tekst

19 maja

Moje życie jest kompletnie pokręcone.

17 listopada 2012

23. Pech


(Kilka tygodni później, luty)

Siedziba Universal Music w Berlinie, czyli ostatnie miejsce, w którym popołudniem można by spodziewać się Toma Kaulitza, niemal zadrżała w fundamentach. Gitarzysta wpadł do środka niczym tornado. W drodze na szóste piętro nowoczesnego budynku zwracał na siebie uwagę większości pracowników. Ciekawskie, wręcz wścibskie spojrzenia irytowały go. Trzęsąc się ze wściekłości i warcząc na każdego, kto śmiał się do niego odezwać, znalazł się nareszcie we właściwym miejscu; rzędy boksów i biurek wytyczały drogę do przeszklonych grubym lakomatem drzwi gabinetu Davida Josta, menadżera Tokio Hotel.
— Mogę w czymś pomóc? — zaświergotała zza biurka młoda sekretarka. 
Tom obrzucił kobietę krótkim, złowrogim spojrzeniem.
— David jeszcze u siebie?
— Prosił, żeby mu nie przeszkadzano. Przed chwilą rozmawiał z panem Hoffmannem. — Z prędkością światła przytruchtała do drzwi i zablokowała wejście, opierając dłonie na szerokości futryny. — I jest wściekły jak diabli.
— Świetnie się składa, bo ja nawet bardziej.
Bez pardonu wparował do środka, popychając przed siebie Bogu ducha winną sekretarkę Davida. Nie starał się nawet uspokoić, wyrównać oddechu, powściągnąć złości. Przywodził na myśl wulkan, który lada chwila wybuchnie. Miał nieprzepartą ochotę rozwalić na głowie menadżera wiszące na bocznej ścianie złote i platynowe płyty.
Jost jak zwykle zajmował się tysiącem rzeczy jednocześnie: ustalał przez telefon bliżej nieokreślone terminy, odpisywał na wiadomości, popijał kawę. Usłyszawszy huk otwieranych drzwi, gwałtownie uniósł głowę znad laptopa. Sine cienie pod oczami menadżera podkreślały zmęczenie bezskutecznie tłumione dużą ilością kofeiny.
— Przepraszam! — rzuciła zdenerwowana sekretarka, czerwieniejąc na twarzy. — Próbowałam go zatrzymać, ale…
Jost, kiwając głową, uniósł otwartą dłoń na znak, że nic się nie stało. Sekretarka zniknęła jak za dotknięciem magicznej różdżki, bezdźwięcznie zamykając drzwi.
Tom stanął przed biurkiem Davida, jak gdyby gabinet należał do niego, a nie do menadżera. Jost spojrzał na ogarniętego żądzą mordu starszego Kaulitza.
— Wszystko mamy zaklepane… Tak, zgadza się… Projekt robotów jest na ukończeniu, a Bill od trzech dni wydzwania do mnie z nowymi propozycjami na ubiór dla siebie. Zostały niecałe dwa tygodnie. Musimy ten czas wykorzystać maksymalnie na dopracowanie szczegółów, inaczej będziemy leżeć i kwiczeć. Porozmawiam o tym jeszcze z chłopakami. Słyszałem od Billa, że mogą być pewne problemy.
— Problemy! — parsknął niczym rozjuszony byk, uderzając blat otwartą dłonią. — Zaraz ci powiem, kto ma problem.
David pożegnał się z rozmówcą, po czym wyszarpnął z ucha słuchawkę zestawu głośnomówiącego. Niezbyt przychylnie otaksował Toma wzrokiem. Przez parę ułamków sekundy świdrował go paciorkowatymi oczkami. Mogło wydawać się dziwne, ale za siatką mimicznych zmarszczek nie malowało ani zdziwienie, ani zaniepokojenie. Pojawienie się w biurze jednego z podopiecznych Jost uważał za najnaturalniejszą kolej spraw pod słońcem. Choć złowroga mina i gotowa do ataku sylwetka mogły w kimś innym budzić przestrach – na menadżera nie działały w najmniejszym stopniu.
