tekst

19 maja

Moje życie jest kompletnie pokręcone.

7 grudnia 2011

11. Upadek


Krótkie pogawędki o niczym nie raz zamieniały się w nawet kilkugodzinne konwersacje. Nie wymagali od siebie niczego. Juliette jednak pamiętała o Gustavie każdego dnia, a sama nie dawała zapomnieć o sobie. On po prostu był. Wolał czekać na inicjatywę z jej strony, choć nie dawał specjalnych znaków zachęty, kiedy to nie było konieczne. Każde z nich miało inne podejście: on obiecał sobie, że będzie trzymał odpowiedni dystans, a ona, że zrezygnuje ze zbędnych słów. Zdawali sobie sprawę, że czas przyspieszał, a ich rozmowy oraz spotkania zaczęły nabierać innego wymiaru.
— Przepraszam cię za Patricię. Nie zawsze się tak zachowuje.
Gustavowi przeszło przez myśl, że Juliette żałowała, że zgodziła się z nim spotkać, zabierając ze sobą przyjaciółkę, Patricię. To był w zasadzie jego pomysł – nie miał nic przeciwko nowemu towarzystwu, bo już dawno nie poznał nikogo oprócz ludzi, których „wypadało” poznać lub których poznać musiał.
— Daj spokój. Nie jest aż tak źle — powiedział, z ulgą stwierdzając, że zabrzmiało to bardzo przekonywująco. Rzeczywiście nie było najgorzej. Co prawda Patricia pisnęła na jego widok, a potem na jakiś czas odebrało jej mowę, lecz nie zasypała go pytaniami o Tokio Hotel, nie chciała zrobić sobie z nim zdjęcia, poprosiła tylko o autograf. — Ale powiedz mi tak szczerze… — nachylił się, żeby mieć pewność, że Patricia nie usłyszy ani słówka. Zerknął przez szczeble schodów na szesnastolatkę, która z fascynacją oglądała kolekcję płyt kompaktowych. Co chwilę przebiegała wzdłuż rzędu wiszących półek i przestępując z nogi na nogę, wyciągała kolejne opakowania. — Ona jedzie na jakichś dopalaczach czy coś?
Brunetka uśmiechnęła się półgębkiem.
— A niech się tam autystuje. Przynajmniej jest cicho. — Juliette obróciła ołówek między palcami, badawczo oglądając ostro zakończony grafit. — A teraz się nie ruszaj.
Przyjął poprzednią pozę, wygodniej usadawiając się na schodach, kilka stopni niżej od Juliette. Siedemnastolatka, wyciągnąwszy ręce, ustawiła Gustavowi głowę, żeby z lekko zadartym podbródkiem był zwrócony twarzą do niej.
— Przydałoby się coś zjeść — stęknęła Patricia, nagle pojawiając się przy schodach. Wetknąwszy nos między szczeble, próbowała zajrzeć przyjaciółce przez ramię. — Konam z głodu.
— W kuchni na pewno coś sobie znajdziesz. — Gustav z ukosa zerknął na dziewczynę. Nie mógł darować sobie stwierdzenia, że Juliette była od niej o wiele ładniejsza. — Lodówka jest cała twoja.
Patricia podziękowawszy, zniknęła w kuchni.
Gustav bezwiednie zaczął wyłamywać sobie palce, jednocześnie wykręcając ręce w nadgarstkach. Juliette ze świstem wypuściła powietrze z płuc i chrząknęła znacząco. Nie znosiła takiego pstrykania i wielu podobnych, całkiem automatycznych odruchów ludzi.
Kiwnęła głową, gdy irytujący dźwięk ustał. Gustav, dostrzegłszy jej wzrok skierowany wprost na niego, rozejrzał się wokół, chcąc upewnić się, że jej uśmiech również został wysłany ku niemu, a nie ku Patricii, która przecież wciąż tkwiła w kuchni. Zrobił kilka płytszych niż zazwyczaj wdechów i wrócił do obserwacji poczynań Juliette, która bez cienia skrępowania spoglądała na niego znad szkicownika. Wystawił język, strojąc miny. Juliette tylko parsknęła urywanym śmiechem, po czym pochyliwszy głowę, powróciła do rysowania, chowając się za szkicownikiem. Gustav nie mógł dłużej widzieć zwężonych, brzoskwiniowych ust i małej zmarszczki na czole, świadczącej o koncentracji. Juliette wodziła grafitową końcówką po częściowo zamalowanej kartce. W szkicowniku z sekundy na sekundę przybywało linii i różnorakich cieni bez wątpienia przedstawiających portret Gustava.
Smukłe palce przez przypadek dotknęły wierzchu jego dłoni. To było niczym muśnięcie piórkiem – przyjemnie łaskoczące. Juliette wyciągnęła się jeszcze trochę, żeby sięgnąć do leżącego na jednym z niższym stopni metalowego piórnika. Długie, czarne pasma, załaskotały go w policzek. Poczuł wieloowocowy zapach długich włosów, a woń słodkich perfum zaatakowała jego nozdrza. Nie miał pojęcia, które z nich niechcący strąciło piórnik wraz z zawartością. Metal zabrzęczał, odbijając się od schodów.
Gdy miał już wrażenie, że czuje na swoich ustach ciepły oddech, wychylił się do przodu. Pozwolił powiekom opaść. Pierwsze co poczuł, to puchata miękkość na swoich ustach, a zaraz potem doszedł do tego ucisk w klatce piersiowej. Oddech ugrzązł mu w płucach, a w sercu – chociaż nie tylko w nim – urosło dziwne uczucie. Przekrzywił głowę i…
— Może ciasteczko?
Trafił w pustkę. Zdezorientowany, jakby nie do końca przytomny, obrócił głowę – Juliette klęczała tuż obok niego z mocno zaciśniętymi ustami i szeroko otwartymi oczyma. Szkicownik, który chwilę wcześniej dzierżyła w dłoniach, leżał na jednym ze stopni, a niepozbierane ołówki, grafitowe końcówki i inne przedmioty leżały rozsypane obok piórnika u dołu schodów.
Dopiero zorientował się, że wcześniejsze pytanie zadała Patricia. Osłupiała, stała kilka kroków od schodów. W wyciągniętej dłoni trzymała otwarty kartonik, natomiast drugą zakrywała buzię wypchana kruchymi ciasteczkami. Na dywanie u jej stóp leżało nadgryzione ciasteczko, upuszczone z wrażenia.
— Chyba coś ci spadło — zagadnął, czując, że się rumieni. Sytuacja sprzed chwili musiała wyglądać naprawdę głupio.
— Tobie też. Ciśnienie w gaciach — sapnęła w odpowiedzi, schylając się po ciasteczko. — O czym ty teraz myślałeś?
— O niczym — wymamrotał. Czuł, że nawet jego uszy pokryły się niechcianym, peszącym szkarłatem. Pozostało mu mieć nadzieję, że żadna z dziewczyn nie zechce drążyć tematu.
— Ty nigdy o niczym nie myślisz — żachnęła się Juliette, szturchając łokciem swojego „modela”. — Zawsze zanikają u ciebie te nieoczekiwane przebłyski inteligencji, bo myślisz o niczym.
— To nie był żaden przebłysk inteligencji — zauważyła Patricia, wgapiając się w rozporek dżinsowych spodni Gustava, dopiero co nieznacznie uniesiony. — To był zwierzęcy instynkt!
Policzki zapaliły go ogniem. Odetchnąwszy krótko, wstał i z udawanym rozluźnieniem spojrzał na Juliette. Mimo że nie znał jej zbyt dobrze i pojawiła się w jego życiu stosunkowo niedawno – jej obecność zniewoliła go do głębi. Sprawiła, że zapragnął poznać ją bliżej, choćby po to, żeby zrozumieć, co dzieje się w jej głowie. Czasami tylko – zupełnie jak w owej chwili – dochodził do wniosku, że o wiele lepiej byłoby, gdyby jej sylwetka nigdy nie uzyskała ostrego wyrazu spełnienia w jego myślach, Juliette nie kradłaby mu oddechu, będąc zbyt blisko, a sam nie narażałby się na mogące ośmieszyć go sytuacje.
Plasnął się w czoło, jakby nagle jakaś myśl wpadła mu do głowy.
— Przepraszam was bardzo, ale właśnie mi się przypomniało, że muszę się zbierać. Jestem umówiony i chyba mnie zabiją, jeśli nie stawię się na tym spotkaniu za kwadrans.
— Ale… — zaczęła Patricia, ale szybko urwała. Nie odezwała się więcej ani słowem, powstrzymana przez Juliette, który dała jej znak ręką, żeby umilkła.
— To my już pójdziemy, skoro tak ci się spieszy.
Sama natomiast pospiesznie skompletowała zawartość piórnika i czym prędzej udała się do korytarza. Wiedziała, że Gustav udawał, lecz nie mogła mieć pojęcia, że w kilka minut po wyjściu jej i Patricii, wróci do mieszkania z chęcią zaszycia się w czterech ścianach i zapadnięcia się pod ziemię ze wstydu. Był speszony i dobrze o tym wiedziała. Lubiła jednak ten widok, gdyż mogła się przekonać, jak bardzo na niego oddziałuje.
Minutę, może dwie później, żegnali się przed drzwiami mieszkania.
— Na razie, Gustav. —Juliette pociągnęła za sobą Patricię, nie czekając, aż Gustav zamknie drzwi na klucz.

*

Wychodząc z kuchni wypełnionej zachęcającymi zapachami, Michelle zerknęła na okrągły zegar wiszący nad drzwiami. Chętnie poprzestawiałaby wskazówki i udawała, że wierzy w cofnięty czas, gdy ze zgrozą stwierdziła, że minęło już ponad czterdzieści godzin. Ponad dwa tysiące minut, podczas których Tom nie odezwał się do niej ani słowem. Nie nawrzeszczał na nią, nie oddał ciosu, tylko po prostu wyszedł bez słowa, a potem nastało bezlitosne milczenie. Nie musiał mówić niczego, żeby mogła domyślić się, iż poczuł się co najmniej dotknięty, że tak ostro zareagowała na jego słowa. To była ogłupiająca sekunda bez zastanawiania się nad własnym postępowaniem. Michelle czuła się skruszona z tego powodu. Nie potrafiła jednak zrobić nic, by poczucie winy zelżało. Żałowała, że poniosła ją złość, bo Tom tak łatwo ją przejrzał. Miała nadzieję, że nie jest jeszcze za późno, żeby go przeprosić… Zanim zamknęła za sobą kuchenne drzwi, zdążyła jeszcze zauważyć, jak Bill i Simone wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
„Życie z Tomem nie jest łatwe, szczególnie w okresie kłótni. Ale on teraz bardzo cię potrzebuje. Bardziej, niż kiedykolwiek. Nie zostawiaj go z powodu pojedynczego wybryku. Być może nadejdzie taki dzień, że zechcesz od niego odejść, ale nie rób tego. Nie uciekaj. Bądź przy Tomie, bo jesteś najistotniejszym elementem jego serca.”
W głowie huczały strzępy rozmowy jej oraz Simone i Billa. Michelle ciężko było kłamać na temat powodu rzekomej kłótni z Tomem. Bała się, że mogłaby w bystrych oczach Simone zobaczyć całą skrywaną prawdę. Dlatego wolała bezpiecznie milczeć, mimo że milczenie, które nie mówi prawdy, jest również wielkim kłamstwem. Wtedy coś mocno ścisnęło ją w dołku. Ta rodzina darzyła ją taką ufnością, a ona perfidnie okłamywała ich każdego dnia od przyjazdu do Loitsche… Czuła z tego powodu jeszcze większe wyrzuty sumienia – te wypalające od środka duszę, nie pozwalające odpowiednio złapać oddechu, rozsadzające czaszkę, nie mogące rozpłynąć się w powietrzu jak zapach gorzkich, zbyt mocnych perfum, te, których nie można było się wyzbyć w zwykły sposób.
Dźwięk zasuwanych drzwi zaskoczył Toma, który nie dał jednak tego po sobie poznać. Niewzruszony, zaciągnął się papierosem, niemal bez ruchu siedząc w wyściełanym cienkimi poduszkami wiklinowym fotelu. Wiedział, że Michelle prędzej czy później przeprosi, że go uderzyła, ale nie spodziewał się, że to nastąpi tak wcześnie.
Było chłodniej niż zazwyczaj o tej porze roku, ale Michelle mimo tego czuła gorąco. Z szybko bijącym sercem podeszła do Toma, który siedział przygarbiony w fotelu, paląc papierosa. Co chwilę nad jego głową powiększała się szara smuga dymu. Michelle z ulgą przyjęła, że ten zapach nie drażni jej aż tak bardzo. Zasępiony Tom ożywił się, choć tylko pozornie, gdy szatynka przysunęła drugi fotel tuż naprzeciwko niego. Usiadłszy, wlepiła w Toma przepraszające spojrzenie. Teraz nie miał innego wyjścia, jak przestać ignorować Michelle.
— Przeszkadzam? — zapytała grzecznie. Tom ostentacyjnie wydmuchnął z ust szary dym. — Chłodno, co? — zaczęła nieporadnie, przełykając bolesną gulę w gardle.
— Nie — odezwał się po raz pierwszy od feralnego zdarzenia przedwczorajszego dnia. To był dobry znak. W końcu powiedział cokolwiek. — A tobie?
— Niezbyt — skłamała bez namysłu; dopiero wtedy w pełni dotarło do niej listopadowe zimno. — Mógłbyś poświęcić mi chwilkę, Tom? Chciałabym z tobą porozmawiać.
W odpowiedzi Tom głośno prychnął. Prychnął i wywrócił oczami, jak gdyby chcąc dać Michelle do zrozumienia, że wiedział, jakiego tematu dyskusji może się spodziewać. Jednocześnie zachciało mu się śmiać. Rozbawił go sposób, w jaki wypowiedziała swoją prośbę. Jakby naprawdę zależało jej, żeby wysłuchał, co ma do powiedzenia. A może rzeczywiście tak było.
— Chyba nie mamy o czym rozmawiać — odrzekł, lecz jego ton świadczył o czymś zupełnie innym. Zgasił rozżarzoną końcówkę papierosa, przygniatając go do porcelanowego dna, po czym odstawił popielniczkę na ziemię.
— Chcę cię przeprosić — wypaliła. — Okropnie mi przykro, że tak cię potraktowałam. To był jakiś wewnętrzny impuls… Nie chciałam cię uderzyć.
Tom wzruszył obojętnie ramionami, nieprzejednany w uporze.
— Nie pomyliłeś się w stwierdzeniu, że się boję, choć nie jest to ogólny strach przed ludźmi. — Przyznała Tomowi rację, mając nadzieję, że to wywoła w nim emocje inne niż obojętność. — Przepraszam cię, Tom — dodała cicho. — Naprawdę przepraszam — powtórzyła, a słowa uleciały wraz z mocniejszym podmuchem wiatru. — No powiedz coś. — Prosząco wczepiła palce w materiał wielkiej bluzy. Bez żadnej trudności wyswobodził się ze słabego uścisku. — Możesz mnie nazwać skończoną kretynką, ale zacznij ze mną rozmawiać, błagam — jęknęła, trochę na przekór samej sobie.
Tom zdobył się na słaby uśmiech i o wiele łagodniej spojrzał w zmartwione, seledynowe oczy.
— Zacznę… — Odchrząknął i dzięki temu jego głos nabrał mocy: — jeśli powiesz mi, co sprawiło, że tak się boisz. — Zabrzmiało to raczej jak żądanie, nie jak prośba.
Wygodnie rozsiadłszy się w fotelu, splótł palce i ułożył je sobie na brzuchu. Wyglądał, jakby przygotowywał się do jakiejś dłuższej opowieści. Nie miał jednak pojęcia, jak bardzo przeliczył się w oczekiwaniach. Michelle nie miała zamiaru opowiadać mu o Arianie.
— Raczej kto sprawił — mruknęła pod nosem.
— Każdy facet, bez wyjątku, jest mniejszym albo większym skurwysynem, inaczej nie byłby stuprocentowym mężczyzną — oświadczył, jakby to miało wszystko wyjaśnić. Bardzo łatwo do zaimka „kto” dopasował wizję mężczyzny.
— Wiesz, że mówisz też o sobie, Tom?
— Oczywiście.
— Ty to dopiero umiesz podnieść na duchu — zironizowała.
Skóra pod cienkim sweterkiem pokryła się gęsią skórką – może wywołały to słowa Toma, a może podmuch wiatru. Michelle odetchnęła głęboko, czując, że jeszcze kilka minut spędzonych na tarasie, a zamieni się w sopelek lodu albo w najlepszym przypadku zacznie szczękać zębami           .
— Nie zmieniaj tematu… Więc? — Pozwolił sobie na ponaglający ton. Miał nadzieję, że dociekliwość w jego głosie chociaż częściowo dorówna niechęci, z jaką Michelle podchodziła do tematu rozmowy.
— Więc brakuje mi kogoś… — Spuściła zawstydzony wzrok na zimne dłonie. — I teraz jeszcze bardziej się boję.
— To twoja wina. — Nie zapytał, tylko stwierdził, pewien tego, że i tym razem nie miał prawa się pomylić.
— Dlaczego niby moja? — Zabrzmiała tak naiwnie i niewinnie, że Tomowi zrobiło się żal Michelle. Nagle wydała mu się bardzo krucha.
— Tak po prostu myślę. Jesteś nierozważna i łatwo dajesz się ponieść emocjom, czego pokaz dałaś wczoraj. A skoro nie uważałaś również przy tym kimś, doszłaś do kulminacyjnego punktu, w którym można jedynie stracić. Zapewne dokonałaś nietrafnego wyboru. — Nie zdawał sobie sprawy, że tym wyborem był właśnie on oraz przyjazd do Loitsche. — Przerabiałem coś takiego kilka razy. Nie wiem, czy na to zasłużyłaś, nie mnie to oceniać, ale jestem święcie przekonany, że…
— Wcale tego nie chciałam? — dokończyła za niego. Tom skinął głową. — Nie straciłam tego kogoś, bo odszedł z mojej winy. — Uniosła dumnie podbródek. — To ja uciekłam.
— Ucieczka nigdy nie jest dobrym pomysłem. Moja mama od zawsze powtarza mi, że nie należy uciekać przed problemami, tylko szukać spokoju i szczęścia pomimo nich.
— Kurde, no nie mogę. — Raptem rozległo się od strony domu. Tom i Michelle znieruchomieli. Jak na komendę spojrzeli w stronę, z której dobiegł głos. Kompletnie ich zamurowało nieoczekiwane pojawienie się Billa, który z nietęgą miną stał przy otwartych drzwiach.
Żadne z nich nie zauważyło, kiedy wyłonił się ze środka – nawet Michelle, chociaż siedziała przodem do domu. Co gorsza, nie mieli pojęcia, jaki fragment rozmowy zdążył podsłuchać.
— Zaraz będzie obiad, a wy się jeszcze nie pogodziliście?
— A kto powiedział, że jeszcze nie? — Tom starał się, żeby jego głos zabrzmiał ekstremalnie zwyczajnie, ale i tak czuł się jak przyłapany na gorącym uczynku.
— Ja. Nie widzę żadnego buzi na zgodę, miziania ani nic, a to znaczy, że jeszcze się nie pogodziliście — wydedukował. Z wewnątrz domu dobiegł czyjś nawołujący głos, ale zbagatelizował to.
— Złociuśki — Michelle zwróciła się do Billa zniecierpliwionym tonem — a nie przyszło ci do głowy, że właśnie nam przerwałeś w najlepszym momencie?
— Zależy, co nazywasz najlepszym momentem — odparował.
Nie mogąc dopatrzyć się w minie Billa ani krzty zrozumienia, bezwiednie pozwoliła prowadzić się odrętwiałemu z zimna ciału. Zanim Tom zorientował się, co Michelle robi, usadowiła się u niego na kolanach, zarzucając ręce za szyję. Splótłszy palce na karku Toma, przysunęła się jeszcze bliżej, by bijąca od niego fala ciepła ogarnęła i ją. Przymrużając powieki, cmoknęła go w usta. Krótko, wargami ledwo muskając jego. W końcu to była tylko gra. Uczyniła to jednak, bo pragnęła, żeby obcy człowiek chociażby na moment wyparł tęsknotę za Arianem i żeby móc komuś przekazać choć małą cząstkę tej ogromnej pustki. Zrobiła to również dlatego, że silna obręcz męskich ramion zasłoniła obawy przed tym, czy dokonała właściwego wyboru, wyjeżdżając z Berlina. Dzięki tej decyzji mogła uważać się za wolną. Tak przynajmniej starała się myśleć.
Oderwawszy skostniałe dłonie od szyi i ująwszy je we własne, większe i cieplejsze, przytknął czoło do jej i spoglądnął prosto w jasnozielone oczy. Świadom zaciekawionego spojrzenia Billa, miał ochotę parsknąć śmiechem. Resztką silnej woli stłamsił w sobie tę chęć. Nie powstrzymał się jednak od wesołego półuśmiechu na wyobrażenie miny brata.
— Przepraszam… — mruknął pieszczotliwie na tyle głośno, aby i Bill mógł usłyszeć. — Zachowałem się jak wybitny głupek. Nie wiedziałem, co wygaduję i co robię. — Sztuczne wyznanie i wzięcie winy na siebie przyszło mu z wyjątkową łatwością. Tego prawdopodobnie spodziewał się Bill, bo to przeważnie Tom był winny. Poczuł dziką satysfakcję dzięki świadomości, że spełnił oczekiwania bliźniaka.
Oddał wcześniejszy pocałunek, minimalnie rozchylając usta. Michelle po raz pierwszy poczuła chłód metalowego kolczyka i ciepło warg Toma, a po jej plecach przebiegły bezczelne dreszcze. Przez jej głowę przemknęło pytanie: czy gdyby zamknęła oczy, potrafiłaby wyobrazić sobie, że to Arian składa pocałunek na jej ustach?
Tom nie czuł nic i nie myślał o niczym konkretnym. Był przyzwyczajony do dotykania i całowania obcych kobiet, a jedna więcej nie sprawiała mu żadnej różnicy.
— Czy to chciałeś zobaczyć, Bill? — zapytał rozbawiony.
— Nie do końca — stwierdził. — Stać cię na więcej — dodał i machnął ręką w niezdecydowanym geście. Ze środka ponownie usłyszał nawoływanie, więc po prostu zniknął wewnątrz.
Wtedy Tom mógł poddać się rozbawieniu i zaśmiać się.
Michelle nie od razu zeszła z kolan Toma. Nieśmiało przeniosła wzrok z miejsca, w którym zniknął Bill, na niego.
— Huh, było gorąco. — Przeciągle westchnąwszy, uśmiechnęła się z niejaką ulgą. Uniosła dłoń na wysokość twarzy Toma, lecz nie po to, aby ponownie zadać cios. Ostrożnie przytknęła palce do jego policzka i opuszkami przejechała po gładkiej skórze. — Mam nadzieję, że cię nie boli — rzekła z cichą troskliwością, przypominając sobie urok szeptu. Chcąc ukryć nieznaczne drżenie swoich rąk, zaczęła się bawić suwakiem bluzy Toma. Przestała na niego spoglądać. Zasuwała zamek bluzy aż pod szyję i na zmianę częściowo rozpinała. Z udawanym zaciekawieniem przyglądała się, jak ząbki idealnie wpasowują się w rąbki.
— Zgniotłaś mi papierosy. Miałem całą paczkę w kieszeni, na której właśnie siedzisz.
Jak oparzona poderwała się na równe nogi. Zrobiła kroczek w tył, a Tom uśmiechnął się wesoło, zadzierając głowę.
— Potrącę ci to z pensji, zobaczysz — nieudolnie zażartował, chcąc rozładować resztki napięcia między nimi.
            Michelle w ogóle się tym nie przejęła. Już z lżejszym sercem, przekroczyła próg domu.

*

Zamierzał właśnie odwrócić się i odejść, lecz poczuł na sobie świdrujący wzrok.
— Naprawdę muszę? — spytał, z rezygnacją wpatrując się we frontowe, ciemnoorzechowe drzwi. Nie wiedział, co kryje się za ich progiem i to napawało go paniką.
— Georg, zachowujże się jak mężczyzna! — fuknęła zniecierpliwiona Marika, kręcąc głową z dezaprobatą.
Na propozycję obiadu u państwa Yoshizawa przystanął z entuzjazmem. Wiedział, że wtedy związek z Mariką wstąpi na wyższy poziom, a pragnął tego tak bardzo, że ani przez chwilę nie pomyślał, jak bardzo spotkanie z jej rodzicami może okazać się stresujące. Nerwowo ścisnął w dłoniach drobne upominki, które przy pomocy Mariki zakupił dla jej rodziców: matce bukiet pięknych kwiatów obwiązanych kolorową bibułą i tasiemką, natomiast ojcu butelkę wyśmienitego, węgierskiego wina.
Nie zważając na protesty mężczyzny, nacisnęła guzik dzwonka. Nie było słychać, aby jakikolwiek dźwięk rozległ się wewnątrz domu, a jednak po kilku sekundach drzwi otworzyły się. Georg przepuścił Marikę przodem, ociągając się z wejściem do środka. Lecz kiedy stanowczo pociągnęła go za rękaw kurtki, nie miał wyboru – musiał zmierzyć się z tym wyzwaniem.
Yoshito Yoshizawa okazał się być niskim Japończykiem z widocznym zmarszczkami na opalonej twarzy i z czarnymi jak smoła włosami, z których żaden nie był jeszcze przyprószony siwizną. Wąsik pod jego nosem poruszył się zabawnie, gdy przywitał Georga mocnym uściskiem dłoni. W odpowiedzi wymamrotał „Dzień dobry”, nie uchylając się przed spojrzeniem czarnych oczu Yoshito. Z pewnością Marika odziedziczyła je po ojcu. Podobnie jak niski wzrost.
Następnie Georg z kurtuazyjnym uśmiechem wręczył Yoshito trunek. Nie wiedział, co zrobić z kwiatami, więc je również podał mężczyźnie.
— Wolałbym czekoladki, ale to też może być. — Japończyk zerknął na pomarańczowe lilie i tegoż samego koloru róże zebrane w zgrabny bukiet. — A więc to ty odciągasz moją córkę od wywiązywania się z obowiązków?
W głosie Yoshito nie było ani krzty obcego akcentu. Jak Georg dowiedział się od Mariki, jej rodzice przyjechali do Niemczech przed nią. Ona mieszkała w Berlinie dopiero od niedawna – wcześniej rozpoczęła studia w Japonii, z których jednak zrezygnowała. Georgowi wydawało się dziwne, że mając matkę Niemkę Marika mówiła z dość silnym obcym akcentem, ale ona sobie nic z tego nie robiła i nawet z matką rozmawiała po japońsku.
— Tato…
— Bardzo miło mi cię poznać, młody człowieku.
Georgowi przemknęło mu przez myśl, że może jakoś przetrwa to spotkanie.
Mężczyzna zaprosił ich, by weszli dalej. Zanosząc w duchu modły, aby nie zrobić z siebie kompletnego kretyna, podążył w ślad za Yoshito. Potknął się o drewniane podwyższenie podłogi, ale niczego nie dał po sobie poznać. Przeszedł prawie przez rozsuwane drzwi szybami z matowego szkła, ozdobionymi ornamentami z kwiatów, gdy usłyszał za plecami głośne chrząknięcie. Obrócił się. Marika poruszyła bezgłośnie ustami, wskazując na kapcie, które trzymała w dłoni. Oczyma mówiła to, czego wyraźnie nie mogła ośmielić się powiedzieć na głos. Syknęła na niego, bezgłośnie tupiąc nogą, na której – co wydało się być dla niego dziwne – znajdował się kapeć, podobny do tego, który miała w ręku. Cofnął się szybko, starając się nie zwrócić na siebie uwagi Yoshito.
— Co się stało?
— Buty, Georg! Zdejmij je i włóż to. — Położyła na obniżonym przedsionku domu parę ciemnobrązowych kapci.
— Dlaczego? — zapytał, posłusznie zmieniając obuwie.
— Taki jest zwyczaj w Japonii, a tata po prostu nie potrafi się wyzbyć niektórych z nich.
— Powinienem wiedzieć o czymś jeszcze?
— Tak. Po posiłkach… beka się, żeby nie urazić gospodarza, ale tego akurat tata nie lubi, więc możesz sobie darować.
— Szkoda… — mruknął. Naprawdę ubolewał nad faktem, że nie może kultywować takiego zwyczaju.
Razem ruszyli w kierunku salonu.
Wystrój pomieszczenia utrzymany był w prostych liniach w stylu zen. Cała przestrzeń, nawet najdrobniejszy skrawek, wydawała się być dokładnie przemyślana. Na środku pomieszczenia stał niski stolik z ułożonymi wokół miękkimi poduszkami. Georg z niemą desperacją popatrzył na to siedzisko. Jak ma jeść w takich warunkach i przy okazji nie zrobić z siebie głupka po raz kolejny? Był chyba genetycznie skazany na ściąganie na siebie wszelkich możliwych kłopotów.
— Najpierw zjemy suimono — oświadczył Yoshito. — Pomogę Renate w kuchni — dodał, zwracając się do córki.
Marika bez problemu usadowiła się na poduszeczkach. Georg niezdarnie poszedł w jej ślady
— Choć jeden raz spróbuj zachować się przyzwoicie, dobrze?

*

Kuchenne drzwi zamknęły się za Gordonem niosącym wypolerowane sztućce i talerze.
Podszedłszy bliżej elektrycznej kuchenki, Michelle przyjrzała się stojącej na niej garnkom i jednej głębokiej patelni. Simone właśnie nakładała na półmisek ziemniaczane puree.
— Wspaniale pani gotuje.
— Daj już spokój z tym zwracaniem się do mnie per pani — żachnęła się Simone. — Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zaczniesz mówić do mnie po imieniu. — Widząc jednak niepewne i jakby przerażone spojrzenie Michelle, dodała: — Możesz też mówić do mnie „mamo”, jeśli tak będzie ci łatwiej.
— Och, nie. Tak jak jest teraz, jest w porządku… — stwierdziła, lecz widząc błysk w bystrych oczach, z naciskiem dodała: — …Simone. — Nie mogłaby użyć słowa „mamo”. Czuła, że ono jest zarezerwowane wyłącznie dla Billa i Toma.
— Od razu lepiej. — Uśmiechnęła się.
— W czym mogę pomóc?
— Możesz nalać zupy do wazy i zanieść chłopcom — rzekła, a sama zabrała się za przekładanie duszonego mięsa.
Michelle nadal nie do końca pamiętała, gdzie znajdują się naczynia, więc zdążyła otworzyć i zamknąć kolejno trzy szafki, zanim znalazła to, czego szukała: wazy do zup.
— Którą wa…? Dobrze się czujesz? — zapytała wystraszona.

Nogi Simone drżały w kolanach. Zgięta wpół, kurczowo trzymała się stalowej poręczy drzwiczek piekarnika. Starając się uspokoić, oddychała głęboko przez nos, ze świstem wciągając i wypuszczając powietrze. Klatka piersiowa falowała równomiernie, a zaszklone, orzechowe oczy były nie mniej zdziwione od oczu Michelle.
— Może lepiej usiądziesz? — spytała prędko, tak naprawdę nie wiedząc, co robić. Chciała pomóc Simone dojść do krzesła, ale ta bagatelizująco machnęła ręką. — Może zawołać pana Gordona albo…
— Nie, nie — zaprzeczyła. Tylko na chwilę zacisnęła mocniej powieki. Wyprostowawszy się, obdarzyła Michelle bladym uśmiechem na zapewnienie, że wszystko z nią w porządku. — To chyba migrena, nie martw się.
Michelle przypatrzyła się uważnie pani Kaulitz, nie wierząc do końca jej słowom. Postanowiła, że natychmiast doniesie o tym Tomowi.
— Ach, weź tę w różyczki.
— Proszę?
— Wazę w różyczki — wyjaśniła Simone. Chwila słabości minęła i kobieta na nogach jak z waty powróciła do wykonywania zaniechanej czynności.
Michelle przelała chochlą rosół do wazy ozdobionej złoto-czerwonymi różyczkami. Chwyciła naczynie za uszy i powolnym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Miała już wyjść, gdy nagle usłyszała za swoimi plecami brzdęk. Obejrzała się i niemal upuściła wazę na podłogę. Bez żadnej przyczyny kolana ugięły się pod Simone, a jej ciało bezwładnie opadło na ziemię. Krótki, ale bolący, głuchy łoskot.
W biegu niemal odrzuciła wazę na stół, jednocześnie zdążając krzyknąć tylko dwa słowa. Była zbyt roztrzęsiona, żeby zrobić cokolwiek, niż po prostu zawołać pierwszą osobę, która przyszła jej na myśl.
— Boże, Tom!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz