Tytuł jest cytatem autorów:
Françoise Sagan i Horacego Safrina.
Frigid.
Za
słowa, które należą tylko do Ciebie.
I
dlatego, że możemy na sobie polegać, a to ważne.
Przepraszam.
Wysoka blondynka uniosła wzrok
znad kawałka kartki, jednocześnie coś pospiesznie na niej zapisując. Nie
przeszkadzał jej wszechobecny gwar i głośna muzyka.
— Michelle jest naprawdę
zdruzgotana — powiedziała Lena, patrząc Tomowi prosto w oczy. — Pewnie nie
będzie chciała z tobą rozmawiać, ale niczego bardziej nie schrzanisz. Nie wiem,
jak rzeczywiście wygląda sprawa między wami i o co w tym wszystkim chodzi. Wiem
za to, że jedyne, co może między wami pójść nie tak, to to, że mógłbyś z niej
teraz zrezygnować. — Złożyła na pół kartkę, na której zapisała adres hotelu, w
którym zatrzymała się Michelle. Tom wyciągnął rękę po świstek. Lena zawahała
się. — Tylko, człowieku, nie rań jej. Już dostatecznie wycierpiała się przez
Ariana, więc…
— Byłbym największym popaprańcem
świata, gdybym zrobił jej to, co on — wpadł Lenie w słowo.
W chwilę potem siedział we
wnętrzu Cadillaca, odczytując podany przez Lenę adres.
To
było zbyt łatwe: wsiąść w samochód, dojechać do Berlina. Wieczorem złożyć
wizytę w „Tropicanie”, odnaleźć Lenę, o której Michelle niejednokrotnie mu
opowiadała – nie znał jej nazwiska, nie wiedział, jak wyglądała, ale na
szczęście nie pracował tam nikt inny o takim imieniu.
Potem
wszystko poszło jak z płatka: zdobył adres miejsca pobytu Michelle, po czym
ponownie ruszył w drogę. I wtedy trafił w ślepy zaułek. Tom nie był w stanie
policzyć, ile razy zdążył zapukać do drzwi oraz wybrać numer telefonu Michelle.
Z wnętrza za każdym razem odpowiadała pustka, a z telefonu – komunikat o
niedostępności abonenta. Wolałby myśleć, że to z powodu rozładowanej baterii,
ale za dobrze poznał Michelle, by się łudzić.
Jednego
był pewien: wszystko, co zrobił dotąd, było złe. Zła był rozmowa z mamą i
karmienie jej kłamstwami. Zły był kac. Złe było tornado w głowie. Tragiczne
było poczucie winy i wyrzuty sumienia, które atakowały przy każdej zwykłej
czynności. Najgorsze było umieranie. Napadały go egzystencjalne mdłości.
—
Co za gówno! — warknął. Rozmasowując knykcie, uderzył potylicą w drzwi.
Rozejrzał się na boki chyba po raz setny i po raz setny nie dostrzegł nikogo.
Wcześniej
obiecał sobie, że będzie czekał pod drzwiami tak długo, aż Michelle łaskawie
się zjawi. W sumie po raz pierwszy dotrzymałby złożonej sobie obietnicy, gdyby
nie fakt, że dwa kwadranse później zwyczajnie zaczął go trafiać szlag.
Ze
złością stuknął podeszwą adidasa o drzwi, po czym bez zastanowienia ruszył
przed siebie.
Znalazłszy
się w skromnym holu, podszedł do sympatycznie wyglądającej kobiety stojącej za
recepcyjną ladą.
—
Chciałbym zostawić coś dla jednego z gości.
Minęła
chwila, zanim wyjaśnił kobiecie, komu dokładnie chce owo „coś” zostawić, a ta
wyszukała dla niego kopertę, kartkę oraz długopis. Biały arkusz papieru
idealnie obrazował pustkę w głowie Toma. Do jakiego stopnia będzie zmuszony
obnażyć się uczuciowo, by Michelle zdecydowała się z nim wrócić? Daleko było mu
do emocjonalnego ekshibicjonisty. Dlaczego w ogóle wpakował się w znajomość z
kobietą, która nie miała łatwej osobowości, a przede wszystkim – ciągnęła się
za nią bolesna przeszłość? Ach, no tak. Jego kolejny poroniony pomysł.