— Czterech młodych Niemców na afrykańskiej pustyni, w amerykańskich autach, z japońskimi robotami! — David odchylił się na skórzanym krześle, odruchowo targając ręką już i tak rozwichrzone, długie na kilka centymetrów, czarne włosy. — To nie przejdzie bez echa, co? — Pytanie zwieńczył uśmiechem zdradzającym zadowolenie.
Zniszczyć. Owa myśl kołatała się Tomowi od chwili, gdy Bill zadzwonił do niego z „radosną” nowiną, że wytwórnia i producenci zadecydowali, iż nie przeciągną więcej daty wydania nowego albumu Tokio Hotel, z kolei trasa koncertowa przesunie się o zaledwie trzy miesiące – zgodnie ze wstępnym planem miała rozpocząć się szóstego maja w Luksemburgu. Wiadomość spadła na Toma jak grom z jasnego nieba. Czuł się nią tak porażony i naelektryzowany, że nie wiedział, co teraz zrobić z rękoma zaciśniętymi w pięści. Najchętniej dałby Jostowi w pysk, bo to on obiecał, że wstrzyma działalność zespołu tak długo, jak będzie to potrzebne.
— Jaką masz do mnie sprawę? — zagadnął. Oparłszy ręce na podłokietnikach, totalnie odprężony rozparł się wygodnie w fotelu.
— Sprawę? — podniósł głos; krew ponownie w nim zawrzała i uderzyła do twarzy wykrzywionej w grymasie wściekłości. — Mieliśmy mieć wolne!
— Pięć miesięcy to dużo. Mamy kontrakt i musimy się go trzymać. Nie dam rady wysupłać dla was więcej czasu. Wyglądam na cudotwórcę lub dobrą wróżkę? — Bezradnie rozłożył ręce.
Mimo narastającej irytacji ton głosu Davida nie zmienił się. Mężczyzna nauczył się postępować z nagłymi wybuchami gniewu. Przede wszystkim musiał wykazać się stanowczością. Inaczej wszyscy, włącznie z pracownikami, weszliby mu na głowę. Nie mógł pozwolić sobie na ustępstwa.
— Ciągle coś pieprzysz! — wrzasnął Tom; żyłki na czole zapulsowały niebezpiecznie. — Bill miał operację – daliście mu dwa tygodnie na rekonwalescencję. Pojechaliśmy na Malediwy – posłałeś za nami paparazzich, a teraz, kurwa, to. Najlepiej, gdybyśmy byli na każde wasze skinienie. Może nam wsadźcie w dupy jakieś chipy, żebyście mogli wiedzieć gdzie jesteśmy i co robimy! — Dysząc ciężko z wściekłości, pochylony do przodu opadł z rękoma rozpostartymi na całą długość biurka. Twarze mężczyzn dzielił około metr, ale najwyraźniej na menadżerze nie zrobiło to żadnego wrażenia. Toma zastanowiło czy to nerwy ze stali, czy zwyczajne skurwysyństwo. — Mało wam? Nie mam dłużej zamiaru znosić waszych wybujałych ambicji.
Bywały dni, że Davidowi Jostowi zdawało się, że wciąż kieruje zespołem nieogarniętych nastolatków, którzy sprzysięgli się przeciw niemu. I oto jeden z owych dni.
— Piętnastego lutego zaczynamy kręcić klip do „Automatic”. Czternastego wylatujemy z lotniska w Berlinie. Koniec dyskusji. — David podniósłszy się z krzesła, jedną ręką zatrzasnął laptopa, a drugą zdecydowanie odepchnął Toma od biurka. — Nie uderzam w wasze życie prywatne, tylko pilnuję waszej kariery. Od tego ma się menadżera. Powinniście być mi wdzięczni. Pewnego dnia możecie za tym zatęsknić.
— Mam gdzieś ciebie, Hoffmanna, teledysk i trasę — warknął. — Pierdolcie się wszyscy!
Zamierzył się na Josta, ale zaraz zmienił zdanie, sięgając po filiżankę. Z pełną premedytacją wylał jej zawartość na sam środek biurka. Trwało to ułamek sekundy. Jedyne, co zdążył uczynić Jost, to uchronić laptopa przed zalaniem kawą.
— Do reszty postradałeś rozum?!
Tom nie czuł się ani trochę usatysfakcjonowany, że w końcu udało mu się szarpnąć nerwami menadżera. Upuścił pustą filiżankę na biurko.
Wypadł z gabinetu, głośno trzaskając drzwiami. Wściekły, rozgoryczony, zrezygnowany.

*

— Potrójny obrót, nie podwójny, Lisa!
Grupka dziewcząt ubranych w czarne body baletowe z białymi rajstopami w rytm muzyki z fortepianu powtórzyła sekwencję przed lustrem zajmującym całą ścianę przed nimi. Równiutko, jak w szwajcarskim zegarku, z wyciągniętymi przed klatki piersiowe rękoma każda wykonała zgrabny potrójny obrót, po czym naskoczyła na prawą nogę, lewą wyciągając za siebie. Jedna szczuplutka i niska szatynka w pierwszym rzędzie szczególnie przykuwała uwagę. Nie dałoby się ukryć, że chociaż na pozór nie wyróżniała się niczym spośród dziewcząt – miała nawet podobnie związane włosy, choć z gładkiego splotu wymsknęło się kilka loków frywolnie opadających teraz na wysokie czoło – to jednak miała w sobie coś, czego bystre oczy Kristin Eichel nie przegapiłyby nawet w najgorzej oświetlonej sali. Ta młoda kobieta miała w sobie pasję, upajała się tańcem, a także – jeśli nie przede wszystkim – była pełna wewnętrznej melancholii połączonej z pewnego rodzaju radością i nadzieją, co sprawiało, że nie sposób było oderwać oczu od jej tańca. Nigdy nie wypadała z rytmu, a każdy krok wykonywała z właściwą sobie precyzyjną lekkością.
Dziewczęta poderwały się do lekkiego podskoku i przeszły do rogu sali, by zrobić miejsce pozostałym tancerkom.
Każda lekcja baletu zaczynała się od treningów polegających na rozgrzaniu, rozciągnięciu, usprawnieniu podbić, ścięgien, stawów oraz mięśni. Po rozgrzewce dziewczęta powtarzały serie ćwiczeń przy drążku, a następnie na środku sali ćwiczyły podskoki, arabeski, obroty, rodzaje odpowiedniego podnoszenia nóg i pracy ramion, koordynację oraz równowagę ciała i wszystko, co Kristin Eichel przygotowała na zajęcia z najstarszą grupą dziewcząt. Jedyne, co nie ulegało zmianie, było rozpoczęcie oraz zakończenie, czyli głęboki ukłon młodych tancerek, który wykonywały, by okazać szacunek nauczycielce. Szacunek i ciężka praca – właśnie owych dwóch rzeczy najbardziej Kristin Eichel wymagała od swoich uczennic. Nikt z samym talentem nie zaszedł daleko. Nie znosiła mierności wśród baletnic.
W głosie kościstej, wysokiej kobiety z jasnymi włosami spiętymi w ciasnego koka zawsze było słychać surową nutę. Nic dziwnego więc, że każda uczennica słysząc swoje imię lub nazwisko już po zakończeniu zajęć, natychmiast podrywała się i z wyprostowanymi niczym struna plecami spieszyła ku Kristin.
— Michelle, pozwól do mnie na chwilę.
Wyprostowana, ze splecionymi z tyłu w koszyczek palcami, gotowa znieść wszelką krytykę szatynka zatrzymała się przy drążku. Odgłosy rozmów i śmiechu reszty grupy powoli cichły za drzwiami sali.
Dziewiętnastolatka zjawiła się po raz pierwszy na zajęciach miesiąc temu. Pomimo początkowych zastrzeżeń Kristin przekonała się, jak bardzo pomyliła się przy wstępnej ocenie – Michelle Hoppe nie była amatorką i z pewnością mierzyła wyżej, niż sięgał dach najwyższego z trzech budynków należących do TanzZwiEt1. Miała pewność, że kto jak kto, ale ta dziewczyna nie zmarnowałaby żadnej szansy, którą otrzymałaby od losu.
Kristin bez pośpiechu zaczęła przechadzać się przez salę, żeby sprawdzić czystość luster.
Michelle śledziła wzrokiem dystyngowany chód nauczycielki.
— Droga panno, uczęszczasz na moje zajęcia wystarczająco długo, bym mogła zadać ci zasadnicze pytanie… Jakie są twoje perspektywy związane z baletem? Widzę, ile pracy wkładasz w balet, jak uparcie ćwiczysz i starasz się być najlepszą, a ze sposobu, w jaki tańczysz, bardzo łatwo domyślić się, że taniec stanowi centrum i sens twojej egzystencji.
— Niezaprzeczalnie. — Michelle zdobyła się na uśmiech pełen wyczekiwania.
— Nie marnuj się na zwykłe zajęcia dla młodzieży. Powinnaś spróbować swoich sił w Berlińskiej Akademii Tańca.
— Myślałam o Tanzfabrik… — wtrąciła nieśmiało, spoglądając w lustro i zaciskając dłonie na chłodnym drążku. — Niestety nie oferują stypendiów.
— Tanzfabrik? Moja panno, ta szkoła podupada. Nie bez powodu przestałam tam nauczać. Kto chciałby uczyć ludzi, którzy zamiast talentem mogą poszczycić się kwotami posiadanych pieniędzy? Dlatego właśnie mówię ci o Akademii. Jeśli jesteś zdecydowana pracować więcej i ciężej niż dotychczas, mogłabyś zgłosić się do naboru na nowy semestr. Wybierają tylko najlepszych tancerzy. Nauka jest darmowa, ale zajęcia katorżnicze. Sądzę jednak, a uwierz, że znam się na rzeczy, masz spore szanse, zwłaszcza — kąciki ust drgnęły w powstrzymywanym uśmiechu — z listem polecającym, który zamierzam dla ciebie napisać.
Michelle nie potrafiła się powstrzymać. Z niemal dzikim piskiem radości rzuciła się nauczycielce na szyję, jakby nazwisko „Hoppe” już znajdowało się na liście przyjętych kandydatów. Zaskoczona wylewnym, niespodziewanym gestem nauczycielka, najpierw zesztywniała, lecz odwzajemniła gest, na chwilę zapominając o barierze nauczycielka-uczennica.
Michelle Hoppe po raz pierwszy od dawna była autentycznie szczęśliwa. Tańczyła, spełniała marzenia i w końcu żyła naprawdę.


*

Jadąc autobusem z czołem przytkniętym do chłodnej szyby, Michelle złapała się na tym, że uśmiechała się od wyjścia z budynku TanzZwiEt aż do teraz, w drodze do mieszkanka, które wynajmowała w ośmiopiętrowym bloku we wschodniej części miasta.
Styczeń w Berlinie minął Michelle nawet nie wiadomo kiedy. Z początku upływał jej głównie na poszukiwaniu pracy, miejsca do ćwiczeń oraz przeglądaniu ogłoszeń w gazetach. Dysproporcja między nocą a dniem chyba nigdy nie była większa. Dzień składał się z zaledwie dwudziestu czterech godzin i Michelle brakowało co najmniej trzech dodatkowych na w pełni regeneracyjny sen. Podjęła pracę w restauracji hotelu „Concorde”, którą udało jej się zdobyć właściwie wyłącznie dzięki znajomości języka francuskiego; szef kuchni miał na tym punkcie absolutnego kręćka – wszyscy pracownicy restauracji musieli posługiwać się tym językiem. Nareszcie godziny spędzone w szkole z podręcznikiem od francuskiego na coś przydały jej się w realnym życiu. Po pracy gnała na zajęcia z baletu. Zazwyczaj jadała w biegu albo wcale nie odczuwała głodu. Zachwyt nowym życiem doprowadził do tego, że Michelle nie przejęła się, gdy stopy zaczęły jaj krwawić od ciągłego powtarzania pas de bourree2, tour lent3, tour jeté4 czy relevé5. Nie była w stanie myśleć o niczym – nawet o bólu, a tym bardziej o Tomie czy Arianie. Temat Toma powracał tylko czasami i tylko wraz z Simone, która, im bardziej nieubłaganie zbliżał się termin ślubu, tym częściej dzwoniła w na pozór drobnych i błahych sprawach: Ile pięter powinien mieć tort? Czy więcej niż trzy byłyby przejawem snobizmu?... Straciłam kolejne dwa kilogramy… Brat Gordona nie przyjedzie na ślub. Szkoda, wielka szkoda… Sukienka wisi na mnie jak na kościotrupie, więc kupiłam sobie prześliczny kostium w kolorze szampana… Nie wiem, czy pamiętasz, ale…
Michelle przysnęła i mało nie przegapiła swojego przystanku. Wyskoczyła z autobusu w ostatniej chwili. Chłód zaszczypał nos i uszy, gdy z pojemną torbą przewieszoną przez ramię żwawym krokiem ruszyła ku blokom czerniejącym w blasku latarń. Bloki w tej dzielnicy nie różniły się niczym od przeciętnych budynków na innych osiedlach. Pomiędzy chodnikami czy placami zabaw dla dzieci przestrzeń wypełniały rzędy wysokich, niemal identycznych prostopadłościanów.
W mgnieniu oka dotarła na pierwsze piętro. Zdziwiła się na widok niedomkniętych drzwi. Przez kilka ułamków sekundy serce zabiło ze zdwojoną prędkością. Była przekonana, że zamknęła za sobą drzwi. Na szczęście przypomniała sobie, że właścicielka mieszkania dzwoniła w zeszłym tygodniu, że niebawem wpadnie, aby skontrolować sytuację. W pierwszym odruchu Michelle miała ochotę wparować do środka i zestrofować niespodziewanego gościa, lecz ta chęć uleciała z niej, kiedy drzwi zablokowały się, nie otwierając nawet do połowy. Pchnęła je z całej siły. Coś ciężkiego zaszurało o podłogę, ale szatynce udało się wejść do środka. Przywitał ją jakiś złowróżbny, niemal upiorny, mrożący krew w żyłach spokój czający się w ciemnościach. Zamierzała zapytać, czy ktoś jest w środku, ale język zamarł jej w ustach i z gardła wydobył się tylko nierówny oddech. Wcześniejszy przyspieszony rytm serca okazał się niczym w porównaniu do mocnego łomotu o żebra. Zaniepokojona dopadła włącznika, a kolana natychmiast się pod nią ugięły. Widząc mieszkanie w całej okazałości, mało nie zemdlała.
Świat Michelle wywrócił się do góry nogami. Dosłownie.
Rozejrzała się po mieszkaniu, jakby w poszukiwaniu pomocy. Wszystko wyglądało jak sponiewierane przez tajfun: wyrzucone z komody ubrania walały się po podłodze, a część wciąż wychylała się z wysuniętych szuflad, kuchnia ukazywała byle jak poprzestawiane naczynia, a przez otwarte drzwi można było ujrzeć podobny widok w łazience i drugim pokoju. Istny koszmar. Bo inaczej nie da się opisać tego, że cały czas i praca, jaką włożyła w to mieszkanie, zostały zniweczone podczas kilku godzin nieobecności.
Nie bała się – w zamian czuła wszechogarniającą, bezsilną wściekłość. Chwilę trwała w bezruchu pośrodku zdemolowanego pomieszczenia. To musi być sen! Koszmar, z którego zaraz się obudzi. Tylko koszmar… Uszczypnęła wierzch dłoni, ale zamiast zbudzić się zlana potem, syknęła cicho. Ugryzła się w język, by nie zakląć i z trudem powstrzymała się przed kopnięciem leżącej nieopodal, zmechaconej poduszki.
Zaczerpnęła powietrza, jak czynią to ludzie wyrwani z sennego koszmaru albo którzy dopiero się w nim znaleźli. Kto?! Jak?!
Czuła się jak zdzielona obuchem w głowę. Drżącymi rękoma wyjęła komórkę z kieszonki torby. W słuchawce kliknęło.
— Komenda stołeczna policji…
Włamanie! Tylko jej mogło przydarzyć się coś takiego. Akurat teraz, kiedy wszystko zaczęło się układać. Pech…?

*

Przypadek jest skomplikowanym narzędziem, którym umiejętnie potrafią posługiwać się wyłącznie ludzie zdesperowani albo sprytni. Tom był zarówno zdesperowany, choć lepiej pasowałoby określenie „rozdarty”, jak i sprytny. Niby przypadkiem spotkał – brunetkę z nogami do nieba. Niby przypadkiem pierwszy do niej zagadał. Niby przypadkiem znaleźli się w pięciogwiazdkowym hotelu.
To zabawne, że leżąc nagi obok młodej kobiety kuszącej swoimi wdziękami, palił papierosa, a jego myśli wędrowały z dala od damskich kształtów. Leżał z ręką pod głową, a między palcami drugiej trzymał wypalonego w połowie papierosa; jedna noga zwisała mu przez krawędź łóżka, jak gdyby Tom był gotów do wyjścia.
Sytuacja z Michelle niewiele go nauczyła. Po jej wyjeździe najpierw wpadł w dół. Próbował go nawet zalać alkoholem, lecz prędzej utonąłby, niż wypłynął na powierzchnię, więc zaakceptował nowe położenie. Jak zresztą każde inne – do wszystkiego dało się przyzwyczaić. W końcu takie jest życie. Wbrew wszystkiemu, co dotąd wydarzyło się między nimi, Tom nie pozostał obojętnym. Albo stawiał Michelle na piedestale cnót, rozumiał jej wybór, albo przeklinał ją w myślach. Nie dręczyło go już poczucie winy. Chciał naprawić relację między nimi, oczywiście. Tyle że Michelle nie ustawała w wysiłkach, żeby go zniechęcić. Odrzucała telefony od niego i nie odpisywała na smsy, właściwie rozmawiała wyłącznie z Simone i dla niej ciągnęła grę. Może nie powinien w ogóle namawiać Michelle do czegokolwiek – w końcu to bardzo egoistyczne, całkiem jakby uważał, że stanowiła jego własność, bo jej zapłacił, chociaż zgodnie z zapowiedzią oddała mu wszystkie pieniądze, co do centa. Nie pomyślał, że Michelle mogła czuć się nieszczęśliwa. Przejmowała go bardziej reakcja Simone, jeżeli Michelle opowiedziałaby o wszystkim. A jednak zachowała sekret dla siebie. Powinien być wdzięczny? Może, a raczej na pewno. Poza tym wciąż… lubił Michelle. Po prostu. Czy naprawdę wyrządził jej niewybaczalną krzywdę, bo wypił trochę? Bo miał ochotę się zabawić? Bo rzygał już udawaniem? Bo zawiódł kilka osób?
Odkąd Michelle wyjechała, po części wrócił do dawnego stylu życia. Gdy wyjeżdżał do Magdeburga, zawsze wracał na noc do Loitsche z kolejnym kłamstwem dla Simone. Czasami udawał, że jedzie odwiedzić Michelle w Berlinie i spędzał noce w klubach lub w hotelowych pokojach. Nie odmawiał sobie żadnych przyjemności, jednak to matce poświęcał najwięcej uwagi. Spędzali ze sobą więcej czasu, częściej rozmawiali i tym samym zbliżyli się do siebie, jak bardzo zbliżyć może się matka z poniekąd marnotrawnym synem. Ba, parę razy zdarzyło im się nawet pokłócić, a Tom zamiast wyjść z domu trzaskając drzwiami, zaciskał zęby.
Simone czasami odzyskiwała pełnię sił i dobry humor, wtedy pojawiała się nadzieja. Innym razem pogarszało się jej, więc nadzieja gasła niczym niewypalony do końca papieros. Jednego dnia wydawało się, że dzięki leczeniu widać znaczną poprawę tylko po to, żeby Simone zaraz znowu wyglądała na śmiertelnie chorą. Schudła, zmizerniała, lecz bywały okresy, że pogoda ducha wygrywała i nikomu nie wpadłoby do głowy, iż w jej wnętrzu rozwija się pasożytniczy rak.
Tom starał się nie dawać tego po sobie poznać, ale bez ustanku przeżywał istne katusze. Czasami, w fazach okrutnej świadomości, wpadał w panikę. I wtedy czuł się samotny bardziej niż kiedykolwiek. Mamie ani ojczymowi nie potrafiłby przyznać, że gnębią go jakiekolwiek problemy, z markotnym Gustavem nie dało się rozmawiać, Georg nie widział świata poza Mariką, Bill wolał spotykać się ze znajomymi, niż siedzieć w Loitsche, zaś Michelle nadal była na niego obrażona. Nie wyobrażał sobie, by mógł o swoich problemach rozmawiać z kimkolwiek innym. Dlatego też odpadał Andreas i cała reszta wspólnych znajomych jego i Billa.
Ostatnie tygodnie odbił sobie na Joście, lecz i tak nadal targała nim niekontrolowana wściekłość. Na Billa, bo knuł z producentami i menadżerem za plecami reszty zespołu, na Josta, który nawet nie okazał skruchy oraz na producentów, których chętnie wysłałby w cholerę na jakąś pustynię, żeby pozdychali z pragnienia.
Zaciągnął się nikotynowym dymem i przez chwilę przytrzymał go w płucach, jakby utrata szarego obłoczku równała się z utratą ulotnej myśli.
— Co nie?
Kobiecy głos przywołał go do rzeczywistości. Niechętnie wyjął papierosa z ust i mruknął obojętnie:
— Nie wiem. Nie ma mnie tu.
— To wracaj do mnie. Źle się bawiłeś…? Hm, kotku?
W odpowiedzi z politowaniem pokręcił głową. Marlene albo Hilda czy jakkolwiek jej na imię, jak wiele innych pozwoliła sobie na błędne przekonanie, że zdobyła Toma. Prawda była odwrotne: ona była ofiarą, on – łowcą. On posiadał, on zdobywał, one przez chwilę należały do niego. Przecież żaden łowca nie może stać się ofiarą.
Sięgnął po telefon leżący na podłodze obok łóżka. Grubo po dwudziestej trzeciej. Kiedy zrobiło się tak późno?! Kolejny haust dymu nieco go uspokoił. Mrużąc oczy, zapalił lampkę, po czym po prostu zabrał się za ubieranie, w międzyczasie gasząc papierosa.
Nie do końca wyraźne kształty i cienie na ścianie zdradziły, że kobieta przeciągnęła się w łóżku, obserwując sławnego Kulitza.
Na pewno się gapiła, ale Tom nie wstydził się nagości.
— Dlaczego to zawsze tak szybko się kończy? Nie moglibyśmy zostać tu całą noc? — wymruczała z wyrzutem.
Parsknął śmiechem stłumionym we wnętrzu zakładanego t-shirtu.
— Znasz te stare bajki — głowa z czarnymi warkoczykami wyłoniła się z białego materiału — o Kopciuszkach, pantofelkach i książętach zamienionych w żaby? Jeżeli zaraz nie wyjdę, zamienię się dynię, żabę albo zgubię buty — rzekł tonem niewyrażającym konkretnych emocji. Bo i co miał czuć? Nic.
Po niecałej minucie gotowy do wyjścia skinął brunetce na pożegnanie. Nie zdobył się na żaden gest czułości, choć wcześniej kochał się z nią namiętnie, pożądliwie i niemal zwierzęco.
— Serio już sobie idziesz? — jęknęła z nieudawanym smutkiem.
Odpowiedział śmiechem pozbawionym wesołości, przystając przy drzwiach.
— Takie to śmieszne?
— A jak myślisz? — odparł bez cienia zażenowania. Odwrócony rzucił przez ramię: — Idę. Jeżeli znowu nie zacznę się z tobą pieprzyć, umrę z nudów, słuchając babskich gadek. W najlepszym wypadku wydam kolejne osiemdziesiąt euro na butelkę czegoś mocniejszego, bo na trzeźwo nie da się ciebie słuchać. Jak to się mówi: baba pijana – dupa przeorana.
— Palant! — Rzuciła w Tom poduszką. Uchylił się w ostatniej sekundzie i bez słowa opuścił hotelowy pokój.
Za drzwiami poprawił kołnierz niezapiętej koszuli i odruchowo przejechał dłonią po warkoczykach. Chwiejnym krokiem ruszył przez hotelowy korytarz, posyłając w przestrzeń cwany półuśmiech.

*

Od co najmniej piętnastu minut niczym automat Michelle krążyła po kuchni połączonej z większym pokojem, zbierając porozrzucane wokół ubrania i różne przedmioty. Nie mogła uwierzyć, że śmiano zbezcześcić jej prywatny azyl. Nagle poczuła, jak gdyby za chwilę miała stracić przytomność. Zmęczona, w ręku z pudełkiem, do którego chowała drobiazgi, bezsilnie oparła się o kuchenny stolik. Powieki opadły, dając chwilę wytchnienia oczom, które dziś zobaczyły nieco zbyt dużo jak na jeden raz. Przez głowę Michelle przemknęły różne obrazy: zajęcia z baletu, pobojowisko w mieszkaniu, przyjazd policjantów, ich oględziny – najpierw przeprowadzili z nią krótki wywiad, by ustalić fakty. Jeden z nich zabezpieczył ślady włamania oraz odciski palców, zaś drugi spisał wstępne zeznania – na złożenie dodatkowych miała stawić się na posterunku, podobnie jak właścicielka mieszkania.
Mimo przymkniętych powiek potrafiła wyobrazić sobie całą przestrzeń wokół, podzieloną na dwie totalnie odrębne części, częściowo rozgraniczone dwustronnym brzozowym regałem: aneks kuchenny i coś na kształt maleńkiego saloniku, gdzie można było przebywać w ciągu dnia i przyjmować gości. W części kuchennej znajdowała się niedużych rozmiarów lodówka, meble w odcieniach mlecznego dębu wraz z elektryczną kuchenką, mikrofalówką i zlewozmywakiem; w kącie mieścił się półokrągły, jasny stolik, o który się opierała, a przy nim tylko trzy krzesła.
Niektóre ubrania, pootwierane książki w miękkich okładkach walały się po podłodze. Michelle niemal rozpłakała się z bezradności, kiedy wcześniej podnosiła z ziemi potłuczone ramki ze zdjęciami.
Oprócz Michelle, w mieszkaniu znajdowali się dwaj policjanci. Jeden chudy z orlim nosem i ciemnymi oczyma, które od początku wpatrywały się w nią nieżyczliwie. Michelle irytowało, że odkąd przyjechali, odnosił się do niej jak do dziecka. Drugi – wysoki, muskularny blondyn – krążył wokół, jakby nie mogąc znaleźć sobie miejsca, wydawał się być bardziej zaabsorbowany drzwiami wejściowymi niż czymkolwiek innym.
— Hej, ty, dzieciaku! Pytam ciebie o coś. Młoda…?
Otworzyła szeroko oczy, podnosząc się i odkładając pudełko na blat stolika.
— Nazywam się Michelle Hoppe. Żadne „dzieciaku” ani żadne „młoda” — odparła chłodno, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. — Byłabym wdzięczna, gdyby przestał pan zwracać się do mnie w ten sposób.
— Wszystko jedno. — Machnął ręką z notesem. — Pytałem, czy na pewno nie zginęło nic oprócz biżuterii i radia?
— Jestem tego absolutnie pewna. — Omiotła mieszkanie spojrzeniem, rozmyślając, ile czasu zajmie uprzątnięcie bałaganu.
— Inne sprzęty, obrazy…? — zaczął recytować znudzonym tonem.
— Nie — wpadła policjantowi w słowo. — Już mówiłam.
— Dziwne włamanie.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, odezwał się drugi policjant:
— Zamek nadaje się do wymiany.
— To już nie nasz problem — uznał ten pierwszy. Schowawszy notes i długopis do wewnętrznej kieszonki granatowej kurtki, zapiął zamek pod szyję, założył czapkę, po czym skierował się do wyjścia. — Skontaktujemy się z panią. Do widzenia.
Nie mógł zamknąć za sobą drzwi, więc jedynie je przymknął. Michelle nie musiała wysilać się, by go odprowadzić – w mieszkaniu nie znajdował się korytarz, a drzwi wychodziły z kuchni wprost na klatkę schodową.
Odetchnęła z ulgą, postanawiając natychmiast zabrać się do roboty. Następnego dnia zaczynała pracę o ósmej, a przecież najpierw musi posprzątać w mieszkaniu i wziąć prysznic. Kucnęła przy regale, by poodstawiać na miejsce porcelanowe figurki.
— Na przyszłość radzę założyć antywłamaniowy zamek, a najlepiej dwa, górny i dolny.
Brzdęk. Słonik z uniesioną trąbą hałaśliwie upadł na kuchenną terakotę, a Michelle ze zduszonym okrzykiem podskoczyła na równe nogi. Obróciła się gwałtownie. Choć mogła odetchnąć z ulgą, puls nie zwolnił od razu.
— Przepraszam. Nie chciałem pani wystraszyć — męski głos zdradził zakłopotanie.
Zdziwił ją zwrot per pani. Posłała niemrawy uśmiech stojącemu przy drzwiach policjantowi.
— Z pewnością skorzystam z pana rady.
— Mogę pani polecić dobrego ślusarza. — Nie czekając na zachętę, wyjął z kurtki notes, po czym oparłszy go o ścianę, pospiesznie coś w nim nabazgrał i wyrwał kartkę.
Kiedy stanął bliżej, zauważyła, że był naprawdę bardzo wysoki, wcześniej jakoś nie zwróciła na to uwagi. Miał lekko odstające uszy, grecki nos, a z twarzy o kwadratowym kształcie spozierała para szarozielonych oczu.
Michelle podziękowała grzecznie, przynajmniej starając się być miła. Raptem serce zabiło jej szybciej. I wcale nie dlatego, że dłoń blondyna musnęła wierzch jej. Spłoszyło ją pukanie do drzwi, po którym wychynęła zza nich głowa w granatowej czapce.
— Kolega chciałby się pożegnać — odezwał się mężczyzna z orlim nosem. Z jego gardła wydobyło się ni chrząknięcie, ni kaszlnięcie zabarwione tłumionym śmiechem. — Przestępcy nie mogą się doczekać, aż się nimi zajmiemy.
Blondyn zmierzył kolegę groźnym spojrzeniem.
— Nic mi o tym nie wiadomo. Było jakieś wezwanie?
— Nie, jak na razie. Jestem za to przekonany, że mamy wiele ważnych rzeczy do zrobienia. — W oczekiwaniu na ociągającego się kolegę, oparł łokieć o poluzowaną klamkę. — Masz zamiar stać tu całą noc czy łaskawie weźmiesz się do roboty?
Michelle, bezwiednie gniotąc kartkę w pięści, z lekkim rozbawieniem obserwowała policjantów.
— Aha, tak. Jasne. Nasza praca. Przestępcy. Idziemy.
Blondyn niemal wydukał słowa, z każdym następnym czerwieniejąc. Najwyraźniej był zażenowany. Ciekawe czym? Faktem, że partner zagania go do pracy? Michelle wydawał się to zabawny widok: rosły policjant, który rumieni się w obecności kobiety i kolegi. Ojej, jakie to rozczulające… Nie mogła powstrzymać uśmieszku, wcale nie złośliwego.
Uśmiech szybko starł się ze zmęczonej twarzy, kiedy policjanci opuścili mieszkanie.
Dobry Boże, dlaczego przytrafiło jej się coś takiego?

*

Na człowieku można zemścić się na wiele różnych sposobów. Można go niszczyć od podstaw albo zdmuchnąć jak niechciany pyłek. Można odebrać każdą rzecz materialną, zatruć życie, knuć i kopać dołki. Jednak jak wiele z tych sposobów może dać prawdziwą satysfakcję? Arian Berger był bardziej wymagający. Wiedział, że na razie musi wytyczać sobie mniejsze cele. Porywanie się z motyką na słońce to domena głupców, a on nie był głupcem. Był tylko mężczyzną – oszukanym, zaślepionym nienawiścią i żądzą zemsty mężczyzną, jakiego należy się obawiać. Miał większą władzę, niż ona mogła przypuszczać. Nie doceniała go, co okazało się błędem. Musiała jeszcze przekonać się jak bardzo fatalnym.
Obserwowanie Michelle nie zajęło Arianowi wiele czasu, a i tak dowiedział się o niej wszystkiego. Wystarczyło, że raz udało mu się natknąć na nią, jak czekała pod „Tropicaną” na tę głupią dziwkę, Lenę. Reszta potoczyła się gładko. Wtopienie się w szare tłumy okazało się banalnie proste. Wiedział, o której Michelle wychodziła z domu, gdzie pracowała, jakimi autobusami jeździła, jak spędzała czas wieczorami, gdzie robiła zakupy. Pozwolił sobie nawet na śmielszy krok – wtargnął do jej mieszkania. Nie tylko po to, by ją zastraszyć, mimo iż to stanowiło priorytet we wszystkich działaniach. Potrzebował pieniędzy, a ona jak zwykle mu je dała, choć nieświadomie. Wszystko przebiegło tak, jak zaplanował. Nie liczył się z tym, że mogliby go złapać. Postępował ostrożnie: założył rękawiczki, a łupy zbył w różnych punktach. Nie mieli prawa go złapać. Przynajmniej tak uważał.
Arian siedział w nowo nabytym aucie zaparkowanym przed blokiem, w którym mieszkała Michelle. Miejsce stwarzało doskonałe warunki, by bez większych przeszkód obserwować okno mieszkania. Dokładnie widział światło zapalone od strony kuchni i pokoju oraz cień, który od czasu do czasu przemykał po oknach.
Noc była bezchmurna, bezwietrzna, bezgłośna. Gdyby nie osunięta szyba samochodu, nie usłyszałby, jak drzwi od jednej z klatek zatrzaskują się z charakterystycznym, niosącym echo odgłosem. Za trzaśnięciem dobiegły dwa męskie głosy – jeden rozdrażniony, drugi rozbawiony. Po chwili zza budynku wyłonili się policjanci w mundurach. Przeszli przez chodnik w stronę zaparkowanego przed blokiem policyjnego mercedesa. Po chwili samochód ruszył, a odprężony Arian podparł brodę o kierownicę.
Walczył z chęcią wejścia na górę. Postawił sobie za cel pokazanie Michelle, jak bardzo jeszcze może ją zranić. Jak mocno może zaboleć ją to, co zabolało go. Zamierzał uchwycić odpowiedni moment, bez względu, jak długo przyjdzie mu oczekiwać.
Arian odjechał dopiero, kiedy wszystkie światła w mieszkaniu zgasły.
Niepewność to najpiękniejszy składnik miłości; nienawiści.


1 TanzZwiEt – taka szkoła naprawdę istnieje w Berlinie i posiada trzy budynki (na Danzigerstrasse, Strausberger Platz i Gertraudenstrasse). Prowadzi kursy dla dzieci, młodzieży oraz dorosłych w m. in. właśnie w balecie.
2 Pas de bourree – jest to ruch (wykonywany na palcach, czyli czubkach point, półpalcach lub na całej stopie) polegający na płynnym ślizgu stóp tancerza po podłodze; pomiędzy pojedynczymi pozycjami występuje zazwyczaj pozycja piąta (plié) na lekko ugiętych kolanach (pozycja piąta na ugiętych w kolanach nogach często występuje także przed różnego typu wyskokami).
Tour lent, czyli wolny, płynny obrót na jednej stopie (na pół palcach albo całej stopie); przypomina obrót figurek w niektórych pozytywkach ;).
Tour jeté – bardziej skomplikowany czy może raczej zaawansowany (tak mi się wydaje) rodzaj obrotu w tańcu; polega na obrocie w powietrzu o 360 stopni przy jednoczesnej zmianie nóg (skok rozpoczyna się z innej nogi niż ta, na której później ląduje tancerz). Przywodzi na myśl mocno ubaletowioną wersję kopnięcia z półobrotu w stylu Chucka Norrisa, ale co ja tam wiem ^^
5 Relevé – polega na uniesieniu się na palce lub półpalce (pozycję wyjściową stanowią płasko położone na podłodze stopy ustawione równolegle do bioder); po stanięciu w pointach tancerka najczęściej przenosi się do pozycji czwartej (demi-plié), generalnie jednak relevés mogą być wykonywane w dowolnych pozycjach.

Cóż, uważam, że lepiej posługiwać się terminami niż każdy ruch czy sekwencję opisywać osobno. Dlatego proszę nie zdziwić się, jeśli wytłumaczenia powyższych (i późniejszych) pojęć będą zwyczajnie powtarzane. Wiem, że nikomu nie chce się szukać w poprzednich notkach, co to czy owo oznaczało, a chciałabym, żebyście mogły wyobrazić sobie całość jako taniec, a nie jako linijki bliżej nieokreślonych terminów.

18 komentarzy:

  1. Przeczytałam to już wcześniej (uroki bycia Twoją współautorką:D) i ta dedykacja bardziej do mnie przemawia, chociaż jest o wiele smutniejsza.
    Może lepiej nie powiem Ci, co najbardziej mi się spodobało, bo wyjdę na zdemoralizowaną. Ale dobry Tom nie jest zły. Uwielbiam Toma. <3 szczególnie takiego nabuzowanego i ironicznego, jak był dzisiaj. Ulalala, co ja bym z nim zrobiła. :>
    Najchętniej rozerwałabym tego Ariana na strzępy, co chyba zaczynam powtarzać w każdym komentarzu i ciągle mówię Ci na gadu. Nie można by go na stos wysłać albo coś takiego? Hyhy i Johannes wyjątkowo mnie bawi dzisiaj. :D
    Wszystkiego najlepszego dla Miśka ode mnie.
    <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jakież są uroki bycia Twoją współautorką! ^^

      Usuń
  2. Fajnie że oprócz wątku Toma coś jeszcze się dzieje, z bijącym sercem czytałam opis zdemolowanego mieszkania, może jestem sadystką ale liczyłam na to że Arian gdzieś wypełznie zza regału i ją zaatakuje, a co. oby kolejny odcinek ukazał się niedługo, już nie mogę się doczekać.

    sloiknutelli

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Arian jeszcze przez dłuższy czas będzie się przewijał, choć może niekoniecznie skądś wypełzał. Rzekłabym nawet, że na pewne sprawy będzie miał prawie decydujący wpływ.
      I dzięki za opinię. Postaram się, w miarę możliwości, częściej wplatać wątek Ariana (choć i tak miałam go w planie), skoro jest taki interesujący.

      Usuń
  3. Przeczytałam wczoraj, ale jakoś mi się tak oczy kleiły, że nie miałam siły już nic napisać.
    Rozdział jak zwykle genialny. Powalił mnie swoimi rozmiarami, bo - jak wspominałam - oczy mi się same zamykały i sądziłam, że nie dotrwam do końca, ale jakoś mi się udało. Jak tylko widzę imię Ariana to mnie coś skręca w środku. Nie, wróć... żadne coś tylko wściekłość tak ogromna, że mogłabym go chwycić za jajca i powiesić na bramie brandenburskiej! Co za typ, normalnie! Ręce opadają.
    Lubię Toma i dlatego mogę wybaczyć mu jego chamskie odzywki do dziewczyny, z którą spędził noc, choć spodziewałam się, że będzie mocniej walczył o powrót Michelle. A nawet jeśli nie, to sądziłam, że jeżeli będzie szukał dalej przygód na jedną noc to będzie dopatrywał się w tych "przygodach" podobizny Michelle i będzie podświadomie krytykował te podróbki. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ot tak o.
    Współczuję Michelle tego włamania, biedaczka musiała się nieźle wystraszyć. Jestem ciekawa czy dowie się (lub może domyśli?), kto za tym stoi. Mam nadzieję, że jak się dowie to złapie tego frajera za jajca i powiesi na bramie brandenburskiej. Zazdroszczę jej za to talentu. Ja to się ruszam jak słoń w składzie porcelany, czyli raczej niezbyt powabnie, zawsze coś popsuję. Mam nadzieję, że uda jej się dostać do Akademii. W końcu coś pozytywnego by się zadziało w jej smutnym życiu.
    Chciałam coś jeszcze napisać, ale zagapiłam się na zeszyt z zoologii, który łypie na mnie jednym okiem wypławka białego, i jakoś mi wypadło ze łba. Jak sobie przypomnę to dopiszę xD
    Pozdrawiam serdecznie i niecierpliwie czekam na kolejny rozdział.
    Pa :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z długością zazwyczaj przesadzam, to fakt. Choć i tak ucinam co się da i jak się da. Zwłaszcza opisy uczuć, bo jest ich od groma. Tyle że zawsze chcę pokazać punkt widzenia każdej postaci i jej odczuć, a to jest dośc trudne do zawarcia w kilku zdaniach.
      A co do tego, czy Michelle się domyśli - na razie nie ma żadnych wskazówek. Ale dojdzie do tego. W swoim czasie.
      Pozdrawiam i czekam na rozdział u Ciebie (dawno nie publikowałaś!) :)

      Usuń
    2. Nie wiem czy się bawisz w takie gry, ale... nominowałam Cię do Liebster Award :) Jak masz ochotę to dołącz do zabawy :)
      Więcej u mnie:
      http://licencja-na-milosc.blogspot.com/p/liebster-award.html

      Usuń
    3. No ostatnio wszyscy mi to mówią xD I używają tego samego słowa - "ułożona". Zwłaszcza jak zobaczą moje równiutko poukładane książki na półce (mówiłam, że staram się utrzymywać porządek :P, jakoś w akademiku lepiej mi to wychodzi) i jeszcze w kilku innych przypadkach.
      Jasne, rozumiem, nie każdy lubi tego typu zabawy :)

      Usuń
  4. No to kurcze z tego Adriana zrobił się jeszcze większy psychol niż wcześniej i, o zgrozo, tacy naprawdę istnieją. Dziwi mnie trochę, że Michelle nie skojarzyła od razu tego włamania z Arianem, no ale może jeszcze dojdzie do tego wniosku.
    Tomcio paluszek znów wpadł w dołek. Niech on się ogarnie i leci do tej Michelle, ma nie zamknięte drzwi, może wejść! xDD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na jakiej podstawie Michelle miałaby skojarzyć włamanie z Arianem? Póki co nie ma żadnego punktu odniesienia.
      Arian jest psychopatyczny, to fakt, ale właśnie o to chodziło. I jeżeli odnosisz takie wrażenie, to znaczy, że udało mi się osiągnąć cel. Nie ma co ukrywać - pisanie o nim jest pewnego rodzaju wyzwaniem, ale szczerze mówiąc, całkiem lubię jego postać.

      Usuń
    2. Dlatego, że to Arian do niedawna był ciągle źródłem nieszczęścia w jej życiu, że tak to nazwę.

      Mala

      Usuń
    3. Właściwie to masz absolutną rację. Michelle mogłaby się tym zasugerować, ale wydaje mi się, że to by podpadło wtedy pod jakąś manię prześladowczą. xD Michelle myśli, że skończyła z Arianem raz na zawsze i po prostu nie wpadł jej do głowy. W odpowiednim czasie przekona się, że tkwiła w błędzie :)

      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, to znaczy...? Dokładniej?

      Usuń
    2. Milion lat temu, kiedy Bill nie miał jeszcze mutacji i mangę na głowie, Tomasz hasał w dredach a ja miałam z tego jakąś śmieszną przyjemność.

      Usuń
  6. Cześć, moja ulubiona współautorko. :*

    OdpowiedzUsuń
  7. Witaj.
    Kiedyś czytałam tego bloga zawieruszyła mi się jego strona, ale kiedy już ją znalazłam zostałam pozytywnie zaskoczona ilością kolejnych odcinków i jednocześnie zasmucona, że tak długo nic się nie pojawiło. Pochłonęłam przez cały dzień wszystkie odcinki od początku. Opowiadanie jest boskie, nie można się od niego oderwać i naprawdę nie mogę się już doczekać kolejnego odcinka. Cieszę się, że udało mi się je znaleźć ponownie.
    Pozdrawiam A.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że według Ciebie warto było do tego opowiadania wracać :) Bardzo, bardzo mocno dziękuję za słowa uznania. Miło mi, że VM Ci się podoba.
      Nie wiem, czy moje wytłumaczenia, dlaczego nic nie pojawiło się od jakiegoś czasu, są w ogóle warte uwagi, więc... przepraszam za obsuwę w czasie. Mam nadzieję, że zrekompensuję się najbliższą publikacją.
      Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń