Wszystko
potoczyło się zastraszająco szybko. Karetka, sanitariusze, nosze. Simone została
przeniesiona do ambulansu, a potem rozbrzmiał sygnał. Nie było czasu na
pytanie, analizowanie. W pośpiechu wpakowali się do samochodów i ruszyli do
magdeburskiego szpitala, w którym miała znaleźć się Simone.
W
szpitalnej poczekalni ludzie tacy jak bracia Kaulitz rzucali się w oczy.
Pielęgniarki przyglądały się im dłużej niż pozostałym i co kilkanaście minut
pytały, czy czegoś im nie potrzeba, dopóki Tom nie nawrzeszczał na jedną, żeby
dała mu święty spokój. Rzecz jasna nie chodziło o to, że byli potwornie
zmartwieni czy o to, że odstawali od otoczenia specyficznym wyglądem.
Wystarczyło, że byli sławni. Personel nawet nie krył się z podszeptywaniem na
temat obecności „tych” Kaulitzów w szpitalu. To obdzierało ich rodzinną
tragedię z prywatności. Bill i Tom siedzieli na fotelach, nie odzywając się do
siebie. Słowa nie były im potrzebne, żeby głośno wyrazić obawy.
Podczas
oczekiwania na wyniki badań matki Tom był milczący, zamyślony i śmiertelnie
poważny. Niepewność zabijała go od środka. Nie umknęło to uwadze Michelle,
która od przybycia do szpitala trzymała się na uboczu, uważniej niż dotychczas
przyglądając się Tomowi. Jego plecy były przygarbione, ramiona zapadnięte, gdyż
nie były na tyle silne, żeby unieść ciężar owego wydarzenia. Jego kroki, gdy na
chwilę wyszedł z poczekalni, nie mogąc dłużej znieść atmosfery oczekiwania,
były ociężałe – nie miały w sobie nic ze znanej wszystkim chwiejności. Jednak
najgorszy obraz jego zmartwienia krył się w oczach, co Michelle dostrzegła,
kiedy Tom obejrzał się na nią. Było to spojrzenie człowieka pokonanego przez
los. I patrząc w te przepełnione niepomiernym smutkiem oczy, czuła się winna.
Przecież mogła od razu zareagować. Chociaż właściwie nawet jeśli zrobiłaby
cokolwiek, nie zdołałaby zapobiec niechybnemu wypadkowi.
A
zegar tykał, jakby to był ostatni dzień życia.
*
To
jeszcze nie było pożegnanie – mimo tego smutek powoli rozdzierał serce Toma.
Poczuł się znacznie gorzej, gdy całą czwórką stali w jasno oświetlonym
gabinecie lekarskim, a doktor Hartung przedstawiała im wyniki badań Simone.
—
Nowotwór zaatakował lędźwiowy odcinek kręgosłupa. Tutaj… — Lekarka zatoczyła
długopisem kółko w miejscu, gdzie na zdjęciu widniała ciemniejsza plama.
Metalowa końcówka zatrzymała się właśnie na tym punkcie i to zakuło w oczy. —
…rozwinęły się guzy. Właśnie one naciskają na rdzeń kręgowy oraz pobliskie
nerwy. Dlatego pani Kaulitz straciła na chwilę czucie w dolnej części ciała i
przewróciła się. — Przerzuciła kilka arkuszy papieru, aby odnaleźć potrzebne
jej dane. — Badania niestety wykazały pojawienie się dodatkowych przerzutów,
niewidocznych ostatnim razem. Co gorsza, po nagłym przerwaniu leczenia
antracykliny uszkodziły mięsień sercowy. Zastawka mitralna nie domyka się
wystarczająco, co może powodować duszności, zmniejszenie tolerancji wysiłku i
bóle w klatce piersiowej. Bez zgody pani Kaulitz niewiele mogliśmy zrobić.
Podaliśmy jej tylko lek nasenny, na jej własne życzenie.
Z
każdym kolejnym zdaniem oczy Toma wyrażały coraz większe przerażenie. Słuchał
tego wszystkiego, choć w pewnym momencie słowa zaczęły docierać do niego ze
spowolnieniem, a umysł przestał je odpowiednio przetwarzać. Nieprzyjemne
poczucie lęku zapiekło go w gardle, chociaż raczej powinien się cieszyć – żaden
z lekarzy nie wydał na Simone natychmiastowego wyroku śmierci.
—
Pani Kaulitz nie zgodziła się na ponowne podjęcie leczenia, chociaż
rozmawiałyśmy na ten temat — dodała kobieta z wyczuwalną rezygnacją w głosie. —
Proszę panów… — urwała, dopiero dostrzegłszy Michelle. — Proszę państwa —
poprawiła się — żadnymi lekami ani dostępnymi metodami nie jesteśmy w stanie
cofnąć rozwoju nowotworu. Mogę państwa natomiast zapewnić, że leczenie jest w
stanie spowolnić proces dalszych przerzutów. W przeciwnym przypadku, obawiam
się, że jeżeli guzy będą się powiększać i nadal naciskać na rdzeń kręgowy,
dojdzie do utraty możliwości samodzielnego przemieszczania się. Zrobimy
wszystko, co w naszej mocy, aby do tego nie doszło, ale muszą państwo wpłynąć
na decyzję pani Kaulitz.
Tom
wymienił z bratem spojrzenie pełne rozgoryczenia.
—
Oczywiście. Bardzo dziękujemy — odezwał się w imieniu wszystkich Gordon. — Czy
moglibyśmy teraz odwiedzić Simone?
—
Bez żadnych przeszkód. O ile jeszcze nie zasnęła. Sala numer 116.
Gordon
skinął głową i wyszedł, nie oglądając się za siebie.
*
Przysiadłszy
na plastikowym krześle, Gordon chwycił spoczywającą na białej pościeli damską
dłoń i kciukiem pogładził jej zewnętrzną stronę.
Otworzywszy
oczy, Simone uniosła się, najwyraźniej chcąc wstać z łóżka. Ledwo udało jej się
podnieść ociężałą ze zmęczenia głowę. Napotkawszy zatroskane spojrzenie
ciemnych oczu, z powrotem opadła na poduszkę.
—
Wtedy było prawie tak samo. — Simone uśmiechnęła się, a jej oczy wypełniły się
bezwarunkową miłością.
—
Kiedy? — spytał cicho Gordon.
—
Wtedy, kiedy złamałam rękę w górach — mruknęła. — O, właśnie tę, za którą mnie
trzymasz — dodała, przeniósłszy wzrok na pościel.
Jej
słowa przywołały wspomnienia, lecz Gordon nie zapomniał, dlaczego chciał jako
pierwszy się przy niej znaleźć. Powinien dusić się niepewnością i bać się tak
samo jak Bill oraz Tom, a jedyne, co był w stanie czuć, to złość na upartość
Simone i na siebie samego. Powinien już dawno tak usiąść przy niej,
porozmawiać, szarpnąć jej emocjami, uświadomić…
—
Simone, musimy poważnie porozmawiać.
—
Porozmawiamy później — ucięła, odrobinę mocniej ściskając dłoń Gordona. Mimo
bladości na twarzy Simone emanowała naturalną, wewnętrzną siłą, jak gdyby
fizyczne załamania nie imały się hardości ducha. — Nie zapomnę nigdy tamtego
dnia… Wtedy wszystko dopiero się zaczęło, ale i tak wiedziałam już w tamtym
szpitalu w górach. Kiedy stałeś obok mnie i trzymałeś za rękę…
Ciche
skrzypnięcie szpitalnym drzwi obwieściło przybycie nowych osób. Simone i Gordon
nie musieli oglądać się na drzwi, żeby wiedzieć, kto to mógł być.
Coraz
mocniej omotywana przez sen na chwilę zapomniała, gdzie się znajduje. Musiała
rozejrzeć się po białych ścianach, żeby sobie przypomnieć.
—
Wiedziałam — powtórzyła z przymkniętymi oczyma.
—
Co wiedziałaś, mamo? — zadał pytanie dociekliwy głos. Bill usiadł na
przeciągniętymi sod ściany krześle blisko szpitalnego łóżka i z przygnębieniem
przyjrzał się matce oraz jej narzeczonemu.
Wtedy… Wtedy Gordon siedział przy niej
i podczas zakładania gipsu chwycił złamaną rękę. Simone nie pisnęła słówkiem,
póki lekarz nie zakończył pracy, po czym ze skrzywionym z bólu uśmiechem
oznajmiła, że unieruchomiono jej sprawną rękę. Minęło już ponad dziesięć lat,
odkąd tamtego dnia poznali się w Alpach. Od tamtej pory nie rozstawali się,
chociaż Simone musiała rozwieść się z dotychczasowym mężem. Ich miłość od
początku nie była łatwa, ale właśnie dzięki trudnościom, przez które przebrnęli
razem ramię w ramię, nabrała tak pięknego znaczenia.
W
oczach Simone zalśniły łzy. Nie płakała nad chorobą, którą ją dopadła, ani tym
bardziej nad samą sobą. Płakała nad szczęściem, które ją w życiu spotkało oraz
które swą wartością i intensywnością rzucało cień na to, co przygotował dla
niej Bóg.
—
Że ja i Gordon byliśmy sobie przeznaczeni. — Umilkła na chwilę, aby wziąć
głębszy oddech i tym samym choć trochę orzeźwić umysł.
—
Mamo… — zaczął Tom twardym tonem. Nerwowo zacisnął palce na oparciu krzesła
zajętego przez Billa. — Musisz zgodzić się na leczenie. — Miał nadzieję, że
determinacja w jego głosie, choć częściowo dorówna uporowi, jakim jego matka
mogła poszczycić się w ciągu ostatnich kilku miesięcy. — Na pewno jest coś
jeszcze, co można zrobić. Cokolwiek, co mogłoby ci pomóc.
Cokolwiek – to był właśnie Tom. Wierzył w
działanie, nie wierzył w przeznaczenie ani Boga. Ale Simone wierzyła i ta wiara
jej wystarczyła, odkąd świadomość śmierci dotarła do niej delikatnie, niczym
najcichszy szept czy najlżejsze muśnięcie motylich skrzydeł. Gdyby nie
ociężałość i senność, uśmiechnęłaby się z pobłażliwością. Tym razem zdobyła się
jedynie na grymas.
—
Nie chcę dłużej zatruwać się chemią. — Odchrząknęła nieznacznie. — Modlitwa
jest moim lekarstwem, Tom. I tak sobie marzę, żeby chociaż wiosny doczekać…
Tom
nie mógł wydusić więcej ani słowa, choć bardzo chciał wyznać na głos wiele
rzeczy, które tkwiły w nim od dawna. Słowa matki były kompletnie odrealnione.
Jak można umrzeć tak bezsensownie? Jak można wierzyć w Boga, który odebrał jej
jedną z najcenniejszych rzeczy w życiu – zdrowie? Gdy Tom był młodszy, też
wierzył. Matka zawsze powtarzała, że Bóg pragnie i dąży do tego, aby wszyscy
ludzie byli szczęśliwi. Powtarzała również, że prawdziwe szczęście kryje się
niekoniecznie w dużych, lecz w małych rzeczach. Wtedy myślał, że miała rację.
Minęło wiele lat, a on nadal pamiętał, czego nauczyła go o szczęściu: że
szczęście nie jest tym, czego się pragnie, ale tym, co otrzymuje się, choć nie
zawsze potrafi się to docenić. Szczęście według Simone nie miało nic wspólnego
z pieniędzmi. Raczej z wartościami niematerialnymi: z domem, rodziną,
przyjaciółmi i nagromadzeniu w sobie wielu związanych z tym chwil. Teraz
szczęście oznaczało dla Toma tylko tyle, że jego matka znów mogłaby być zdrowa.
—
Jest jeszcze coś, co wiem z całą pewnością — starała się mówić głośno i
wyraźnie, choć wargi powoli jej drętwiały, a oczy wykazywały zerową tolerancję
na światło. — To jest to, że czas… — Powieki powoli opadały na orzechowe oczy.
— Czas, jaki Bóg nam dał na ziemi, jest tylko drobną cząstką naszego istnienia.
Ale nawet to ziemskie istnienie dojrzewa i przemija.
Tom
ze złości uderzył ręką w oparcie krzesła. Szczęki samoczynnie mu się zacisnęły,
aż mięśnie twarzy drgnęły.
—
Kiedyś też to zrozumiesz, synku.
Zrezygnowany
pokręcił głową. Niewidzialna pętla zacisnęła się wokół jego szyi i raptem
zabrakło mu powietrza. Poczuł nieodpartą chęć wyjść, krzyknąć, walnąć pięścią w
ścianę, zrobić cokolwiek, co pozwoliłoby mu wyładować frustrację spowodowana
bezsilnością. Szepnął wyłącznie dla siebie słyszalne „przepraszam”. Bo przecież
miał Simone przeprosić za wszystko. Pokazać, jak bardzo się zmienił, że znów
jest tym dawnym Tomem, którym w rzeczywistości nigdy nie przestał być, i że jej
nauki nie poszły na marne, a tymczasem zatoczył koło, wracając do punktu
wyjścia.
Widząc,
że Simone zasypia, Gordon wyłączył górne światło, po czym z powrotem zajął
miejsce na krześle przy szpitalnym łóżku. Tylko jedna, dająca marne oświetlenie
lampka rozjaśniała półmrok pomieszczenia.
Simone
z lekko przekrzywioną głową zapadła w mocny sen. Klatka piersiowa pod cienką
kołdrą unosiła się w równym tempie, które tylko raz przerwało ciche westchnięcie.
Gordon poprawił pod głową blondynki puchatą poduszkę, po czym odwrócił się
przodem do Billa, Michelle i Toma, który z nieodgadnionym wyrazem twarzy
przyglądał się śpiącej Simone.
—
Wy wrócicie już do domu, a ja zostanę w szpitalu — zarządził tonem nieznoszącym
sprzeciwu, co było u niego rzadkie. — To i tak nie ma sensu, żebyśmy tu wszyscy
siedzieli, a Simone potrzebuje odpoczynku.
—
Wolałbym zostać — sprzeciwił się Tom. Z jednej strony widok przegrywającej z
chorobą matki dręczył go, lecz z drugiej nie chciał tracić jej z oczu. —
Michelle może pojechać z Billem, ale ja zostanę.
—
Nalegam — dodał z naciskiem. — Chciałbym pobyć z Simone sam na sam, gdy się
obudzi. Muszę z nią poważnie porozmawiać, a wasza obecność mi w tym nie pomoże.
*
—
Ona mnie nienawidzi! — lamentował podniesionym głosem, wydreptując dróżkę w
dywanowej wykładzinie.
Gorzej
być nie mogło. Obawy Georga okazały się absolutnie uzasadnione.
Najpierw
zjedli smakowity obiad złożony z kilku dań, których nazw nie potrafił poprawnie
wymówić, mimo że Marika cierpliwie próbowała go nauczyć kilku z nich. Yoshito
bacznie przyglądał mu się z naprzeciwka, a Renate już od początku ostentacyjnie
okazała dystans. Georg próbował inkrustować konwersację przy stole anegdotami z
życia Tokio Hotel – zawsze pomagało to w momentach, gdy nie wiedział co mówić,
lecz tym razem nie spotkało się to ze szczególną aprobatą ze strony rozmówców.
Potem, całkowicie zestresowany, chciał wstać od stołu, dyskretnie zapytawszy
Marikę, gdzie znajduje się łazienka. Na swoje nieszczęście, wstał tak
niefortunnie, że zahaczył nogą o stolik. Część naczyń spadła i potłukła się, a
Georg miał ochotę zapaść się pod ziemię. To jednak jeszcze nie był koniec
tortur. Po uprzątnięciu pobitych kawałków nadeszły kolejne męczarnie w postaci
deseru i wysłuchiwania narzekań Renate („Taka piękna zastawa!”). Dom państwa
Yoshizawa opuścił w nadziei, że już nigdy nie będzie musiał tam wracać. Co
prawda, Yoshito – najwyraźniej bardziej rozbawiony zaistniałą sytuacją niż
zgorszony czy oburzony – pożegnał go dość wylewnie. Za to Renate nie podała mu
nawet ręki. Uznał to za kompletną porażkę.
—
Geooorg — Marika celowo przeciągnęła imię ukochanego — to tylko trochę
porcelany. Każdemu mogło się przytrafić.
Pociągnęła
szatyna za rękaw. Ciężko opadł na kanapę obok niej.
—
To nie tylko o porcelanę chodzi! — krzyknął, gniewnie marszcząc brwi. — Jak
twoja matka się do mnie odnosiła! Jakbym…
—
Porozmawiam z nią o tym, naprawdę nie ma się czym martwić — przerwała czułym
tonem. Odgarnęła Georgowi z twarzy kilka długich, brązowych pasm włosów i z
uśmiechem pogładziła policzek.
—
Jakbym nie był wystarczająco dobry, żeby się z tobą spotykać — dokończył głosem
wypranym z emocji.
—
Wyolbrzymiasz — skwitowała z jeszcze szerszym uśmiechem, chcąc zakończyć
rozmowę o swoich rodzicach. — Tata cię polubił. Jesteś moim pierwszym facetem,
którego polubił. Na każdego poprzedniego kręcił nosem. A mama nie próbowała
podtruć twojej herbaty. To też jakiś postęp!
Aż
wybałuszył oczy, nie wierząc własnym uszom.
—
Żartowałam z tą herbatą… — mruknęła tonem łagodzącym jego zdziwienie. — Georg,
daj spokój. Nie warto się tym przejmować. Jestem dorosła i samodzielna. Nikt, a
tym bardziej moja matka, nie będzie decydował o tym, czy mam się z tobą
spotykać, czy nie.
—
Świetnie. A co będzie następnym razem? Powiesz jej „mamo, polub Georga” i po
sprawie?
—
Wystarczy, że ja cię lubię.
Świadoma
przenikliwego spojrzenia, które w nią wbił, rozpięła metalowy guzik bluzki.
Przyklękując na kanapie, nachyliła się nad Georgiem. Poczuła jego wąskie usta
tuż przy swoich wargach.
—
Bardzo słodko się rumienisz, Georg. To przeze mnie? — Udała niewiniątko.
—
Nie pochlebiaj sobie — odparł z zawadiackim uśmiechem. — Może jest mi po prostu
duszno?
Zrobiła
najbardziej obrażoną minę, na jaką było ją stać. Odsunęła się od Georga, nie
przyznając się, że ją również oblała fala gorąca. Nagle poczuła, jak ręce
Georga chwytają ją w talii, a potem z lekkością podnoszą z kanapy. Georg
przerzucił Marikę do tyłu, lokując ją sobie na ramieniu.
—
Chyba nie chcesz się znowu kłócić o byle drobnostki?
Marika
zaprotestowała, delikatnie tłukąc otwartą dłonią o jego plecy.
—
W tej chwili postaw mnie na ziemię, Georg!
—
Kłóciliśmy się już o to, że prawie potłukłem całą muzealną wystawę, mimo że
próbowałam cię przekonać, że mnie nie powinno się wpuszczać do tego typu
instytucji, że w kinie zarezerwowałem bilety na animowany film dla dzieci, choć
wcale nie zrobiłem tego specjalnie, że ugotowałem niejadalną kolację i o to, że
ty musisz pracować, a ja chciałbym spędzać z tobą więcej czasu… — zaczął wyliczać
niefrasobliwym tonem. Szedł prosto przed siebie, przemierzając drogę do drzwi
wejściowych apartamentu. — A i tak wszystko kończyło się w łóżku. Dlatego
dzisiaj dla odmiany idziemy zabawić się gdzieś indziej.
—
Bardzo chętnie, ale…
—
Żadnych „ale”. Gustav pytał, czy wyjdziemy gdzieś razem. Biedactwo, musi się
odstresować…
—
Gustav to ten niski blondynek? — Wysiliła pamięć, przypominając sobie obraz
przeciętnie wyglądającego niskiego blondyna. Nigdy nie interesowała się Tokio
Hotel, a z kolegami Georga miała do czynienia jedynie raz, podczas imprezy
urodzinowej bliźniaków Kaulitz. — W sumie to był całkiem uprzejmy.
—
No widzisz! I właśnie dlatego dziś cię porywam. Koniec dyskusji!
Mocno
postawił Marikę na podłodze. Niepewnie zachwiała się na nogach. Sam szybko
włożył buty, narzucił na siebie kurtkę, a następnie zabrał się za ubieranie
Mariki, która stała w bezruchu, z rozbawieniem przyglądając się jego
poczynaniom. Georg miał rację. Taka odmiana to dobry pomysł. Przecież nie
zawsze ich związek będzie tak wyglądał – niezależnie od tego, jak dalej potoczy
się ich znajomość. Jeśli rozwinie się w pozytywnym kierunku, do którego
zmierzali z każdym dniem i każdą decyzją, jak chociażby przedstawienie Georga rodzicom,
nadejdzie czas, gdy dni bez seksu staną się normą i nawet nie będą mogli na
siebie patrzeć, a ich kłótnie przestaną być budzącymi nader wiele emocji
bzdurnymi sprzeczkami.
Kiedy
w końcu uporał się z zakładaniem butów Marice, odrobinę nieporęcznie przełożył
jej bezwładne ręce przez rękawy zielonej kurtki podszytej białym kożuszkiem.
—
Georg, ty brutalu, puść mnie! — Tupnęła nogą jak dziecko, gdy próbował wcisnąć
jej na głowę czerwoną czapkę z pomponem.
—
Cicho bądź. Idziemy się zabawić!
Zgarnąwszy
z szafki na buty kluczyki od samochodu oraz portfel, chwycił Marikę za rękę i
wyciągnął ją za drzwi.
—
Wspaniale — prychnęła. Jej głos wcale nie zabrzmiał tak oschle, jakby tego
chciała. — „Bądź cicho” — przedrzeźniła Georga, gdy zamknął drzwi i nareszcie
jechali windą. — Jesteś taaaki romantyczny.
*
Wbrew
prośbom Gordona nie pojechali do Loitsche. Co prawda opuścili szpital, ale
zamiast udać się z powrotem do domu, wybrali się na spacer. To Bill wyszedł z
propozycją spaceru, żeby – jak to ujął – pokazać Michelle ich Magdeburg.
Musiała
przyznać, że miasto okazało się ładniejsze, niż wydawało jej się, gdy przez nie
przejeżdżali. Magdeburg był wręcz ogromny i – jak przystało na miasto o
kilkusettysięcznej populacji – żył na tysiące sposobów tak samo różnorodnych,
jak ulice, budynki oraz ludzkie twarze.
Tłum
ludzi prędko maszerował ulicami, a uliczny hałas zagłuszał zarówno ich rozmowy,
jak i chichot wiatru, przetaczającego po chodnikach i jezdniach suche liście
czy pojedyncze śmieci. Tylko dwa razy zostali zatrzymani przez fanki, które z
piskiem rzuciły się Kaulitzom na szyje i poprosiły o autografy. Michelle nie
rzucała się w oczy: specjalnie stawała kilka metrów od nich, udając, że nie
interesuje jej nic oprócz infrastruktury miasta. Może i nie był to Berlin,
który kochała, ale to miasto zdecydowanie miało swój urok.
Obrazy
coraz szybciej przemijały obok, zlewając się w kolorowe plamy. Kolejne uliczki
i szare płyty chodnika umykały pod ich stopami, choć wydawało się, że już nie
da się szybciej iść. Minąwszy większe zabudowania, Bill, Tom i Michelle
znaleźli się na placu odgrodzonym z jednej strony kamiennym murkiem, przy
którym ustawiono kilka ławeczek. Z drugiej strony majaczyły resztki zieleni i
ogołoconych drzew, zaś na środku placu stała nieaktywna już fontanna z resztą
niespuszczonej wody.
—
Wrzućmy monety i pomyślmy życzenia, co? — Tuż za plecami Michelle rozbrzmiał
głos Billa. — No dalej, będzie fajnie!
Niemal
w podskokach ruszył do kolistej fontanny i wyszperał z portfela symbolicznego
centa. Gestem przywołał do siebie Toma i Michelle, którzy nie mieli szans na
ucieczkę – po raz kolejny musieli zmierzyć się z oczekiwaniami Billa.
Kiedy
podeszli, przy fontannie już rozbrzmiał cichy plusk – podrzucona przez bruneta
mała moneta zakreśliwszy łuk, wpadła do wody przypominającej grubą, ciemną
wstęgę wijącą się wzdłuż betonowego dna fontanny. Bill uśmiechnął się szeroko.
Tom
bez żadnego entuzjazmu obrócił między palcami monetę, po czym wrzucił ją do
fontanny, z prośbą o jedną jedyną rzecz: szczęście.
—
I co, pomyślałeś życzenie? — Dociekliwość w głosie Billa była całkowicie
szczera i Tom pomyślał sobie, że może tym razem on również nie skłamie.
—
Tak… Myślisz, że pragnienie szczęścia to już hedonizm?
Pieniążek
wrzucony przez Michelle opadł na dno.
—
A ty jakie pomyślałaś życzenie, Michelle?
—
Jeśli teraz wam powiem, to się nie spełni — stwierdziła z lekkim uśmiechem,
szczelniej owijając szyję cieniowanym szalem.
—
To może już wrócimy do szpitala? — Pytanie Toma wyrwało Michelle z zamyślenia.
— Albo chociaż do domu.
—
Ale ja chciałem jeszcze pokazać Michelle naszą starą szkołę i mur, na którym
kiedyś robiłeś graffiti — zaprotestował natychmiast Bill. — Pani pozwoli ze mną
— dodał z czarującym uśmiechem.
Szarmanckim
gestem zaoferował Michelle ramię, a ona chwyciła je, dając się prowadzić. Tom,
nie mając innego wyboru, ruszył za nimi, choć tak naprawdę nie chciało mu się
dalej iść. Chętnie usiadłby, tu i teraz, na ziemi i poczekał, aż ktoś siłą
dociągnie go do domu. Wziął głębszy oddech, zmuszając nogi do ruchu. Zrównał krok
z bratem i swoją udawaną ukochaną.
—
Przepraszam cię za tego głąba — zwrócił się do Michelle. — Bill jest trochę
dziwny — podkreślił słowo „trochę”. Wcale nie zastanawiał się, czy bliźniak
potraktuje to jako prawdziwą obrazę, czy może zareaguje pobłażliwym uśmiechem.
Zerknął z ukosa na brata – nie wyglądał na urażonego wcześniejszą uwagą, ale
też nie uśmiechnął się. — Ten maraton po Magdeburgu to i tak mało w porównaniu
do jego możliwości.
—
Mało? A co zazwyczaj robi?
—
Na przykład gdy byliśmy młodsi, zamknął się na strychu i wrzeszczał wniebogłosy
„Strajkujemy, do szkoły nie pójdziemy!”. Potem okazało się, że zepsuł się zamek
i drzwi nie można było otworzyć od zewnątrz, więc…
—
Nie kompromituj mnie — Bill przerwał Tomowi warknięciem. — Może ja poopowiadam
ciekawe historyjki o tobie, co? Mieliśmy tak samo bogate i ciekawe dzieciństwo,
Tom!
—
„Nie weźmiecie mnie żywcem!” — pisnął jeszcze Tom, naśladując niegdysiejszy
dziecinny głos bliźniaka.
Bliźniacy
wybuchnęli zgodnym śmiechem.
Zajęci
dalszą rozmową, nie zauważyli jak daleko za ich plecami niewyraźna postać
wyławia z fontanny monety, które kilka minut wcześniej tam wrzucili.
Trzy
życzenia spisane na straty.
*
Po
jakimś czasie całą trójką znaleźli się przed klubem o niewiele mówiącej nazwie
„Alcatraz”. Bramkarze przepuścili ich bez problemu. Bardzo szybko uwolnili się
z kurtek i przysiedli na wysokich krzesłach przy długiej ladzie baru.
Wewnątrz
przywitał ich tłum imprezowiczów, specyficzny zapach alkoholowych trunków pomieszanych
z papierosowym dymem oraz elektroniczna muzyka niemal rozsadzająca ściany
mocnymi, basowymi bitami. Marika rozejrzała się wokół. Nie przypominała sobie
by kiedykolwiek odwiedziła to miejsce, chociaż jak nikt inny znała wiele
berlińskich klubów i dyskotek.
—
Skąd wytrzasnąłeś to całe „Alcatraz”? — Donośny głos Mariki z łatwością wybił
się ponad muzykę, kiedy zwróciła do Gustava.
—
A czy to ważne? — Georg nawet nie dopuścił kolegi do głosu. — Tu jest
za-je-bi-ście! — wyraźnie zaakcentował każdą sylabę. Podekscytowany,
przelawirował wzrokiem wśród tańczącego na parkiecie tłumu. Kolorowe światła
reflektorów przebiegały po sylwetkach, wśród których można było kobiety, które
swoimi nader wyuzdanymi ruchami oraz kusymi strojami, zakrywającymi właściwie
tylko to, co najistotniejsze, przyciągały dyskotekowych adoratorów. — Zamówić
nam coś do picia?
—
Nie chcę pić — natychmiast odpowiedziała Marika, rozpinając dodatkowy guzik
bluzki. Spod powiększonego dekoltu w zachęcający sposób wychyliła się koronka
czerwonego biustonosza. — Wolę tańczyć!
Nie
zwracając uwagi na ludzi, którzy musieli uchylić się przed jej gwałtownym
ruchem, obróciła się tyłem do Gustava i Georga. Tanecznym krokiem wkręciła się
w wir ludzi. Zmysłowo zakołysała biodrami, unosząc dłonie w górę. Nie minęła
sekunda, jak przyłączył się do niej jakiś mężczyzna.
—
O stary! Patrz tylko! — Georg z wrażenia, jakie wywarła na niego brunetka z
dużym biustem, aż klepnął Gustava w ramię. Kobieta jak szybko się pojawiła, tak
szybko zniknęła za zasłoną ludzi. — Widziałeś ją? Te piersi — zakreślił przed
sobą dwie duże kule — te bioderka — rękoma pokazał kształtną linię — a ta pupcia!
— zachwycał się atutami nieznajomej kobiety, demonstrując jej gabaryty na
sobie, co coraz bardziej bawiło Gustava. — Tylko nie bardzo widziałem jej
twarz! — dokończył z nieukrywanym żalem.
—
Nie wątpię, że była taka seksowna — zaśmiał się Gustav, opierając się o barową
ladę — ale pewnie o wiele bardziej pociągałaby mnie od ciebie.
—
Zdziwiłbyś się, gdybyś wiedział, jak bardzo potrafię być pociągający —
zażartował Georg. Jeszcze kilka miesięcy temu pewnie pokusiłby się na jednonocną
przygodę – ulubioną rozrywkę jego oraz Toma, ale teraz, gdy miał Marikę, nie
liczyły się inne. Gdzieś ponad tłumem wyłowił rękę, na przegubie której widniał
mały zegarek o złotej bransoletce z drobniutkich kółeczek. Poznał ten zegarek –
to była z pewnością ręka Mariki. Pstryknęła palcami, jakby nieświadomie chcąc
porwać Georga do tańca. — Muszę cię opuścić, pani mego serca mnie wzywa.
—
To leć, Georg.
—
I tak nie byłeś w stanie docenić mojego seksapilu! — krzyknął jeszcze, zanim zniknął
w tłumie.
Wraz
z pojawieniem się na parkiecie Georga, jak gdyby przybyło tam również innych
ludzi. W rzeczywistości w obawie o swoje zdrowie po prostu musieli ustąpić
miejsca Georgowi, który poruszał się jak paralityk mający buty podłączone do
kondensatora o napięciu co najmniej kilkudziesięciu volt.
Gustav
parsknął śmiechem. Niezbyt lubił tańczyć, a już na pewno nie miał zamiaru robić
z siebie głupka, jak Georg.
Kiedy
DJ puścił nieco wolniejszy kawałek, światła przygasły, a ludzie na parkiecie
zawirowali w wolniejszym tempie. Co poniektórzy dobrali się w pary. Gustav
dostrzegł przytulonych Marikę i Georga. Marika prowadziła, trzęsąc się ze
śmiechu lub dla odmiany krzywiąc się z bólu, gdy Georg nadepnął na jej stopę.
Po chwili mężczyzna jednak wyczuł rytm. Para kołysała się w miejscu, a
pochylony Georg, szeptał coś Marice do ucha.
Gustav
odwrócił się ku barowi i nie dostrzegł już kobiety, która niechcący potrąciła
tańczących Marikę oraz Georga, gdy pewnym krokiem przedzierała się przez
tańczących ludzi.
—
Poproszę Johnny Walkera. Bez lodu — dodał, uprzedzając pytanie barmana i od
razu położył na ladzie wyliczoną kwotę.
—
Dla mnie Long Island. — Usłyszał obok siebie kobiecy, uroczo zachrypnięty głos.
—
Dziewięć euro.
—
Reszty nie trzeba. — Podsunęła barmanowi banknot o nominale dwudziestu euro.
Po
chwili na barowej ladzie stała szklanka z ciężkiego, grubego szkła wypełniona
szkocką whisky. Kobieta obok nieco dłużej czekała na swojego drinka. Znak
szklanki przypatrywał się nieznajomej szatynce. Krótka sukienka prawie w ogóle
nie zasłaniała skrzyżowanych, szczupłych nóg, a czarny materiał ponętnie opinał
się na kształtnej linii bioder, wąskiej talii i dość dużych piersiach. Na
posiane koronkowym wzorkiem plecy i odkryte ramiona kaskadą opadały brązowe
włosy. Na czubku głowy tkwiła lekko przekrzywiona urodzinowa czapeczka.
Wreszcie
i przed nią barman postawił wysoką uwieńczoną plasterkiem cytryny szklankę z
drinkiem. Kobieta zatoczyła palcem krąg na gładkiej obwódce szklanki, nadal w
ogóle niewzruszona intensywnością, z jaką wpatrywał się w nią Gustav. Wyjęła
słomkę ze szklanki, po czym upiła łyk drinka. Jej wargi ułożyły się na szkle,
ściśle przywierając do płaszczyzny. Usta, choć muśnięte głęboką czerwienią, nie
zostawiły odcisku na szkle. Miały niemal wiśniowy kolor, jak kuszące cherry lips.
Szatynka
nagle uniosła głowę, jakby na parkiecie za plecami Gustava ujrzała kogoś
znajomego. Odmachała komuś z tłumu. Uśmiechnąwszy się, upiła następnego łyk
alkoholu. Znad szklanki wychwyciła zainteresowane spojrzenie Gustava. Miała
oczy koloru wzburzonego nieba, prawie tak samo niebieskie jak oczy Juliette.
Magnetyczne, niepozwalające oderwać od siebie wzroku. Przypomniał sobie dzisiejsze
wydarzenie i speszony odwrócił wzrok. Dwoma haustami opróżnił zawartość swojej
szklanki. Odchrząknął, żeby zignorować pieczenie w gardle, które nie miało
wiele wspólnego z alkoholem.
—
Czaaaduuuu! — Czyjeś wycie przebiło się przez piosenkę.
Gustav
automatycznie spoglądnął w stronę, z której dobiegł ów dźwięk. Gdyby już nie
siedział, na pewno ugięłyby się pod nim kolana i by usiadł. Z rozbawienia i
zażenowania zarazem. Georg tańczył przy konsoli DJa. Powoli podwijał t-shirt,
chyba chcąc urządzić darmowy striptiz dla grupki podpitych, roześmianych
panienek, stojących pod podwyższeniem parkietu.
Gustavowi
przeleciało przez myśl, że to może jakiś miraż wywołany alkoholowym upojeniem,
chociaż nie wypił jeszcze wystarczająco. Zerknął za siebie, aby upewnić się,
czy nieznajoma jeszcze tam siedzi. Nie siedziała. Stała obok Gustava,
uśmiechając się pod nosem.
—
Jeszcze chwila i wypalisz we mnie dziurę. — Tuż przy jego uchu rozległ się
zachrypnięty szept. Kobieta była tak blisko, że niemal poczuł, jak jej usta
musnęły płatek jego ucha, gdy to mówiła. — Zatańcz ze mną i miejmy to z głowy.
*
Kilka
wypitych drinków i kilka przetańczonych piosenek później wydarzenia nie tyle
nabrały rozpędu, co naprawdę zaczęły przypominać miraż. Gustav uczestniczył w
nich, jednocześnie odnosząc nieodparte wrażenie, że znajduje się jakby obok.
Raptem wyszło na jaw, że kobiety, z którymi tańczył Georg, były koleżankami
nieznajomej szatynki, a i jej przyjaciół okazało się być w klubie więcej.
Najpierw bawili się wspólnie, tańcząc i wypijając kolejkę za kolejką, po czym
ktoś – Gustav nawet nie pamiętał kto – zaproponował, żeby przenieść się gdzieś
indziej. Wędrowali od lokalu do lokalu grupą, która powoli się wykruszała. Na
końcu zostało kilka osób, do których Gustav poczuł nagły przypływ sympatii,
mimo że całkiem niedawno nie znał ich imion. Musiało być jeszcze wcześnie,
kiedy Marika i Georg ulotnili się, bo gdy kilka minut po pierwszej spojrzał na
zegarek, już ich nie było.
Później
działo się wiele i niewiele zarazem. Gustav nie pamiętał smaku alkoholu ani
dymu ze skrętów, które wspólnie wypalili, chociaż zazwyczaj stronił nawet od papierosów.
A jednak pamiętał wszechobecny chaos i niebotycznie drogie drinki, które
stawiał wszystkim. Nie pamiętał natomiast potykania się o własne i cudze nogi,
drogi do domu, szybkiej jazdy samochodem ani ogłuszającego śmiechu kobiety, którą
wcześniej poznał przy barze, lecz nadal trudno było mu przypomnieć sobie jej
imię. Nie pamiętał w zasadzie niczego.
Czujny
obserwator zauważyłby moment, w którym Gustav wraz z szatynką w obcisłej,
czarnej sukience szybko przepchnął się do wyjścia, raz po raz wpadając na
kogoś. Gdyby ten sam obserwator podążył za nimi, zobaczyłby, jak żwawym, acz
nieco rozchwianym krokiem ruszyli z powrotem do „Alcatraz”, przed którym Gustav
zaparkował swoje auto. Bardziej drobiazgowy obserwator potrafiłby opisać
energiczny odgłos stukania wysokich szpilek i to, jak ustał chwilę przed
odgłosem zamykania samochodowych drzwi od strony pasażera. Jednak nawet
najlepszy i najbardziej uparty obserwator nie mógłby być świadkiem tego, jak
czarne BMW parkuje przed budynkiem, w którym mieściło się mieszkania Gustava.
Nie zobaczyłby już zatrzaskiwanych drzwi ani tego, co działo się za nimi.
Gustav,
nie zastanawiając się wiele, musnął nęcące cherry
lips, które kilka minut temu śmiały się do niego. Najpierw raz, a potem
drugi, i czekał na reakcję. Cały alkohol w jego krwi zabuzował, kiedy wiśniowe
wargi rozchyliły się, dając mu tym samym pozwolenie na więcej. Nie kontrolując
już własnych emocji, namiętniej i bez dozy jakiegokolwiek skrępowania,
powtórzył pocałunek. Kobieta nie zaprotestowała. Wręcz przeciwnie – przylgnęła
do ciała Gustava, zatapiając palce w krótkich włosach.
Ręce
mężczyzny powędrowały pod poły niezapiętego, eleganckiego płaszczyka. Z
kieszeni wypadła urodzinowa czapeczka i niemal bezgłośnie stuknęła o podłogę.
Zaraz potem w ślad za czapeczką poszedł płaszcz.
Gustav
oderwał się od szatynki, z trudem zaczerpując powietrza.
—
Masz dziś urodziny?
Nie
zaczekał na odpowiedź. Nie potrafiąc już powstrzymać pożądania, wpił się w
pełne usta. Nie krył zdziwienia, gdy kobieta odepchnęła go delikatnie.
Z
lekko odchyloną do tyłu głową przekornie spojrzała mu w oczy. Niebieskie
tęczówki zalśniły nieodgadnionym blaskiem, a na ustach wymalował się zadziorny
uśmieszek.
—
Zgadnij które — szepnęła konspiracyjnie, nachylając się ku Gustavowi.
Przez
cienki materiał sukienki Gustav poczuł wyraźnie zarysowany kształt jej
wydatnych piersi, gdy kurczowo wczepiła palce w jego barki, pewnym wzrokiem
spoglądając wprost w rozbiegane, orzechowe oczy.
—
Hm… Dwudzieste? — rzucił, mimo iż wiedział, że na pewno miała więcej lat.
—
Chciałabym — zaśmiała się krótko, ale szybko spoważniała. — Dwudzieste siódme.
Stara dupa ze mnie. — Zachichotała dziewczęco.
—
W takim razie wszystkiego najlepszego… — Uniósł pytająco brwi.
—
Maybrit — podpowiedziała z rozbawieniem.
—
Wszystkiego najlepszego, Maybrit — powiedział, zagarniając w ramiona jej ciało.
Zachłannie
przywarł do miękkich warg, zaciskając palce na biodrach. Ani na moment nie
przestawał składać pocałunków na damskich ustach i szyi, a Maybrit aż zadrżała
z podniecenia. Paznokciami leciutko drażniła kark Gustava. Mieszanka alkoholu i
pieszczot rozluźniła go do tego stopnia, że prawie nie czuł dobrze znanego
napięcia w okolicach podbrzusza. Maybrit kusiła jego fantazje widokiem
zgrabnego ciała, po którym swobodnie przesuwał niecierpliwe dłonie. Nie
zaprzestając pocałunkom, uniósł jej ciało do góry, a ona oplotła jego biodra
nogami, podwijając do góry kusą sukienkę. Podtrzymywał pośladki kobiety, a ona
tymczasem szybko zdjęła mu koszulkę. Napawając się bliskością, w pełni poddał
się pieszczotom, zapominając o tym, że przecież nastąpi jakieś jutro, kiedy ich
umysły będą na tyle trzeźwe, że zmuszą do zastanowienia się, czy nie zrobili
czegoś głupiego. Czegoś, co mogłoby wywołać wyrzuty sumienia i z czego
niekoniecznie byliby dumni.
Podniecenie
rosło proporcjonalnie do intensywności pieszczot. Przy delikatniejszych gestach
krew zastygała w nich jak lawa, a przy gwałtowniejszych, bardziej namiętnych,
wrzała od nowa. Spragnione, zespolone w jedność ciała poddały się działaniom
wibrującego libido. Wzajemne pieszczoty kierowały ruchami Gustava i Maybrit
wśród oplatającej ich pościeli. Szatynka odrzuciła głowę do tyłu. Jej plecy
wygięły się w łuk od powoli przypływającego do ciała orgazmu. Gustav im
bardziej przyspieszał, tym bardziej zatapiał się w rozgrzanym ciele. Maybrit
zadrżała, pojękując cicho. Długie paznokcie miękko wbiły się w męskie plecy,
zostawiając ślady na skórze. Następny, mocniejszy ruch. Tak silny, że palce
kobiecych stóp podwinęły się, a ona sama bezwładnie opuściła ręce na łóżko,
zaciskając pięści na prześcieradle. Wystarczył jeszcze moment. Rozchylone usta,
szeroko otwarte oczy. Niedokończony oddech i stłumiony w gardle jęk.
Gustav
nie mógł wiedzieć, czy rano będzie pamiętał, jak bardzo ucieszył go widok
zastygłej w wyrazie spełnienia twarzy. Nie miał pojęcia, czego oczekiwać po tym
wszystkim, ale była jedna rzecz, którą chciał wyznać na głos, zanim ślady
pożądania umkną z wygniecionej pościeli i póki jego serce biło jak oszalałe, a
w głowie szumiało od ilości wypitego alkoholu, nadmiaru wrażeń i resztek dymu
ze skrętów.
Gustav z płytkim oddechem opadł obok smukłego ciała. Przysunął się do Maybrit i szepnął wprost do ucha:
Gustav z płytkim oddechem opadł obok smukłego ciała. Przysunął się do Maybrit i szepnął wprost do ucha:
—
Chciałbym to kiedyś powtórzyć.
—
Mhm — odmruknęła tylko, a Gustav nie pamiętał, czy kochali się jeszcze raz, czy
zasnęli. Może kochali się we śnie?
*
Szybko
otworzyła ospałe powieki. Klatka piersiowa falowała pod kołdrą, lecz Michelle
nie dawała rady zaczerpnąć wystarczająco dużo powietrza. Strach pełzł po zlanym
zimnym potem karku, oślizgłymi mackami przesuwał się po ramionach i owijał
wokół klatki piersiowej. Przewróciwszy się na plecy, Michelle utkwiła wzrok w
punkcie nad sobą. Pustka na suficie działała na nią lepiej niż pustka w umyśle.
Tej nocy znowu śniła o Arianie. Sen wydawał się być tak realistyczny, że nawet
gdy obudziło ją echo z korytarza, nadal czuła jego obecność.
Wtuliła
policzek w poduszkę, jednak sen jak na złość nie chciał nadejść.
Zniecierpliwiona i podirytowana, wsunęła stopy w balerinkowe kapcie. Wychodząc
z pokoju, cicho zamknęła za sobą drzwi, aby przypadkiem nie zbudzić śpiącego w
pokoju obok Billa. Sama nie miała ochoty wyrywć się z przyjemnego,
letargicznego transu, lecz było już za późno. Czuła, że nie zaśnie, dopóki nie
zlikwiduje dziwnej suchości w gardle.
Satynowa
bluzka nocnej piżamy uniosła się odrobinę do góry, ukazując płaski brzuch, po
czym opadła z powrotem, gdy Michelle zgrabnie zeskoczyła z przedostatniego
schodka wprost na podłogę. Ze szczelin pomiędzy kuchennymi drzwiami a podłogą
wylewało się światło.
Piąstką
pocierając zaspane, ochronnie zmrużone przed światłem powieki, Michelle weszła
do kuchni. Z ziewnięciem przeciągnęła się, rozprostowując sylwetkę.
Tom
odwrócił się szybko i nagle przystanął w miejscu. Był pewien, że Michelle
spała, kiedy jakiś czas temu opuszczał pokój.
—
Czemu nie śpisz? — zapytał, odzywając się po raz pierwszy odkąd wrócili do
domu. — Jest przecież — zerknął szybko na zegar wiszący nad drzwiami — czwarta
piętnaście.
—
Bo nie mogę spać — wyznała zgodnie z prawdą. Przeszedłszy przez pomieszczenie,
przyjrzała się bałaganowi panującemu na drewnianym stole. Skrzyżowała ręce na
klatce piersiowej, pytająco unosząc brew. — A ty co robisz o tej porze?
—
Czekoladę, od dobrego kwadransa. Jestem już na etapie włączania kuchenki.
—
Wszyscy śpią, a ty robisz czekoladę? — Przez twarz Michelle przemknął ledwo
widoczny cień wyrozumiałego uśmiechu, którego Tom nie zauważył, bo wyjmował z
szafki kubek.
—
Napijesz się ze mną? — rzucił przez ramię i zanim Michelle odpowiedziała,
wyciągnął drugi kubek.
—
Bardzo chętnie.
—
Możesz trochę posiedzieć tu ze mną dla towarzystwa — zaproponował, włączając
elektryczny palnik, na którym już stał rondel z wymieszanymi prawie wszystkimi
składnikami.
—
Spadłeś z sedesu i klapa uderzyła cię w głowę, że jesteś taki miły? — spytała
podejrzliwie.
—
Korzystaj, póki możesz. — Uśmiechnął się lekko, ciesząc się, że już nie siedzi
w kuchni sam. O wiele bardziej odpowiadało mu dodatkowe towarzystwo Michelle niż
samotna walka z bezsennością.
Po
pomieszczeniu rozszedł się słodki zapach czekolady i cynamonu.
Podczas
gdy Tom podgrzewał czekoladę, Michelle posprzątała w kuchni.
Michelle
usiadła przy wreszcie czystym stole, z podpartym podbródkiem bacznie
przyglądając się Tomowi. Nie potrafiła rozszyfrować jego myśli ani czegokolwiek
wywnioskować z gestów. Jedynie te równie smutne co w poczekalni oczy ukazywały
wszystko, a wymownie milczące usta wyrażały to, czego Michelle nie ośmielała
się pomyśleć.
Nalał
gorącej czekolady do niebieskich kubków i postawił jeden przed Michelle, po
czym zajął miejsce na krześle obok.
Naczynie
ogrzewało złączone dłonie i Michelle dopiero teraz poczuła przebiegający po
plecach zimny dreszcz. Gdy zamoczyła usta w gęstym napoju, zachwycił ją mocny
smak czekolady z nutką cynamonu i mniej wyczuwalną wanilią.
—
Pyszne! — Cmoknęła z uznaniem. Koniuszkiem języka oblizała górną wargę z
resztki czekolady.
—
Wiem. W końcu sam to robiłem. Ale i tak dzięki. — Również zatopił usta w
słodkim napoju. — Nie jesteś zmęczona po tym jakże lekkim spacerku?
—
Ani trochę. Zważając na okoliczności, nie powinnam tego mówić, ale to była miła
odskocznia od siedzenia w Loitsche. Nie lubię bezczynnie siedzieć w domu. A
Magdeburg to bardzo ładne miasto, podoba mi się — wyrzuciła z siebie, a
prędkości, z jaką wydobyła z siebie te słowa, mógłby pozazdrościć nawet Bill.
—
Mnie przestało po tym, jak Bill przegonił nas przez prawie połowę Magdeburga. Takiego
to tylko zatłuc…
Słuchając
Toma, Michelle przysunęła swoje krzesło bliżej niego i lekko przekrzywiając
głowę, spojrzała w brązowe tęczówki. Miały ten sam odcień co gorąca czekolada w
kubkach.
—
Może wtedy choć na chwilę przestałby tyle gadać — rzuciła beztrosko, a Tom
parsknął urywanym śmiechem.
Uśmiechnął
się po raz pierwszy, odkąd wrócili do domu. W ciągu tego tygodnia w Loitsche
nie widziała u Toma żadnego zachowania, które pozwoliłoby myśleć, że siedzą w
nim tak głębokie pokłady uczuć i że potrafił je przełożyć na drugiego
człowieka. Podejrzewała, że może Tom po prostu odcina się od przygnębiających
uczuć, bo jest taki silny. Wiedziała już, jak bardzo się myliła.
—
A jak się czujesz, tak poza zmęczeniem? — zapytała, przygryzając wargę. Jej
obojętność upadła z hukiem na podłogę. Wraz z tym odgłosem przyszło też
współczucie.
—
Jakoś.
—
Powinieneś się przespać, Tom — powiedziała możliwe jak najbardziej troskliwym
tonem.
Upił
łyk czekolady i odstawił kubek.
W
Tomie jeszcze tliły się dygoczące nerwy, których nie potrafił ujarzmić, choć
nie był pewien, czy powinien o tym wszystkim mówić akurat Michelle.
Rozgoryczenie sprawiało, że znowu nie myślał racjonalnie. Gdyby tak było, na
pewno powstrzymałby słowotok.
—
I co mi to da, że się prześpię? — żachnął się. — Może obudzę się w Berlinie, a
to wszystko okaże się złym snem, co? Nie. Bo najgorszy koszmar dopiero się
zacznie! — podniósł głos na Bogu ducha winną Michelle. — To jakiś obłęd.
Przecież mama wie, jak bardzo jej potrzebuję — rzekł z najszczerszym żalem. —
Nie tylko ja. Gordon i Bill też — dodał zrezygnowany. — Czasem sobie myślę, że
to ja powinienem być na jej miejscu. Moja mama jest wspaniałą matką, kobietą, a
do tego bardzo wartościowym człowiekiem. O wiele bardziej zasłużyłem sobie na takie
cierpienie.
—
Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że jesteś mniej wartościowy? —
Zmarszczyła brwi.
—
Może… — mruknął. — To jest ponad moje siły. Mama jest uparta, a…
Głos
ugrzązł mu w gardle. Tom schował twarz w ręce, które łokciami oparł o stół.
Powinien pokazywać, jak dzielnie to wszystko znosi, lecz nie miał zwyczajnie
siły, by dłużej ukrywać prawdziwe uczucia. Ale nie… Na pewno nie będzie płakał.
Prawdziwi mężczyźni nie płaczą. Przygryzł metalowy kolczyk.
Reakcja
Toma podziałała na Michelle jak porażenie prądem. Współczucie przeniknęło aż do
głębi jej serca, roztapiając lód dystansu. Nie potrafiła już udawać, że los tej
rodziny był jej obojętny – bo nie był. Michelle nie zastanawiała się nad tym,
co robi. Po prostu łagodnie odciągnęła ręce Toma od twarzy, złapała za dłoń i
splotła swoje palce z jego. Bardzo chciała, jednak nie mogła zmusić się do
rzucenia pustym zwrotem typu „Wszystko będzie dobrze” czy „Jutro poczujesz się
lepiej”. Miała jednak nadzieję, że przynajmniej ten drobny gest choć odrobinę
podniesie go na duchu i przekona, że wcale nie musi tego przeżywać samotnie…
Zrobiło jej się strasznie żal Toma. A do siebie poczuła wstręt. Tom kłamał z
miłości do matki, a ona? Z egoistycznych pobudek.
—
Nie płacz, Tom. Proszę, nie płacz — szepnęła, widząc, że jego oczy napełniają
się łzami. Tom mrugnął i z kącików pociekły dwie krople. — Jutro możesz płakać,
dziś nie, proszę… Dzisiaj jestem z tobą.
Starła
z rozgrzanych zawstydzeniem policzków łzy. Tom nie mógł dłużej patrzeć na
Michelle, spuścił więc głowę, a ona wyciągnęła ku niemu ramiona. Nie odtrącił
jej. Z niemą troską otoczyła mężczyznę ramionami, wkładając w ten gest całe
swoje współczucie. A gdy delikatnie pogłaskała Toma po plecach, wypowiadając
cicho słowa otuchy, nie wiedział, dlaczego akurat jej dotyk działał tak kojąco.
Jęknął cicho. Ów jęk szybko zamieniłby się w żałosne wycie, gdyby Tom od razu
nie zagryzł ust. Byleby uciszyć cisnący się na usta krzyk. Krzyk złości i
bezradności.
Michelle
wzięła płacz Toma w swoje ramiona. To, co zrobiła, wystarczyło całkowicie, by
zatrzymać łzy. Chociaż to jeszcze nie był koniec. Bóg jeden wie, ile będzie ich
więcej, kiedyś.
—
Nie musisz wszystkiego dźwigać sam, Tom — szepnęła. Podświadomie czuła, że
nikomu nie zwierzał się z problemów ani nie zdradzał zbyt wielu uczuć. — Nawet
duży smutek podzielony na dwie osoby to tylko pół smutku, wiesz?
Tom
odetchnął głęboko, żeby ochłonąć. Podniósł już niezałzawione spojrzenie na
Michelle. Gdyby nadzieja mogła przybrać ludzką postać, na pewno wyglądałaby jak
ona wtedy.
To
był wspaniały, choć nie do końca zwyczajny widok: dwoje niemal obcych ludzi
trwających w nocnej ciszy. Tak po prostu. W bezdechu milczenia. Z kakofonią
słów cisnących się na usta.
Tego
właśnie potrzebował Tom. Nie słów, a poczucia, że nie jest kompletnie sam.
Dziś, kiedy zostaliśmy całkiem
sami, śmiało możemy przyznać się, że jesteśmy jednakowo zniszczeni i obdarci ze
złudzeń.
*
Skoczna,
zbyt głośna melodia poniosła się po sypialni, na co wyrwanemu z mocnego snu
Gustavowi aż serce podskoczyło do gardła. Chciał zerwać się z łóżka, ale kiedy
tylko uniósł głowę, niemiłosierny ból nasilił się. Wstał więc pomału. Powoli,
ledwo wysuwając stopy za krawędź materaca. Jeszcze wolniej, niemal jak stuletni
staruszek, wstał z ciężkim westchnieniem. Każdy ruch powodował wrażenie, jakby
mózg obijał się o wnętrze czaszki. Po kolejnym natarczywym sygnale Gustav odnalazł
swój telefon na podłodze pod łóżkiem. Zerknął na wyświetlacz. Juliette. Wystarczyło, że przyswoił to
jedno słowo, a znowu miał ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu na wspomnienie
wczorajszego spotkania. Bez zastanowienia odrzucił połączenie, po czym wyłączył
telefon.
Od
zawsze był rannym ptaszkiem, ale tym razem wyjątkowo miał ochotę przespać cały
dzień, zapomnieć o kacu i o urywkach z nocnej imprezy. Dopiero teraz pośród
leżącej w nieładzie pościeli spostrzegł kobiecą postać. Zachłysnął się
powietrzem. Z trudnością gorączkowo próbował przypomnieć sobie choćby jej imię.
Przykrycie ułożone było w fale tworzące zarys nagiego ciała. Między
rozczochranymi, jasnobrązowymi włosami tkwiła twarz, którą Gustav już bez
większego kłopotu zidentyfikował, mimo że na ustach nie było ani śladu
wiśniowej szminki, a cienie z powiek oraz tusz rzęs rozmazały się, zostawiając
ciemne smugi wokół zamkniętych oczu. Przypomniał sobie, co ta kobieta robiła u
niego w mieszkaniu. Pamiętał, co oboje w nim robili. Z zakamarków umysłu
umknęło jednak jej imię. On, z obcą kobietą, której imienia nie pamiętał, a
może nawet nie poznał, po alkoholu i w ten sposób?! Nigdy nie podejrzewałby
siebie o coś podobnego. Jednonocne przygody nigdy nie były w jego stylu. One night standy były dobre dla Toma,
kiedyś nawet dla Georga, ale nie dla niego. To było żenujące, żeby traktować
kobiety jak zabawki. Nagle poczuł się jeszcze gorzej, bo do kaca fizycznego
dołączył kac moralny. Patricia miała rację: to ten zwierzęcy instynkt…
Wpatrując
się w szatynkę, czuł, że narasta w nim panika. Nagle oprzytomniło go głośne
chrząknięcie.
—
Znowu się na mnie gapisz — oznajmił ochrypły głos.
Gustav
zamrugał szybko. Kobieta podparła się na łokciach i teraz leżała na brzuchu,
patrząc wprost na niego. Podniosła się na tyle, że mógł zobaczyć pełne piersi.
Żadnego zażenowania i zero skrępowania z jej strony.
—
Zjadłeś mi całą szminkę — zażartowała, końcem języka zwilżywszy spierzchnięte
usta, ale Gustav w ogóle nie podzielał jej rozbawienia. Ta sytuacja nie bawiła
go ani trochę.
—
W takim razie przepraszam cię bardzo. Wszystko przez alkohol i… — zaczął, ale
szatynka od razu uśmiechnęła się szeroko i to przekonało Gustava, że nie musi
się z niczego tłumaczyć.
*
Gdyby
ktoś tego ranka zobaczył siedzących przy jednym stole Maybrit ubraną w za duży
t-shirt i z zawrotną prędkością pochłaniającą kanapki z pomidorem i mozzarellą
oraz Gustava popijającego czarną kawę, pomyślałby, że tworzą zgraną,
wieloletnią parę.
Biały
t-shirt podkreślał oliwkowy odcień skóry Maybrit, a jego rozmiar eksponował
drobność jej ciała. Gustav z lekkim rozbawieniem przyglądał się, jak szczęki
kobiety pracują szybko, gryząc następną kanapkę. Wyglądała, jakby była bardzo
głodna albo gdzieś się spieszyła, bo nie traciła nawet czasu na popicie
kolejnych kęsów.
Podniósłszy
wzrok znad talerza, Maybrit wychwyciła intensywne spojrzenie Gustava. W
dziennym świetle niebieskie tęczówki zdawały się być znacznie bardziej
wyraziste i jeszcze bardziej podobne do oczu Juliette. Na wspomnienie tego
imienia, Gustav poczuł, że żołądek wiąże mu się w supełek.
—
Znowu to robisz. — Przełknęła kawałek kanapki, popiwszy go wystygniętą herbatą.
— Na wszystkie dziewczyny tak się gapisz? Czy może mam czuć się wyjątkowa? —
zagadnęła, uśmiechając się niczym zawodowa kokietka.
—
Nie — odpowiedział, zbity z tropu. Upijając łyk gorzkiej kawy, nie spuścił
wzroku z Maybrit.
—
Nie, nie na wszystkie się gapisz czy nie, nie mam czuć się wyjątkowa?
—
Sam nie wiem… Więc lepiej nie pytaj już o nic, tylko posłuchaj mnie i odpowiedz
mi na kilka prostych pytań.
Niedbale
zawijając włosy, odrzuciła je do tyłu i z poważną miną wyprostowała się na
krześle. Nachyliła się trochę w stronę Gustava, co wcale mu nie pomogło w
zebraniu myśli.
—
Wiem, co musisz sobie teraz o mnie myśleć. Ale to jednorazowy wybryk. Nie ma
żadnych „wszystkich dziewczyn”, na które gapię się rano po każdej imprezie.
—
Wcale tak nie pomyślałam — zaprotestowała natychmiast. Zdobyła się nawet na ton
wzburzenia, że odważył się oskarżyć ją o coś takiego, a jej oburzenie wyglądało
na naprawdę szczere, choć wcześniejsze słowa sugerowały coś zupełnie innego. —
Pomyślałam raczej… — Rozejrzała się po kuchni, jakby szukając punktu
zaczepienia. — Pomyślałam, że bardzo czysty stół — wypaliła. Z wyraźnie
udawanym opanowaniem chwyciła z talerza ostatnią kanapkę i zatopiła w niej
zęby. — I że dobre te kanapki — dodała.
Gustav
zupełnie stracił wątek.
—
Spóźnione smacznego.
—
Kanapki jak kanapki — odparła, wzruszając ramionami. — Po prostu jestem głodna.
—
Nie przepadam za tym żółtym paskudztwem, którym je posmarowałaś — powiedział,
kiedy spod plastra pomidora wypłynęła ciemnożółta maź.
—
To musztarda.
—
Nieważne, jak to się nazywa i tak wolę ketchup.
—
Skoro jej nie lubisz, to po co trzymasz ją w lodówce?
—
Bo często nie tylko ja z niej korzystam — uciął dyskusję, po czym jednym
haustem dopił resztkę kawy.
—
No tak. Pewnie odwiedzają cię kumple z zespołu. — Beztrosko machnęła ręką, a
Gustava aż wbiło w krzesło.
Gustav
zdziwił się nie mniej niż Maybrit, która była prawie urocza w swoim
zaskoczeniu. Wcześniej łudził się, że może nie rozpoznała w nim perkusisty
Tokio Hotel. W końcu spytała go nawet o imię! Ach, ta durna naiwność… Miał
ochotę wybuchnąć śmiechem. I zrobił to, a odgłos jego śmiechu poniósł się echem
po kuchni.
—
Dooobrze… — przeciągnęła niepewnie. — Powiedziałam coś nie tak?
—
Nie, skądże — zaprzeczył, nadal uśmiechając się pod nosem.
—
Więc nie śmiej się ze mnie.
Uraczyła
Gustava karcącym spojrzeniem niebieskich oczu, czym wywołała u niego chęć
wybuchnięcia kolejną salwą śmiechu. Spoważniał jednak i starając się, żeby nie
brzmieć jak zestresowany małolat, powrócił do tematu rozmowy:
—
Nie wiem, czego ode mnie wymagasz po tej nocy.
—
Niczego. Nie przespałam się z tobą dlatego, że coś od ciebie chcę.
—
To dlaczego, Maybrit?
—
Żartujesz z tym pytaniem, prawda? — Z niedowierzaniem pokręciła głową.
Wprawione w ruch włosy ponownie opadły na jej ramiona, zamiast spoczywać na
karku. — Masz dziwne poczucie humoru, Gustavie.
—
Tylko że to wcale nie był dowcip — bąknął, niczego już nie rozumiejąc. To było
ponad jego siły, szczególnie kiedy cierpiał z powodu kaca.
—
W ogóle jesteś dziwny. Od rana zachowujesz się jak prawiczek, tłumaczysz się
przede mną, zapominasz mojego imienia i pytasz, dlaczego się z tobą przespałam,
a nawet nie zainteresujesz się, kim jestem, gdzie mieszkam… — drążyła dalej, a
Gustavowi coraz mniej się to podobało. — A może jestem maniakalną morderczynią,
która jak modliszka zabija swojego partnera po upojnej nocy? — wypowiadając
ostatnie zdanie, znacząco poruszyła brwiami.
—
Zawsze zachowujesz się tak otwarcie w stosunku do mężczyzn, z którymi spędziłaś
noc? — spytał bez ogródek.
—
Tak… A teraz do rzeczy. — Wsparła brodę na dłoni, najwyraźniej głęboko się nad
czymś zastanawiając. — Możemy porozmawiać o czymś innym albo drążyć tę dyskusję
w nieskończoność, albo ją przerwać i każde pójdzie w swoją stronę. Możemy też
wrócić do łóżka… — Odginając kolejne palce lewej dłoni, wyliczała różne
możliwości. Ujrzawszy niepewną i speszoną minę Gustava na propozycję o powrocie
do sypialni, parsknęła śmiechem. — No dobrze. Jeśli nie chcesz, to nie. —
Bezradnie wzruszyła ramionami. — Twoja kolej.
—
Albo mógłbym wynagrodzić ci to, że przeze mnie miałaś nieudaną imprezę
urodzinową — wyrwało mu się szybciej, niż zdążył pomyśleć albo chociaż ugryźć
się w język.
—
A czy nie uważasz, że twoja propozycja jest przypadkiem zbyt śmiała?
—
Nie bardziej niż twoja, gdy zaproponowałaś, że możemy wrócić do łóżka.
Zapamiętaj to dobrze, bo może nie
być nas drugi raz.
*
Wszyscy
zajmowali miejsca przy stole, ze smakiem zajadając obiad przygotowany przez
Michelle i Toma ze specjalną myślą o powrocie Simone ze szpitala.
Simone
z radością przyglądała się Michelle i Tomowi. Dzisiaj wydawali się sobie bliżsi,
niż sądziła wcześniej. Myślała, że może niezbyt dobrze układa się między nimi,
lecz dziś, kiedy prawie nie odstępowali od siebie na krok i wspólnie gotowali,
wyglądali, jakby zespalało ich prawdziwe uczucie. Patrząc na nich, Simone
myślała o słowach Gordona, które były najpiękniejszą pobudką, jaką można sobie
wyobrazić w szpitalnej sali. Nagle wszystko wydało się takie, jakie od początku
powinno być. Gordon jednym pytaniem rozbił na atomy spowolnionych sekund pęd,
który ostatnio nazbyt często gościł w jej życiu. Nie próbował już zrozumieć
Simone, zdawszy sobie sprawę, że to i tak nadaremne, a ona wcale nie prosiła o
zrozumienie. Bo kto zrozumiałby coś, co sama ledwo pojmowała? Nie wystawiała do
nieba dłoni z prośbą o pomoc – wyciągała je do Gordona, poświęcając się do
reszty życiu, wierze i miłości. Nie biegła na oślep. Teraz miała wyznaczony
cel. A wystarczyło tylko jedno pytanie…
—
No to co chcieliście nam powiedzieć? — Bill odezwał się, nie zwracając uwagi,
że jako jedyny skończył jeść deser. Wystarczająco długo zwlekał z czekaniem na
zadanie tego pytania i wysłuchania odpowiedzi na nie.
—
Co chcieliśmy wam powiedzieć? — powtórzyła Simone, ocierając usta serwetką.
Zerknęła z ukosa na Gordona. — Gordonie, co właściwie chcieliśmy im powiedzieć?
Odsunąwszy
krzesło w taki sposób, żeby nóżki nie zaszurały o podłogę, Gordon wstał, dumnie
prostując sylwetkę. Simone również podniosła się z miejsca. Jej nogi jednak
nadal były chwiejne, więc narzeczony pomógł jej, otaczając ramieniem, a drugą
ręką chwycił delikatne dłonie.
Bill,
Tom i Michelle lekko zadarli głowy do góry, jednakowo zdziwieni, ale i
zaciekawieni. Nie wypadało ponaglać, zatem cierpliwie czekali, aż Simone oraz
Gordon sami zaczną mówić.
—
Pierwsza wiadomość to taka, że Simone zgodziła się na powrót do leczenia —
rzekł w końcu Gordon, chociaż emocje skutecznie utrudniały mu wypowiedzenie
tych słów. Jakoś tak bardziej przygarnął do siebie Simone, na co jej twarz
zakwitła uśmiechem, którego nigdy wcześniej nie widzieli u niej ani Bill, ani
Tom, a tym bardziej Michelle. — Druga wiadomość to, że…
—
Doktor Hartung wam zapewne powiedziała to samo, co i mnie, więc wiecie, że
żadne leki nie będą wystarczająco silne i skuteczne. Nie obędzie się też bez
operacji, ale pewne rzeczy mogą poczekać. — Miała taką nadzieję. Pewności nie.
— I dlatego postanowiliśmy się pobrać. — Jedno zdanie wypowiedziane z potęgą
uczuć, które mogła odczuwać wyłącznie kobieta potrafiąca kochać naprawdę całą
sobą.
Jedno
zdanie, które sprawiło, że Tom przypomniał sobie sytuację, gdy Simone
przyjechała do Berlina specjalnie, aby powiedzieć im, że przerwała leczenie.
Raptem poczuł się, jakby cały świat zewnętrzny oddalił się, a on stał wewnątrz
długiego tunelu, u wyjścia którego stali uśmiechnięci matka i Gordon. Ich
radość i uśmiechy wydały się strasznie groteskowe, nieodpowiednie. Skoro Simone
zdecydowała się na ponowną terapię, miała ważniejsze sprawy na głowie niż ślub.
W pierwszej chwili Toma rozzłościły te uszczęśliwione jak u nastolatków
przeżywających pierwszą miłość twarze, ale nie dał tego po sobie poznać.
Zresztą, teraz nie było istotne, co on czuł i jakie miał zdanie na ten temat.
Liczyło się, że jest szansa, że na nowo rozbłysnął płomyk nadziei. I że jego matka
jest szczęśliwa, a przecież właśnie tego sobie życzył. Całkiem bezwiednie,
prowadzony siłą wzruszenia, okrążywszy stół, przytulił Simone, chowając twarz w
matczynych ramionach. Nieważne już były ostatnie wydarzenia. Nieważne było, że
wszyscy mogliby ujrzeć łzy, których słony smak już prawie czuł w ustach, choć
jeszcze nie wydostały się z kącików oczu.
Simone
pogłaskała syna po plecach, a wtedy oderwał się od niej. Na jego twarzy malował
się szeroki i szczery uśmiech. Toma cmoknął matkę w policzek, a Gordona
poklepał po plecach, co można było uznać za swoiste złożenie gratulacji.
Bill
natomiast, otrząsnąwszy się z szoku, zrobił coś, czego niekoniecznie się
spodziewali, a co mogliby uznać ze wystarczające uzasadnienie, żeby wpakować go
w kaftan bezpieczeństwa.
—
Kocham was! Kocham was wszystkich! — wykrzyknął ochryple, wybiegając z jadalni.
Usłyszeli jeszcze jego krzyk, kiedy wchodził po schodach, przeskakując co dwa
stopnie: — Muszę o tym powiedzieć Georgowi, Gustavowi, Andreasowi i całej
reszcie też!
—
Chyba chce obwieścić całemu światu, że nasza mama się chajta — uznał Tom bez
większego przejęcia. — Oby nie przyszło mu do głowy dzwonić do Davida, bo gotów
jeszcze zrobić z tego kolejne medialne widowisko, a tego byśmy nie chcieli.
Michelle
uśmiechnęła się, widząc jak Gordon składa na ustach Simone krótki pocałunek.
A
więc to była prawdziwa miłość. Nie czcze słowa, składanie obietnic niemających
pokrycia, tylko czyny i gesty przepełnione czułością, jaką obdarować można
wyłącznie ukochana osobę. Miłość, której ufa się bezgranicznie i której nigdy
nie wypuszcza się z rąk. Miłość, na której można oprzeć się nawet w obliczu
śmierci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz