Krótkie
pogawędki o niczym nie raz zamieniały się w nawet kilkugodzinne konwersacje.
Nie wymagali od siebie niczego. Juliette jednak pamiętała o Gustavie każdego
dnia, a sama nie dawała zapomnieć o sobie. On po prostu był. Wolał czekać na
inicjatywę z jej strony, choć nie dawał specjalnych znaków zachęty, kiedy to
nie było konieczne. Każde z nich miało inne podejście: on obiecał sobie, że
będzie trzymał odpowiedni dystans, a ona, że zrezygnuje ze zbędnych słów.
Zdawali sobie sprawę, że czas przyspieszał, a ich rozmowy oraz spotkania
zaczęły nabierać innego wymiaru.
—
Przepraszam cię za Patricię. Nie zawsze się tak zachowuje.
Gustavowi
przeszło przez myśl, że Juliette żałowała, że zgodziła się z nim spotkać,
zabierając ze sobą przyjaciółkę, Patricię. To był w zasadzie jego pomysł – nie
miał nic przeciwko nowemu towarzystwu, bo już dawno nie poznał nikogo oprócz
ludzi, których „wypadało” poznać lub których poznać musiał.
—
Daj spokój. Nie jest aż tak źle — powiedział, z ulgą stwierdzając, że
zabrzmiało to bardzo przekonywująco. Rzeczywiście nie było najgorzej. Co prawda
Patricia pisnęła na jego widok, a potem na jakiś czas odebrało jej mowę, lecz
nie zasypała go pytaniami o Tokio Hotel, nie chciała zrobić sobie z nim
zdjęcia, poprosiła tylko o autograf. — Ale powiedz mi tak szczerze… — nachylił
się, żeby mieć pewność, że Patricia nie usłyszy ani słówka. Zerknął przez
szczeble schodów na szesnastolatkę, która z fascynacją oglądała kolekcję płyt
kompaktowych. Co chwilę przebiegała wzdłuż rzędu wiszących półek i przestępując
z nogi na nogę, wyciągała kolejne opakowania. — Ona jedzie na jakichś
dopalaczach czy coś?
Brunetka
uśmiechnęła się półgębkiem.
—
A niech się tam autystuje. Przynajmniej jest cicho. — Juliette obróciła ołówek
między palcami, badawczo oglądając ostro zakończony grafit. — A teraz się nie
ruszaj.
Przyjął
poprzednią pozę, wygodniej usadawiając się na schodach, kilka stopni niżej od
Juliette. Siedemnastolatka, wyciągnąwszy ręce, ustawiła Gustavowi głowę, żeby z
lekko zadartym podbródkiem był zwrócony twarzą do niej.
—
Przydałoby się coś zjeść — stęknęła Patricia, nagle pojawiając się przy
schodach. Wetknąwszy nos między szczeble, próbowała zajrzeć przyjaciółce przez
ramię. — Konam z głodu.
—
W kuchni na pewno coś sobie znajdziesz. — Gustav z ukosa zerknął na dziewczynę.
Nie mógł darować sobie stwierdzenia, że Juliette była od niej o wiele
ładniejsza. — Lodówka jest cała twoja.
Patricia
podziękowawszy, zniknęła w kuchni.
Gustav
bezwiednie zaczął wyłamywać sobie palce, jednocześnie wykręcając ręce w
nadgarstkach. Juliette ze świstem wypuściła powietrze z płuc i chrząknęła
znacząco. Nie znosiła takiego pstrykania i wielu podobnych, całkiem
automatycznych odruchów ludzi.
Kiwnęła
głową, gdy irytujący dźwięk ustał. Gustav, dostrzegłszy jej wzrok skierowany
wprost na niego, rozejrzał się wokół, chcąc upewnić się, że jej uśmiech również
został wysłany ku niemu, a nie ku Patricii, która przecież wciąż tkwiła w
kuchni. Zrobił kilka płytszych niż zazwyczaj wdechów i wrócił do obserwacji
poczynań Juliette, która bez cienia skrępowania spoglądała na niego znad
szkicownika. Wystawił język, strojąc miny. Juliette tylko parsknęła urywanym
śmiechem, po czym pochyliwszy głowę, powróciła do rysowania, chowając się za
szkicownikiem. Gustav nie mógł dłużej widzieć zwężonych, brzoskwiniowych ust i
małej zmarszczki na czole, świadczącej o koncentracji. Juliette wodziła
grafitową końcówką po częściowo zamalowanej kartce. W szkicowniku z sekundy na
sekundę przybywało linii i różnorakich cieni bez wątpienia przedstawiających
portret Gustava.
Smukłe
palce przez przypadek dotknęły wierzchu jego dłoni. To było niczym muśnięcie
piórkiem – przyjemnie łaskoczące. Juliette wyciągnęła się jeszcze trochę, żeby
sięgnąć do leżącego na jednym z niższym stopni metalowego piórnika. Długie,
czarne pasma, załaskotały go w policzek. Poczuł wieloowocowy zapach długich
włosów, a woń słodkich perfum zaatakowała jego nozdrza. Nie miał pojęcia, które
z nich niechcący strąciło piórnik wraz z zawartością. Metal zabrzęczał,
odbijając się od schodów.
Gdy
miał już wrażenie, że czuje na swoich ustach ciepły oddech, wychylił się do
przodu. Pozwolił powiekom opaść. Pierwsze co poczuł, to puchata miękkość na
swoich ustach, a zaraz potem doszedł do tego ucisk w klatce piersiowej. Oddech
ugrzązł mu w płucach, a w sercu – chociaż nie tylko w nim – urosło dziwne uczucie.
Przekrzywił głowę i…
—
Może ciasteczko?
Trafił
w pustkę. Zdezorientowany, jakby nie do końca przytomny, obrócił głowę –
Juliette klęczała tuż obok niego z mocno zaciśniętymi ustami i szeroko
otwartymi oczyma. Szkicownik, który chwilę wcześniej dzierżyła w dłoniach,
leżał na jednym ze stopni, a niepozbierane ołówki, grafitowe końcówki i inne
przedmioty leżały rozsypane obok piórnika u dołu schodów.
Dopiero
zorientował się, że wcześniejsze pytanie zadała Patricia. Osłupiała, stała
kilka kroków od schodów. W wyciągniętej dłoni trzymała otwarty kartonik,
natomiast drugą zakrywała buzię wypchana kruchymi ciasteczkami. Na dywanie u
jej stóp leżało nadgryzione ciasteczko, upuszczone z wrażenia.
—
Chyba coś ci spadło — zagadnął, czując, że się rumieni. Sytuacja sprzed chwili
musiała wyglądać naprawdę głupio.
—
Tobie też. Ciśnienie w gaciach — sapnęła w odpowiedzi, schylając się po
ciasteczko. — O czym ty teraz myślałeś?
—
O niczym — wymamrotał. Czuł, że nawet jego uszy pokryły się niechcianym,
peszącym szkarłatem. Pozostało mu mieć nadzieję, że żadna z dziewczyn nie
zechce drążyć tematu.
—
Ty nigdy o niczym nie myślisz — żachnęła się Juliette, szturchając łokciem
swojego „modela”. — Zawsze zanikają u ciebie te nieoczekiwane przebłyski
inteligencji, bo myślisz o niczym.
—
To nie był żaden przebłysk inteligencji — zauważyła Patricia, wgapiając się w
rozporek dżinsowych spodni Gustava, dopiero co nieznacznie uniesiony. — To był
zwierzęcy instynkt!
Policzki
zapaliły go ogniem. Odetchnąwszy krótko, wstał i z udawanym rozluźnieniem
spojrzał na Juliette. Mimo że nie znał jej zbyt dobrze i pojawiła się w jego
życiu stosunkowo niedawno – jej obecność zniewoliła go do głębi. Sprawiła, że
zapragnął poznać ją bliżej, choćby po to, żeby zrozumieć, co dzieje się w jej
głowie. Czasami tylko – zupełnie jak w owej chwili – dochodził do wniosku, że o
wiele lepiej byłoby, gdyby jej sylwetka nigdy nie uzyskała ostrego wyrazu spełnienia
w jego myślach, Juliette nie kradłaby mu oddechu, będąc zbyt blisko, a sam nie
narażałby się na mogące ośmieszyć go sytuacje.
Plasnął
się w czoło, jakby nagle jakaś myśl wpadła mu do głowy.
—
Przepraszam was bardzo, ale właśnie mi się przypomniało, że muszę się zbierać.
Jestem umówiony i chyba mnie zabiją, jeśli nie stawię się na tym spotkaniu za
kwadrans.