Pochylił
się nad kartką i zaczął pisać.
*
Michelle
odwiedziła grób matki. Zdziwiło ją, że nagrobek wyglądał na dosyć zadbany w
porównaniu do innych – odgarnięty ze śniegu, bez zniszczonych zniczy i
połamanych sztucznych kwiatów. Ktoś o to zadbał, chociaż to ona powinna
odwiedzać grób matki. A nie była na nim, odkąd… Od bardzo dawna.
Wróciwszy
z Ahrensfelde, wybrała się na pierwszy od dawna spacer po Berlinie. Po dwóch
miesiącach pobytu w Loitsche potraktowała to niczym dar. Nic się nie zmieniło,
lecz i tak jej zachwyt architekturą oraz atmosferą Berlina nie zmniejszył się.
Stare budowle, kamieniczki – odrestaurowane czy nie, zabytki – duma stolicy –
cudownie wkomponowywały się w krajobraz wraz z nowoczesnymi budynkami ze szkła
i stali, o wymyślnych wzorach. Ta ogromna przestrzeń życiowa wypełniona tłumem
ludzi, mnóstwem ulic i uliczek, ogromem kolorów, dźwięków, zapachów… Berlin.
Jej miasto.
Dla
rozprostowania kości przespacerowała się Aleją pod Lipami. Wolała podążać
szeroką, wybrukowaną ścieżką wytyczoną żelaznym płotkiem, drzewami oraz
rządkiem latarń, niż jechać autobusem bądź tramwajem. Czuła się trochę jak
turystka. Skręciła w Plac Paryski, by nareszcie nasycić oczy świetnością Bramy
Brandenburskiej, prezentującą się okazale nawet w zimowy dzień. Nie mogła
oderwać oczu od wysokich, masywnych kolumn w starorzymskim stylu. Zupełnie nie
zauważała turystów. Przeszła między przejazdami, podziwiając przybudówki.
Zadzierała głowę, by dojrzeć każdy detal reliefów na górnej fasadzie, a także
rzeźbę, która wieńczyła budowlę. Śnieżna otoczka dodatkowo wyeksponowała walory
Bramy.
Długo
zastanawiała się, dokąd udać się z Placu Paryskiego. Nie chciała jeszcze wracać
do pustego pokoju. Wizja samotności wśród czterech ścian nie była najbardziej
pociągająca. Mimo coraz późniejszej godziny nie czuła się zmęczona ani senna. Minął
zaledwie jeden dzień jej wolności, a świat się nie zatrzymał. Musiała jakoś
funkcjonować. Nie mogła po raz kolejny pozwolić sobie na popadnięcie w apatię.
Ostatkiem silnej woli powstrzymała się, by autobusem nie pojechać aż na
Gensinger Straße 91. Wysiadła na przystanku ulicę wcześniej,
przypomniawszy sobie, że właściwie od herbaty u Leny nie wypiła ani nie zjadła
niczego.
Tak
prozaiczna czynność jak zakupy w jednym z osiedlowych samoobsługowych sklepów
pomogła Michelle skupić się na błahszych sprawach. Stojąc już w kolejce,
zastanawiała się, ile czeka ją spraw do załatwienia: znalezienie pracy,
mieszkania… I nagle mocno uświadomiła sobie własne istnienie tu i teraz, w
słabej formie. Serce stanęło jej w gardle, puls przyspieszył. Czuła, że
naskórek pokrywa się gęsią skórką. Musiała wykazać się wyjątkową odwagą, by nie
krzyknąć i nie poddać się drżącym kolanom. Istniała i w żaden sposób nie mogła
zaprzeczyć własnej obecności w tym miejscu. Moment, w którym z przyzwyczajenia
rozglądała się po sklepie, przypomniał te wszystkie kiczowate i jakże
przewidywalne sceny z filmów. Wyglądało to niemalże tak samo jak na ekranie
telewizora: niczego nieświadomi główni bohaterowie prawie wpadają na siebie, na
ich twarzach odmalowuje się zdziwienie, zmarszczki na czołach świadczą o
konsternacji. Spotykają się niemal na środku sklepu, jakby los zaprowadził ich
do tego miejsca wyłącznie, by mogli się zobaczyć. W przypadku Michelle i osoby
w kolejce przy drugiej kasie było podobnie. Arian Berger płacił właśnie za
swoje zakupy. Oboje zamarli na ułamki sekundy. Brakowało reżysera, który
krzyknąłby „Akcja!”.
Arian
nie spodziewał się jej akurat teraz i akurat w tym sklepie. Zawsze kupował
tutaj alkohol. Nie zmieniło się to po ucieczce Michelle. Najdziwniejszy był
fakt, że nie zdziwił się bardzo na jej widok. Ucieszył się, na jej widok, w pierwszym odruchu nawet miał
ochotę podbiec do niej i ją pocałować.
Ułamki
sekundy wystarczyły, by Michelle zakręciło się w głowie. Sparaliżowało ją
okropne uczucie déjà vu. Przytomna część jej umysłu dostrzegła takie pozorne
drobiazgi jak to, że Arianowi urosły włosy, ułożone w kontrolowanym nieładzie.
Nie pasował mu dwudniowy zarost – zaostrzał kontury twarzy. Arian stał blisko.
Tak blisko, że mogła sobie wyobrazić zapach nikotyny, którym przesiąkła jego
kurtka i ciemne dżinsy. Oddzielała ich jedynie metalowa półka i kasa. Michelle
znalazła się w pułapce.
Gdy
jej serce znalazło się w odpowiednim miejscu i zabiło szybciej, zmusiła się do
ruchu. Odstawiła koszyk z zakupami na ziemię, po czym nie zawracając sobie nimi
głowy, przecisnęła się przed ludzi stojących przed nią. Chód Michelle zamienił
się w przyspieszający trucht. Aż w końcu, słysząc za sobą krzyk Ariana, puściła
się biegiem. Nie odwracała się, by sprawdzić, jakie ma szanse na ucieczkę.
Patrzyła wyłącznie przed siebie. Przy każdym pokonanym metrze była pewne, że
Arian zaraz ją dorwie.
Zachłystując
się powietrzem, wypadła zza rogu. Z kieszeni wyleciały jej rękawiczki, lecz nie
zważała na to. Rozejrzała się na boki. Po której stronie znajdował się
przystanek? Wdech i wydech. Wdech i wydech. Dostała za swoje! Oto konsekwencja
beztroskiego spacerku! Powinna była nie wybierać się „na stare śmieci”. Wdech i
wydech.
Rzuciła
się do dalszej ucieczki. Mijała zdumione i zaciekawione twarze nieznajomych
ludzi. Mijała witryny sklepów, kiosk, rozświetlone latarnie, rozpraszające
przedwczesny, zimowy półmrok. Zwolniła, widząc przystanek autobusowy. Nie
obejrzała się. A może powinna, bo wtedy dostrzegłaby coraz prędzej zbliżającą
się atletyczną sylwetkę. Zobaczyłaby, jak Arian przyspiesza. Dzielił ich coraz
mniejszy dystans. Nie musiała się jednak odwracać, by poczuć, że silne, męskie
ręce łapią jej ramiona i mocno pociągają do tyłu. Szeroko otwarte oczy Michelle
dokładnie widziały, jak cały świat rozmazuje się, a wraz z nim wykrzywiona ze
wściekłości twarz Ariana, kiedy potrząsnął jej ciałem, niczym szmacianą lalką.
Arian zręcznie obrócił ją w swoją stronę. Ściskał ramiona Michelle tak mocno,
że miała wrażenie, iż kości zaraz pękną.
—
Błagam… — sapnęła. — Dlaczego mi to robisz?
Bolało.
Próbowała się wyrywać, ale ręce powoli drętwiały, nogi zaś odmawiały
posłuszeństwa. Oddychała szybko i urywanie, głos zamarł jej w gardle. Zamglone
oczy nie dostrzegały zdziwionych wyrazów twarzy mijających ich ludzi. Dla
żadnego przechodnia ta sytuacja nie wydawała się na tyle groźna, by
zainterweniować.
Ariana
też bolało. Od wewnątrz. Tępy, psychiczny ból nasilał się pod kopułą czaszki,
rozlewając w kierunku skroni. Miał ochotę z całej siły cisnąć ciałem Michelle o
ziemię. Pragnął ją skrzywdzić, bo ją kochał. Kochał ją, bo uwielbiał ją
krzywdzić. Przypomniał sobie, jakie to cudowne uczucie patrzeć na jej łzy, na
strach, czuć pod dłońmi jej drżenie. Zastanowił się, jak to by było zacisnąć
ręce wokół chudej szyi.
—
Tęskniłaś za mną. Prawda? — Wychrypiał z ustami przy uchu szatynki. Ostra
szczecina podrażniła jej delikatną skórę. — A wiesz, co ja robiłem? Nigdy w to
nie uwierzysz. Czekałem na twój powrót. Zostawiłaś mnie z niczym, piękna —
zniżył głos do szeptu. — A teraz to ty nie będziesz mieć niczego.
Przemawiał
przerażająco zimnym, przeciągającym sylaby tonem. Napawając się każdym
wzdrygnięciem Michelle, koncentrował się na swych słowach. Dobierał je uważnie
już od wielu dni. Przygotowywał się na tę okazję, na jej powrót, na jej strach
i łzy, na swoją władzę nad nią, kontrolowanie jej emocji. Znał Michelle, bo sam
ją stworzył. On ją znalazł, wszczepił w nią strach, tak jak mu się podobało.
Wytresował jej odruchy oraz zachowania w taki sposób, że nauczyła się
akceptować go, mimo ran, które jej zadawał, i blizn niewidocznych dla
niewprawionego oka. Zrobił to specjalnie dla Michelle, by okazać swą miłość.
—
Rozchyl usta — rozkazał tonem, w którym tkwiła groźba. Marzył, by posmakować
jej strachu.
Przestała
się wyrywać. Zadzierając głowę, spojrzała prosto w zimne oczy. Nie widziała w
nich nic z dawnego Ariana. Niczego już nie pojmowała. Zdziwienie oraz złość
zastąpiły strach. Umysł Michelle przecięła jedna myśl: jest zbyt wściekła, by
się bać.
—
Teraz chcesz się ze mną całować?! — warknęła, łamiąc psychiczną blokadę.
Przyciągnął
Michelle do siebie. Nie miała siły się zbuntować. Ktoś przechodząc obok,
stwierdziłby, że są tylko obściskującą się na środku chodnika parą. Uważny
obserwator nie przeszedłby jednak obojętnie obok dwójki ludzi, którzy przed
kilkoma sekundami szamotali się w publicznym miejscu.
—
Co, mała dziwko, nie podoba ci się? Myślałem, że lubisz takich twardych kolesi.
Nie taki był ten drugi? Ile ci dał, że się z nim puściłaś?
—
To boli, Arian! Puszczaj!
—
Odpowiadaj, szmato! — Potrząsnął nią.
—
„Ten drugi” to normalny mężczyzna, a nie tyran i damski bokser. Nienawidzę cię,
brzydzę się tobą. Puść mnie. Puść!
Miażdżył
ramiona Michelle. Mogłaby przyrzec, że usłyszała chrupnięcie kości. A może to
tylko lód pod ich stopami? Albo zgrzytnięcie zębów Ariana. Nie, to tylko
zatrzymujący się przy krawężniku autobus.
—
Widzisz, do czego mnie doprowadziłaś? Czujesz, co ci robię?
Usłyszała
i zobaczyła więcej, niż potrafiła bezboleśnie przyjąć.
—
Robisz mi coś takiego ostatni raz w życiu. — Szarpnęła się mocniej. Arian
wzmocnił uścisk. — Powinnam była odejść od ciebie już dawno temu. Może gdybym
była odrobinę mądrzejsza, zachowałabym do siebie choć trochę szacunku. Idź do
diabła, Arian! — wycedziła przez zaciśnięte zęby. — Tam jest twoje miejsce.
Arian
miał minę, jakby Michelle co najmniej wymierzyła mu policzek.
Zalała
ich fala podróżnych wysiadających z autobusu. Niczego nieświadomy tłum ludzi
otoczył Ariana i Michelle, raz po raz ich poszturchując lub mamrocząc
pospieszająco pod nosem.
Dostrzegła
swoją szansę. Jeśli nie teraz, to chyba nigdy. Całą siłą mięśni, woli oraz
nienawiści kopnęła Ariana wprost między nogi.
W
ostatniej chwili wskoczyła do autobusu. Zobaczyła jeszcze tylko, jak zgięty
wpół Arian czerwienieje na twarzy, trzymając się za krocze.
*
Kac
fizyczny ma to do siebie, że zawsze mija. Niestety, połączony z moralniakiem,
posiada podstawową wadę: odbija się czkawką jeszcze przez długi czas. Tom nie
był już pijany, a jednak ciężko stało mu się na nogach, kiedy znalazł się przed
drzwiami apartamentu, który dzielił z bliźniakiem. Popychała go lawina
całkowicie trzeźwych myśli: jak to wszystko poukładać? Jak sprawić, by Michelle
mu wybaczyła i wróciła do Loitsche? Jak wytłumaczyć mamie, że Michelle zniknęła
z dnia na dzień, nawet się nie żegnając? Jak wyjaśnić Billowi, że Werter tkwi w
jakimś hoteliku dla zwierząt?
W
drzwiach apartamentu minął się z wysoką, zgrabną blondynką o kocich oczach.
Zanim zdążył się jej przyjrzeć, zniknęła za rozsuwanymi drzwiami windy,
roztaczając na korytarzu zapach Chanel no. 5.
Zatrzasnąwszy
drzwi, wkroczył wprost w paszczę lwa. Stanął niemal twarzą w twarz z Billem,
który wydawał się być jedną wielką czarną plamą pośród stonowanych beżów.
Brunet miał na sobie czarne dżinsy i czarny podkoszulek z nadrukami. Uwadze
Toma nie umknęło, że bliźniak znowu zaczął przesadnie o siebie dbać.
—
Kogóż to moje piękne oczy widzą! Co tu robisz… sam? — Bill posłał Tomowi
zdziwione spojrzenie spod zmarszczonego czoła.
—
Mieszkam?
—
A Michelle?
—
To była Carmen? — zagadnął jak gdyby nigdy nic. Zsunął buty ze stóp, nie
kwapiąc się, by odłożyć je na miejsce. Rozejrzał się wokół, jakby pierwszy raz
znalazł się w tym miejscu.
—
Tak. — Bill wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Kobieta, która jednym spojrzeniem
sprawia, że mój mały wojownik staje na baczność.
—
Słucham?
—
Dobrze słyszałeś. Zamierzam się z nią kiedyś przespać. Myślisz, że to wypali?
—
Aż dziwne, że jeszcze możesz ruszać ręką — odparował.
Parsknęli
zgodnym śmiechem.
Dziesięć
minut później siedzieli w kuchni urządzonej w chromie i czarnym granicie. Dwie
butelki piwa stały na podkładkach z rafii, z których Tomowi ciężko było
podnieść wzrok. Kiedy w końcu to zrobił, napotkał ściągniętą w skupieniu twarz
Billa. Bliźniak ponaglił go wzrokiem. W końcu jednak musiał zrobić to
werbalnie. Bill nigdy nie potrafił milczeć dłużej, niż wymaga tego chwila
niezręcznej ciszy.
—
Słucham ciebie. — Pociągnął łyk z zielonej butelki. — Gdzie jest Michelle, co
zrobiłeś z Werterem i ogólnie, co się dzieje?
—
W porządku. — Tomowi zaschło w ustach, ale nie umiałby przełknąć ani kropli
piwa. Chrząknął, żeby odzyskać normalny ton. — Widzisz … Werter został w
Magdeburgu. Nie mam zamiaru zajmować się twoim psem. A Michelle… Musisz mi
pomóc, Bill.
Tom
zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Jeszcze nie było za późno na
wymyślanie kolejnych sprytnych kłamstw. Przedstawił bratu tę samą wersję, którą
usłyszał Georg, jednakże zręcznie wplótł w opowieść Ariana.
Billowi
bardzo rzadko zdarzało się zastygnąć z na wpół otwartymi ustami bez szybkiej odzywki.
Dłoń z butelką zamarła w połowie drogi. Upłynęło kilka sekund, a dopiero wtedy
zdołał odzyskać głos i zdobyć się na zbyt szybki i zbyt nerwowy uśmiech.
—
Mamy pierwszy stycznia, a nie kwietnia. Co za brednie próbujesz mi wcisnąć?
—
Taka jest prawda. Wiesz, że nigdy dotąd cię nie oszukałem. Bynajmniej nie
celowo. I pewnie nie miałbym powodu, żeby nagle zacząć, ale pewne sprawy się
pokomplikowały. Nie miałem innego wyjścia — skłamał bez mrugnięcia okiem. —
Michelle nie jest żadną początkującą dziennikarką, nie przeprowadziła ze mną
wywiadu i owszem, tańczyła w „Tropicanie”.
—
Powtórz to jeszcze parę razy, a może uwierzę.
—
No więc Michelle nie jest…
—
Dobra, dobra! — przerwał mu Bill, kiwając głową. — Już to wiem. Zajebiście po
prostu… Była sobie Michelle, był sobie jakiś Arian. Michelle poznała ciebie,
zakochała się od pierwszego wejrzenia, olała faceta i zgodziła się z tobą
pojechać. A teraz żylibyście długo i szczęśliwie, gdybyś czegoś nie schrzanił.
—
Otóż to. — Zwilżył językiem suche, spierzchnięte usta. — Ona jest strasznie
delikatna, krucha, strachliwa. Osoby po traumatycznych przeżyciach mają w sobie
silną potrzebę oparcia swojego życia na czymś stałym. Michelle nie miała nikogo
ani niczego. Była zupełnie samotna. Do wczoraj stanowiłem dla niej punkt
zaczepienia, ale zrobiłem coś, co przypomniało jej te wszystkie bolesne
doświadczenia… Dałem dupy. Chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle. Nie dość, że
tak jakby ją zdradziłem, to w dodatku prawie uderzyłem.
—
Cholera, nic z tego nie rozumiem, ale może, kurwa, to ze mną jest coś nie halo.
„Może
to ze mną jest coś nie halo” znaczyło dokładnie tyle co „może to ze mną jest
coś nie tak”. Tom wiedział, że zawsze, kiedy Bill tak mówił, naprawdę miał na
myśli „To z tobą jest coś nie halo”. Mimo że też był trochę wściekły na Billa,
zbył milczeniem jego niewypowiedziane jeszcze oskarżenia.
Bill
uznał, że na razie wystarczy tej rozmowy. Tom oczekuje pomocy akurat od niego?
Proszę bardzo, otrzyma ją!
—
Ubieraj się, wychodzimy — obwieścił krótko, sprężystym krokiem kierując się do
drzwi znajdujących się za jego plecami. — I najlepiej nie odzywaj się do mnie.
Jestem zbyt zajęty fochaniem się na twoją głupotę, żeby z tobą rozmawiać.
Reakcja
Billa przekonała Toma o słuszności owej decyzji. Był winien bratu przynajmniej
część prawdy, a Michelle nie zasłużyła na odczuwanie konsekwencji jego
fałszywości.
1 Ludzka
pamięć jest zawodna, więc przypominam: „Okrągłe oczy przepełnione były
bezkresnym smutkiem i równocześnie jakąś nieopisaną ulgą, gdy patrzyła na blok,
na którym widniała duża cyfra dziewięć.” (odcinek 8).
Oooch, a ja czekałam na happy end, gdzie przybiegłby do niej z bukietem róż, klęczałby przed nią i błagał o wybaczenie! No dobra... bukiet możemy sobie darować :)
OdpowiedzUsuńJestem dumna z Michelle. Postawiła się temu draniowi, powinna to zrobić już dawno temu.
Bill jest taki pozytywny! Lubię go :)
Czekam na następny rozdział.
Pozdrawiam
Miałam wersję z kwiatkami, ale uznałam ją ze przesłodzoną.
UsuńJa też Billa lubię, ale nie znoszę o nim pisać. Chociaż dziwnie to brzmi...
Poczekam na rozdział razem z Tobą. Może choć raz sam się napisze ;)
Pozdrawiam serdecznie.
Nooo.. i co dalej ja się pytam! Michelle minęła się z Tomem, do dupy. A ten biedaczek był pewien, ze ona jest w środku ;) Akcja z Arianem była niezła. Taka dynamiczna no i ona wreszcie mu się postawiła! Brawo ;)
OdpowiedzUsuńTom nie był cały czas pewien, że Michelle jest w środku. Przecież napisałam, że próbował również do niej zadzwonić, a potem po prostu stwierdził, że na nią poczeka. Nie wyszło mu za bardzo to czekanie.
UsuńMichelle nareszcie postawiła się Arianowi, taaak... Uznałam, że to jest ten moment, w którym to musi się pojawić. Wyszedł mi trochę taki... nieprzypadkowy zbieg okoliczności, ale i tak wygląda to lepiej niż w poprzednich wersjach, bo w tych innych głupia Michelle po prostu polazła do Ariana.
Zrozumiałam, ze poczeka aż ona wyjdzie z mieszkania. Od początku czytałam z takim obrazem przed oczami, widać nieprawidłowo ;)
UsuńAch,świetnie, Naridio :) Jestem wielce zadowolona, że Michelle postawiła się Arianowi. Mam nadzieję, iż na następny rozdział nie będziesz kazała zbyt długo czekać :D
OdpowiedzUsuńDziękuję, dziękuję, bardzo! Słyszeć (czytać?) "świetnie" z Twoich ust (klawiatury?), to prawie tak samo jakbym dostała Nobla :D
UsuńEja! Nie lubię, gdy dodajesz to "przepraszam" i tłumaczysz się jakimiś głupotami, typu, że odcinek jest zbyt marny i krótki. Jest krótki, ale jest dobry, co już Ci nieraz mówiłam, czyż nie?
OdpowiedzUsuńNie wiem, co mogę o nim powiedzieć nowego, bo większość powiedziałam Ci na gadu. Znowu cieszyła mi się japka, czytając o wojowniku Billa, chociaż ja ciągle czytam "bojownik", no i masz ci los, człowieku... Hyhy, a jak zobaczyłam moją "kur.wę" to się szczerzyłam jak idiotka do tego kompa. Hyhy.
I dziękuję Ci za dedykację. Dobrze wiesz, że Cię uwielbiam. <3
Tym razem musiałam przeprosić, serio. Uważam, że zasługujesz na dedykację lepszego odcinka (i nadejdzie taka wiekopomna chwila! kiedyś). Nie mogłam Ci jednak nie dedykować 21, bo sama najlepiej wiesz, jak bardzo przyczyniłaś się do powstania tego tekstu. Bez Ciebie po prostu by nie powstał.
UsuńA ja dziękuję... Za - zabrzmi to oklepanie - wszystko, zwłaszcza za każde słowo, od a do ż.
Nie musiałaś. Głupoty gadasz. Nie gadaj więcej, bo wiesz, co będzie! <3
UsuńRozdział naprawdę udany! Za jakiś czas nadrobię resztę rozdziałów. A co do tego - jest świetny. Obfituje w masę ciekawych opisów. A spotkanie Michelle i Ariana - majstersztyk, opisałaś bardzo fajnie i realistycznie.
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc, nie jestem zbytnią wielbicielką Tokio Hotel, ale czytając Twoje opowiadanie jakby przestałam zwracać uwagę, że jest ono o moim znienawidzonym zespole. Jakoś tak wciągnęłam się i samo poszło ; ) Naprawdę fajnie piszesz.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
www.zabijam-samotnosc.blogspot.com
Kurde, kurde, kurde! Jaka ja byłam głupia i dziwna, że nie przeczytałam już dawno temu Twojego opowiadania, tylko odkładałam je na ostatnią chwilę. No i oto ona nadeszła. Kochana, jesteś bezapelacyjną mistrzynią! Pobudziłaś we mnie wiele emocji. W niektórych momentach śmiałam się, jak oszalała z głupoty Billa, potem miałam łzy w oczach, gdy Tom rozmawiał z Michelle o matce, a później irytowałam się zachowaniem T. i M.
OdpowiedzUsuńNawet nie wyobrażasz sobie, jak wkurzona byłam, kiedy okazało się, że przeczytałam całość. Czuję się, jak po maratonie z naprawdę dobrą książką! I oczywiście niecierpliwość zjada mnie od środka.
Mam nadzieję, że dostaniesz mega zastrzyk weny i odcinek 22 pojawi się niebawem, jak najszybciej, jutro...dzisiaj ; )
Muaaaah ; *
Pisaj, pisaj!