—
Ale… — zaczęła Patricia, ale szybko urwała. Nie odezwała się więcej ani słowem,
powstrzymana przez Juliette, który dała jej znak ręką, żeby umilkła.
—
To my już pójdziemy, skoro tak ci się spieszy.
Sama
natomiast pospiesznie skompletowała zawartość piórnika i czym prędzej udała się
do korytarza. Wiedziała, że Gustav udawał, lecz nie mogła mieć pojęcia, że w
kilka minut po wyjściu jej i Patricii, wróci do mieszkania z chęcią zaszycia
się w czterech ścianach i zapadnięcia się pod ziemię ze wstydu. Był speszony i
dobrze o tym wiedziała. Lubiła jednak ten widok, gdyż mogła się przekonać, jak
bardzo na niego oddziałuje.
Minutę,
może dwie później, żegnali się przed drzwiami mieszkania.
—
Na razie, Gustav. —Juliette pociągnęła za sobą Patricię, nie czekając, aż
Gustav zamknie drzwi na klucz.
*
Wychodząc
z kuchni wypełnionej zachęcającymi zapachami, Michelle zerknęła na okrągły
zegar wiszący nad drzwiami. Chętnie poprzestawiałaby wskazówki i udawała, że
wierzy w cofnięty czas, gdy ze zgrozą stwierdziła, że minęło już ponad
czterdzieści godzin. Ponad dwa tysiące minut, podczas których Tom nie odezwał
się do niej ani słowem. Nie nawrzeszczał na nią, nie oddał ciosu, tylko po
prostu wyszedł bez słowa, a potem nastało bezlitosne milczenie. Nie musiał
mówić niczego, żeby mogła domyślić się, iż poczuł się co najmniej dotknięty, że
tak ostro zareagowała na jego słowa. To była ogłupiająca sekunda bez
zastanawiania się nad własnym postępowaniem. Michelle czuła się skruszona z
tego powodu. Nie potrafiła jednak zrobić nic, by poczucie winy zelżało.
Żałowała, że poniosła ją złość, bo Tom tak łatwo ją przejrzał. Miała nadzieję,
że nie jest jeszcze za późno, żeby go przeprosić… Zanim zamknęła za sobą
kuchenne drzwi, zdążyła jeszcze zauważyć, jak Bill i Simone wymieniają między sobą
porozumiewawcze spojrzenia.
„Życie
z Tomem nie jest łatwe, szczególnie w okresie kłótni. Ale on teraz bardzo cię
potrzebuje. Bardziej, niż kiedykolwiek. Nie zostawiaj go z powodu pojedynczego
wybryku. Być może nadejdzie taki dzień, że zechcesz od niego odejść, ale nie
rób tego. Nie uciekaj. Bądź przy Tomie, bo jesteś najistotniejszym elementem
jego serca.”
W
głowie huczały strzępy rozmowy jej oraz Simone i Billa. Michelle ciężko było
kłamać na temat powodu rzekomej kłótni z Tomem. Bała się, że mogłaby w bystrych
oczach Simone zobaczyć całą skrywaną prawdę. Dlatego wolała bezpiecznie
milczeć, mimo że milczenie, które nie mówi prawdy, jest również wielkim
kłamstwem. Wtedy coś mocno ścisnęło ją w dołku. Ta rodzina darzyła ją taką
ufnością, a ona perfidnie okłamywała ich każdego dnia od przyjazdu do Loitsche…
Czuła z tego powodu jeszcze większe wyrzuty sumienia – te wypalające od środka
duszę, nie pozwalające odpowiednio złapać oddechu, rozsadzające czaszkę, nie
mogące rozpłynąć się w powietrzu jak zapach gorzkich, zbyt mocnych perfum, te, których
nie można było się wyzbyć w zwykły sposób.
Dźwięk
zasuwanych drzwi zaskoczył Toma, który nie dał jednak tego po sobie poznać.
Niewzruszony, zaciągnął się papierosem, niemal bez ruchu siedząc w wyściełanym
cienkimi poduszkami wiklinowym fotelu. Wiedział, że Michelle prędzej czy
później przeprosi, że go uderzyła, ale nie spodziewał się, że to nastąpi tak
wcześnie.
Było
chłodniej niż zazwyczaj o tej porze roku, ale Michelle mimo tego czuła gorąco.
Z szybko bijącym sercem podeszła do Toma, który siedział przygarbiony w fotelu,
paląc papierosa. Co chwilę nad jego głową powiększała się szara smuga dymu.
Michelle z ulgą przyjęła, że ten zapach nie drażni jej aż tak bardzo. Zasępiony
Tom ożywił się, choć tylko pozornie, gdy szatynka przysunęła drugi fotel tuż
naprzeciwko niego. Usiadłszy, wlepiła w Toma przepraszające spojrzenie. Teraz
nie miał innego wyjścia, jak przestać ignorować Michelle.
—
Przeszkadzam? — zapytała grzecznie. Tom ostentacyjnie wydmuchnął z ust szary
dym. — Chłodno, co? — zaczęła nieporadnie, przełykając bolesną gulę w gardle.
—
Nie — odezwał się po raz pierwszy od feralnego zdarzenia przedwczorajszego
dnia. To był dobry znak. W końcu powiedział cokolwiek. — A tobie?
—
Niezbyt — skłamała bez namysłu; dopiero wtedy w pełni dotarło do niej
listopadowe zimno. — Mógłbyś poświęcić mi chwilkę, Tom? Chciałabym z tobą
porozmawiać.
W
odpowiedzi Tom głośno prychnął. Prychnął i wywrócił oczami, jak gdyby chcąc dać
Michelle do zrozumienia, że wiedział, jakiego tematu dyskusji może się
spodziewać. Jednocześnie zachciało mu się śmiać. Rozbawił go sposób, w jaki
wypowiedziała swoją prośbę. Jakby naprawdę zależało jej, żeby wysłuchał, co ma
do powiedzenia. A może rzeczywiście tak było.
—
Chyba nie mamy o czym rozmawiać — odrzekł, lecz jego ton świadczył o czymś
zupełnie innym. Zgasił rozżarzoną końcówkę papierosa, przygniatając go do
porcelanowego dna, po czym odstawił popielniczkę na ziemię.
—
Chcę cię przeprosić — wypaliła. — Okropnie mi przykro, że tak cię
potraktowałam. To był jakiś wewnętrzny impuls… Nie chciałam cię uderzyć.
Tom
wzruszył obojętnie ramionami, nieprzejednany w uporze.
—
Nie pomyliłeś się w stwierdzeniu, że się boję, choć nie jest to ogólny strach
przed ludźmi. — Przyznała Tomowi rację, mając nadzieję, że to wywoła w nim
emocje inne niż obojętność. — Przepraszam cię, Tom — dodała cicho. — Naprawdę
przepraszam — powtórzyła, a słowa uleciały wraz z mocniejszym podmuchem wiatru.
— No powiedz coś. — Prosząco wczepiła palce w materiał wielkiej bluzy. Bez
żadnej trudności wyswobodził się ze słabego uścisku. — Możesz mnie nazwać
skończoną kretynką, ale zacznij ze mną rozmawiać, błagam — jęknęła, trochę na
przekór samej sobie.
Tom
zdobył się na słaby uśmiech i o wiele łagodniej spojrzał w zmartwione,
seledynowe oczy.
—
Zacznę… — Odchrząknął i dzięki temu jego głos nabrał mocy: — jeśli powiesz mi,
co sprawiło, że tak się boisz. — Zabrzmiało to raczej jak żądanie, nie jak
prośba.
Wygodnie
rozsiadłszy się w fotelu, splótł palce i ułożył je sobie na brzuchu. Wyglądał,
jakby przygotowywał się do jakiejś dłuższej opowieści. Nie miał jednak pojęcia,
jak bardzo przeliczył się w oczekiwaniach. Michelle nie miała zamiaru opowiadać
mu o Arianie.
—
Raczej kto sprawił — mruknęła pod nosem.
—
Każdy facet, bez wyjątku, jest mniejszym albo większym skurwysynem, inaczej nie
byłby stuprocentowym mężczyzną — oświadczył, jakby to miało wszystko wyjaśnić.
Bardzo łatwo do zaimka „kto” dopasował wizję mężczyzny.
—
Wiesz, że mówisz też o sobie, Tom?
—
Oczywiście.
—
Ty to dopiero umiesz podnieść na duchu — zironizowała.
Skóra
pod cienkim sweterkiem pokryła się gęsią skórką – może wywołały to słowa Toma,
a może podmuch wiatru. Michelle odetchnęła głęboko, czując, że jeszcze kilka
minut spędzonych na tarasie, a zamieni się w sopelek lodu albo w najlepszym
przypadku zacznie szczękać zębami
.
—
Nie zmieniaj tematu… Więc? — Pozwolił sobie na ponaglający ton. Miał nadzieję,
że dociekliwość w jego głosie chociaż częściowo dorówna niechęci, z jaką
Michelle podchodziła do tematu rozmowy.
—
Więc brakuje mi kogoś… — Spuściła zawstydzony wzrok na zimne dłonie. — I teraz
jeszcze bardziej się boję.
—
To twoja wina. — Nie zapytał, tylko stwierdził, pewien tego, że i tym razem nie
miał prawa się pomylić.
—
Dlaczego niby moja? — Zabrzmiała tak naiwnie i niewinnie, że Tomowi zrobiło się
żal Michelle. Nagle wydała mu się bardzo krucha.
—
Tak po prostu myślę. Jesteś nierozważna i łatwo dajesz się ponieść emocjom,
czego pokaz dałaś wczoraj. A skoro nie uważałaś również przy tym kimś, doszłaś
do kulminacyjnego punktu, w którym można jedynie stracić. Zapewne dokonałaś
nietrafnego wyboru. — Nie zdawał sobie sprawy, że tym wyborem był właśnie on
oraz przyjazd do Loitsche. — Przerabiałem coś takiego kilka razy. Nie wiem, czy
na to zasłużyłaś, nie mnie to oceniać, ale jestem święcie przekonany, że…
—
Wcale tego nie chciałam? — dokończyła za niego. Tom skinął głową. — Nie
straciłam tego kogoś, bo odszedł z mojej winy. — Uniosła dumnie podbródek. — To
ja uciekłam.
—
Ucieczka nigdy nie jest dobrym pomysłem. Moja mama od zawsze powtarza mi, że
nie należy uciekać przed problemami, tylko szukać spokoju i szczęścia pomimo
nich.
—
Kurde, no nie mogę. — Raptem rozległo się od strony domu. Tom i Michelle
znieruchomieli. Jak na komendę spojrzeli w stronę, z której dobiegł głos.
Kompletnie ich zamurowało nieoczekiwane pojawienie się Billa, który z nietęgą
miną stał przy otwartych drzwiach.
Żadne
z nich nie zauważyło, kiedy wyłonił się ze środka – nawet Michelle, chociaż
siedziała przodem do domu. Co gorsza, nie mieli pojęcia, jaki fragment rozmowy
zdążył podsłuchać.
—
Zaraz będzie obiad, a wy się jeszcze nie pogodziliście?
—
A kto powiedział, że jeszcze nie? — Tom starał się, żeby jego głos zabrzmiał
ekstremalnie zwyczajnie, ale i tak czuł się jak przyłapany na gorącym uczynku.
—
Ja. Nie widzę żadnego buzi na zgodę, miziania ani nic, a to znaczy, że jeszcze
się nie pogodziliście — wydedukował. Z wewnątrz domu dobiegł czyjś nawołujący
głos, ale zbagatelizował to.
—
Złociuśki — Michelle zwróciła się do Billa zniecierpliwionym tonem — a nie
przyszło ci do głowy, że właśnie nam przerwałeś w najlepszym momencie?
—
Zależy, co nazywasz najlepszym momentem — odparował.
Nie
mogąc dopatrzyć się w minie Billa ani krzty zrozumienia, bezwiednie pozwoliła
prowadzić się odrętwiałemu z zimna ciału. Zanim Tom zorientował się, co
Michelle robi, usadowiła się u niego na kolanach, zarzucając ręce za szyję.
Splótłszy palce na karku Toma, przysunęła się jeszcze bliżej, by bijąca od
niego fala ciepła ogarnęła i ją. Przymrużając powieki, cmoknęła go w usta.
Krótko, wargami ledwo muskając jego. W końcu to była tylko gra. Uczyniła to
jednak, bo pragnęła, żeby obcy człowiek chociażby na moment wyparł tęsknotę za
Arianem i żeby móc komuś przekazać choć małą cząstkę tej ogromnej pustki.
Zrobiła to również dlatego, że silna obręcz męskich ramion zasłoniła obawy
przed tym, czy dokonała właściwego wyboru, wyjeżdżając z Berlina. Dzięki tej
decyzji mogła uważać się za wolną. Tak przynajmniej starała się myśleć.
Oderwawszy
skostniałe dłonie od szyi i ująwszy je we własne, większe i cieplejsze,
przytknął czoło do jej i spoglądnął prosto w jasnozielone oczy. Świadom
zaciekawionego spojrzenia Billa, miał ochotę parsknąć śmiechem. Resztką silnej
woli stłamsił w sobie tę chęć. Nie powstrzymał się jednak od wesołego
półuśmiechu na wyobrażenie miny brata.
—
Przepraszam… — mruknął pieszczotliwie na tyle głośno, aby i Bill mógł usłyszeć.
— Zachowałem się jak wybitny głupek. Nie wiedziałem, co wygaduję i co robię. —
Sztuczne wyznanie i wzięcie winy na siebie przyszło mu z wyjątkową łatwością.
Tego prawdopodobnie spodziewał się Bill, bo to przeważnie Tom był winny. Poczuł
dziką satysfakcję dzięki świadomości, że spełnił oczekiwania bliźniaka.
Oddał
wcześniejszy pocałunek, minimalnie rozchylając usta. Michelle po raz pierwszy
poczuła chłód metalowego kolczyka i ciepło warg Toma, a po jej plecach
przebiegły bezczelne dreszcze. Przez jej głowę przemknęło pytanie: czy gdyby
zamknęła oczy, potrafiłaby wyobrazić sobie, że to Arian składa pocałunek na jej
ustach?
Tom
nie czuł nic i nie myślał o niczym konkretnym. Był przyzwyczajony do dotykania
i całowania obcych kobiet, a jedna więcej nie sprawiała mu żadnej różnicy.
—
Czy to chciałeś zobaczyć, Bill? — zapytał rozbawiony.
—
Nie do końca — stwierdził. — Stać cię na więcej — dodał i machnął ręką w
niezdecydowanym geście. Ze środka ponownie usłyszał nawoływanie, więc po prostu
zniknął wewnątrz.
Wtedy
Tom mógł poddać się rozbawieniu i zaśmiać się.
Michelle
nie od razu zeszła z kolan Toma. Nieśmiało przeniosła wzrok z miejsca, w którym
zniknął Bill, na niego.
—
Huh, było gorąco. — Przeciągle westchnąwszy, uśmiechnęła się z niejaką ulgą.
Uniosła dłoń na wysokość twarzy Toma, lecz nie po to, aby ponownie zadać cios.
Ostrożnie przytknęła palce do jego policzka i opuszkami przejechała po gładkiej
skórze. — Mam nadzieję, że cię nie boli — rzekła z cichą troskliwością,
przypominając sobie urok szeptu. Chcąc ukryć nieznaczne drżenie swoich rąk,
zaczęła się bawić suwakiem bluzy Toma. Przestała na niego spoglądać. Zasuwała
zamek bluzy aż pod szyję i na zmianę częściowo rozpinała. Z udawanym
zaciekawieniem przyglądała się, jak ząbki idealnie wpasowują się w rąbki.
—
Zgniotłaś mi papierosy. Miałem całą paczkę w kieszeni, na której właśnie
siedzisz.
Jak
oparzona poderwała się na równe nogi. Zrobiła kroczek w tył, a Tom uśmiechnął
się wesoło, zadzierając głowę.
—
Potrącę ci to z pensji, zobaczysz — nieudolnie zażartował, chcąc rozładować
resztki napięcia między nimi.
Michelle w ogóle się tym nie przejęła. Już z lżejszym sercem, przekroczyła próg domu.
Michelle w ogóle się tym nie przejęła. Już z lżejszym sercem, przekroczyła próg domu.
*
Zamierzał
właśnie odwrócić się i odejść, lecz poczuł na sobie świdrujący wzrok.
—
Naprawdę muszę? — spytał, z rezygnacją wpatrując się we frontowe,
ciemnoorzechowe drzwi. Nie wiedział, co kryje się za ich progiem i to napawało
go paniką.
—
Georg, zachowujże się jak mężczyzna! — fuknęła zniecierpliwiona Marika, kręcąc
głową z dezaprobatą.
Na
propozycję obiadu u państwa Yoshizawa przystanął z entuzjazmem. Wiedział, że
wtedy związek z Mariką wstąpi na wyższy poziom, a pragnął tego tak bardzo, że
ani przez chwilę nie pomyślał, jak bardzo spotkanie z jej rodzicami może okazać
się stresujące. Nerwowo ścisnął w dłoniach drobne upominki, które przy pomocy
Mariki zakupił dla jej rodziców: matce bukiet pięknych kwiatów obwiązanych
kolorową bibułą i tasiemką, natomiast ojcu butelkę wyśmienitego, węgierskiego
wina.
Nie
zważając na protesty mężczyzny, nacisnęła guzik dzwonka. Nie było słychać, aby
jakikolwiek dźwięk rozległ się wewnątrz domu, a jednak po kilku sekundach drzwi
otworzyły się. Georg przepuścił Marikę przodem, ociągając się z wejściem do
środka. Lecz kiedy stanowczo pociągnęła go za rękaw kurtki, nie miał wyboru –
musiał zmierzyć się z tym wyzwaniem.
Yoshito
Yoshizawa okazał się być niskim Japończykiem z widocznym zmarszczkami na
opalonej twarzy i z czarnymi jak smoła włosami, z których żaden nie był jeszcze
przyprószony siwizną. Wąsik pod jego nosem poruszył się zabawnie, gdy przywitał
Georga mocnym uściskiem dłoni. W odpowiedzi wymamrotał „Dzień dobry”, nie
uchylając się przed spojrzeniem czarnych oczu Yoshito. Z pewnością Marika
odziedziczyła je po ojcu. Podobnie jak niski wzrost.
Następnie
Georg z kurtuazyjnym uśmiechem wręczył Yoshito trunek. Nie wiedział, co zrobić
z kwiatami, więc je również podał mężczyźnie.
—
Wolałbym czekoladki, ale to też może być. — Japończyk zerknął na pomarańczowe
lilie i tegoż samego koloru róże zebrane w zgrabny bukiet. — A więc to ty
odciągasz moją córkę od wywiązywania się z obowiązków?
W
głosie Yoshito nie było ani krzty obcego akcentu. Jak Georg dowiedział się od
Mariki, jej rodzice przyjechali do Niemczech przed nią. Ona mieszkała w
Berlinie dopiero od niedawna – wcześniej rozpoczęła studia w Japonii, z których
jednak zrezygnowała. Georgowi wydawało się dziwne, że mając matkę Niemkę Marika
mówiła z dość silnym obcym akcentem, ale ona sobie nic z tego nie robiła i nawet
z matką rozmawiała po japońsku.
—
Tato…
—
Bardzo miło mi cię poznać, młody człowieku.
Georgowi
przemknęło mu przez myśl, że może jakoś przetrwa to spotkanie.
Mężczyzna
zaprosił ich, by weszli dalej. Zanosząc w duchu modły, aby nie zrobić z siebie
kompletnego kretyna, podążył w ślad za Yoshito. Potknął się o drewniane
podwyższenie podłogi, ale niczego nie dał po sobie poznać. Przeszedł prawie
przez rozsuwane drzwi szybami z matowego szkła, ozdobionymi ornamentami z
kwiatów, gdy usłyszał za plecami głośne chrząknięcie. Obrócił się. Marika
poruszyła bezgłośnie ustami, wskazując na kapcie, które trzymała w dłoni.
Oczyma mówiła to, czego wyraźnie nie mogła ośmielić się powiedzieć na głos.
Syknęła na niego, bezgłośnie tupiąc nogą, na której – co wydało się być dla
niego dziwne – znajdował się kapeć, podobny do tego, który miała w ręku. Cofnął
się szybko, starając się nie zwrócić na siebie uwagi Yoshito.
—
Co się stało?
—
Buty, Georg! Zdejmij je i włóż to. — Położyła na obniżonym przedsionku domu
parę ciemnobrązowych kapci.
—
Dlaczego? — zapytał, posłusznie zmieniając obuwie.
—
Taki jest zwyczaj w Japonii, a tata po prostu nie potrafi się wyzbyć niektórych
z nich.
—
Powinienem wiedzieć o czymś jeszcze?
—
Tak. Po posiłkach… beka się, żeby nie urazić gospodarza, ale tego akurat tata
nie lubi, więc możesz sobie darować.
—
Szkoda… — mruknął. Naprawdę ubolewał nad faktem, że nie może kultywować takiego
zwyczaju.
Razem
ruszyli w kierunku salonu.
Wystrój
pomieszczenia utrzymany był w prostych liniach w stylu zen. Cała przestrzeń,
nawet najdrobniejszy skrawek, wydawała się być dokładnie przemyślana. Na środku
pomieszczenia stał niski stolik z ułożonymi wokół miękkimi poduszkami. Georg z
niemą desperacją popatrzył na to siedzisko. Jak ma jeść w takich warunkach i
przy okazji nie zrobić z siebie głupka po raz kolejny? Był chyba genetycznie
skazany na ściąganie na siebie wszelkich możliwych kłopotów.
—
Najpierw zjemy suimono — oświadczył
Yoshito. — Pomogę Renate w kuchni — dodał, zwracając się do córki.
Marika
bez problemu usadowiła się na poduszeczkach. Georg niezdarnie poszedł w jej
ślady
—
Choć jeden raz spróbuj zachować się przyzwoicie, dobrze?
*
Kuchenne
drzwi zamknęły się za Gordonem niosącym wypolerowane sztućce i talerze.
Podszedłszy
bliżej elektrycznej kuchenki, Michelle przyjrzała się stojącej na niej garnkom
i jednej głębokiej patelni. Simone właśnie nakładała na półmisek ziemniaczane
puree.
—
Wspaniale pani gotuje.
—
Daj już spokój z tym zwracaniem się do mnie per pani — żachnęła się Simone. —
Będzie mi niezmiernie miło, jeśli zaczniesz mówić do mnie po imieniu. — Widząc
jednak niepewne i jakby przerażone spojrzenie Michelle, dodała: — Możesz też
mówić do mnie „mamo”, jeśli tak będzie ci łatwiej.
—
Och, nie. Tak jak jest teraz, jest w porządku… — stwierdziła, lecz widząc błysk
w bystrych oczach, z naciskiem dodała: — …Simone. — Nie mogłaby użyć słowa
„mamo”. Czuła, że ono jest zarezerwowane wyłącznie dla Billa i Toma.
—
Od razu lepiej. — Uśmiechnęła się.
—
W czym mogę pomóc?
—
Możesz nalać zupy do wazy i zanieść chłopcom — rzekła, a sama zabrała się za
przekładanie duszonego mięsa.
Michelle
nadal nie do końca pamiętała, gdzie znajdują się naczynia, więc zdążyła
otworzyć i zamknąć kolejno trzy szafki, zanim znalazła to, czego szukała: wazy
do zup.
—
Którą wa…? Dobrze się czujesz? — zapytała wystraszona.
Nogi
Simone drżały w kolanach. Zgięta wpół, kurczowo trzymała się stalowej poręczy
drzwiczek piekarnika. Starając się uspokoić, oddychała głęboko przez nos, ze
świstem wciągając i wypuszczając powietrze. Klatka piersiowa falowała
równomiernie, a zaszklone, orzechowe oczy były nie mniej zdziwione od oczu
Michelle.
—
Może lepiej usiądziesz? — spytała prędko, tak naprawdę nie wiedząc, co robić.
Chciała pomóc Simone dojść do krzesła, ale ta bagatelizująco machnęła ręką. —
Może zawołać pana Gordona albo…
—
Nie, nie — zaprzeczyła. Tylko na chwilę zacisnęła mocniej powieki.
Wyprostowawszy się, obdarzyła Michelle bladym uśmiechem na zapewnienie, że
wszystko z nią w porządku. — To chyba migrena, nie martw się.
Michelle
przypatrzyła się uważnie pani Kaulitz, nie wierząc do końca jej słowom.
Postanowiła, że natychmiast doniesie o tym Tomowi.
—
Ach, weź tę w różyczki.
—
Proszę?
—
Wazę w różyczki — wyjaśniła Simone. Chwila słabości minęła i kobieta na nogach
jak z waty powróciła do wykonywania zaniechanej czynności.
Michelle
przelała chochlą rosół do wazy ozdobionej złoto-czerwonymi różyczkami. Chwyciła
naczynie za uszy i powolnym krokiem ruszyła w stronę drzwi. Miała już wyjść,
gdy nagle usłyszała za swoimi plecami brzdęk. Obejrzała się i niemal upuściła
wazę na podłogę. Bez żadnej przyczyny kolana ugięły się pod Simone, a jej ciało
bezwładnie opadło na ziemię. Krótki, ale bolący, głuchy łoskot.
W
biegu niemal odrzuciła wazę na stół, jednocześnie zdążając krzyknąć tylko dwa
słowa. Była zbyt roztrzęsiona, żeby zrobić cokolwiek, niż po prostu zawołać
pierwszą osobę, która przyszła jej na myśl.
—
Boże, Tom!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz