Marika
Yoshizawa z wymuszoną precyzją malowała rzęsy przed lustrem w łazience, a oparty
o futrynę drzwi Georg z uwielbieniem przyglądał się jej ruchom. Georg ruszył w stronę
ukochanej, zatrzymawszy się tuż za jej plecami, nawinął na palec wskazujący
pukiel rudych, lekko wilgotnych włosów. Marika poczuła przyjemną lawinę
dreszczy, gdy szatyn przytknął usta do odkrytego ramienia. Ulokowała wzrok w
lustrze. Na płaszczyźnie napotkała zielonoszare tęczówki. Georg nachylił się i
skradł z jej ust przelotny pocałunek. Zawsze gdy ją całował w taki sposób,
czuła jak jej serce bije szybciej, jakby dopiero uczyło się prawdziwej miłości.
Zakończył pocałunek, na co Marika otworzyła powieki, a jej oczom ukazał się
znów ten sam widok – ona i Georg nad jej ramieniem.
—
A może mógłbym zostać dziś trochę dłużej?
—
Nie ma mowy. Rozmawialiśmy już na ten temat — powiedziała, uciekając przed
pytającym spojrzeniem Georga. Przypomniała sobie, że w dłoniach nadal trzyma
szczoteczkę od tuszu do rzęs. Zakręciła plastikową tubkę i odłożyła na półeczkę
pod lustrem. — Dzisiaj w klubie będzie impreza urodzinowa i muszę się tym
zająć, a ty… Nie wiem, ale gwiazdy na pewno mają dużo spraw do załatwiania.
—
Mam przecież wolne — mruknął obrażonym tonem. — Nie możemy spędzić przynajmniej
jednego dnia razem?
—
Nie dziś, skarbie.
Poczuła,
jak poczucie winy pali ją w gardle.
—
Nie dziś, nie wczoraj, zapewne nie jutro. To kiedy? — dociekał niestrudzenie. —
Nie możesz mi poświęcić chociaż jednego dnia? Dnia! Nie późnego wieczoru i nie
nocy, tylko dnia. Czy naprawdę tak dużo wymagam?
—
Nie mam na razie czasu, Georg. Wiesz, większość ludzi musi pracować w
normowanych godzinach, żeby zarobić na życie, a ja nie chcę dłużej prosić ojca
o dodatkowe pieniądze. — Przechyliła głowę, posyłając do lustra przepraszający
uśmiech. — Jest późno. Naprawdę powinieneś już iść. — Chłodny głos był
nieadekwatny do ciepłego przebłysku w ciemnych oczach.
—
Co cię znowu ugryzło? Najpierw jest dobrze, ale jak przychodzi co do czego, to
raptem stajesz się taka…
—
Jaka? — Z dłońmi na biodrach odwróciła się przodem do Georga.
—
Takaaa… — przeciągnął, szukając właściwego określenia.
—
Wykrztuś to z siebie.
—
Obojętna. Jak nie ty.
—
Bo gdy „przychodzi co do czego”, zazwyczaj szykuję się do wyjścia — odrzekła,
sięgając po szczotkę. Przeczesała długie włosy, z rozbawieniem zauważając też,
że długie do ramion włosy Georga falowały się, nadając mu jakiegoś niepoważnego
wyglądu.
Georg
zaczynał mieć dość tej rozmowy. Jego mina nie wróżyła niczego dobrego i nagle
Marika odczuła chęć spędzenia z nim całego dnia, który wykorzystać mogliby do
granic możliwości jak inne zakochane pary.
—
Twoje buty i kurtkę położyłam tam, gdzie zawsze. Zamknij za sobą drzwi, kiedy
będziesz wychodził.
Urażona
duma nie pozwoliła mu pożegnać się w zwykły dla nich sposób, więc wyszedł z
łazienki bez słowa. Natomiast duma Mariki nie pozwoliła jej pójść za Georgiem
ani zareagować, kiedy pospiesznie się ubrawszy, znalazł się na przedpokoju. W
lustrze migawką odbiła się jego sylwetka.
Marika
wytężyła słuch i dotarł do niej dźwięk otwieranych drzwi wejściowych. Georg
wyszedł, w dodatku trzaskając drzwiami.
Nie
mogła uwierzyć! Zarówno w to, że tym razem to Georg dał upust złości, jak i w
to, iż zależało mu na niej w takim stopniu, że bzdurna wymiana zdań między
nimi, oddziałała na niego z taką mocą.
Nie
mogła uwierzyć również w to, że taki mężczyzna jak Georg mógł się naprawdę w
niej zakochać. Nie mógł zapałać szczerą miłością, znając ją zaledwie trochę
ponad dwa miesiące. Wiedziała, że to jej wina – pierwsza doprowadziła do
sytuacji, w której Georg dotknął jej ciała tak, jak mężczyzna dotyka swoją kobietę.
Wyszperała
z szafeczki waciki kosmetyczne i mleczko do demakijażu. Kilkoma zwinnymi
ruchami przetarła twarz, po czym zerknęła w lustro. Bez makijażu wydała się
sobie bardzo szara, choć Georg uważał, że wyglądała równie ładnie, poza tym nie
lubił, gdy zbyt mocno malowała usta. Ognistorude, niegdyś hebanowe, włosy
współgrały z brzoskwiniową cerą. Z wyjątkiem koloru włosów – wyglądała prawie
tak jak kilka lat temu. A jednak nie czuła się tak samo jak kiedyś. Na ułamek
sekundy cofnęła się pamięcią do dawnej siebie.
Po
wszystkich miłościach i zauroczeniach, które były dla niej zgubne, spotkała
Georga, który wyzwolił w niej kobietę potrafiącą całą czułością otoczyć tylko
tego jedynego. U jego boku mogła być beztroską dziewczyną, rozpraszającą smutek
jednym uśmiechem. Z każdym kolejnym wieczorem spędzonym z Georgiem miała coraz
większą ochotę – jak kiedyś – wtykać kwiaty jaśminu we włosy i tymże zapachem
skraplać przeguby dłoni oraz dekolt. Czasami jeszcze troszkę bała się przyznać,
że straciła dla niego głowę, serce i całą siebie. Z szerokim uśmiechem
potrząsnęła głową. Przecież to kompletnie niedorzeczne, żeby pracę lub co
gorsza przeszłość przedkładać ponad miłość! Kocha Georga, a Georg kocha ją.
Cała reszta nie ma żadnego znaczenia.
Marika
wybiegła z łazienki w poszukiwaniu telefonu. Przerzuciła całą pościel na łóżku,
zajrzała do każdej szuflady w komodzie, ale nigdzie nie znalazła komórki. Jak
burza wparowała z powrotem do łazienki. Miotała się po małym pomieszczeniu, aż
w końcu w jej głowie zaświtała myśl. Klasnąwszy w dłonie z uciechy, wyrzuciła
zawartość kosza na brudną bieliznę. Wraz z ubraniami i ręcznikami na łazienkowe
płytki wypadła Nokia. Marika pospiesznie wystukała wiadomość: „Wezmę dziś urlop
na żądanie. Zadowolony? Kocham cię, głupku. Wracaj, zanim się rozmyślę.”
*
Dzień
był absurdalnie piękny, zachęcający do spacerów. Wiatr uspokoił się,
temperatura minimalnie podskoczyła w górę, a powietrze pachniało pordzewiałymi
liśćmi, spadającymi z drzew.
Tom
starannie zagarniał suche liście na coraz większe stosy, które potem miał
poupychać do czarnych foliowych worków. Z rozmachem przejechał grabiami po
ziemi, chcąc jak najszybciej zakończyć żmudną pracę.
Zirytował
się, kiedy mama i brat zgodnie przydzielili go do pracy na zewnątrz. Mimo to
doskonale zdawał sobie sprawę, że był to słuszny wybór, bo do sprzątania w domu
zwyczajnie się nie nadawał… Jeden jedyny raz w życiu próbował odkurzyć podłogi.
Nadal nikt nie wiedział, jakim cudem doprowadził do eksplozji odkurzacza. Żaden
z niego niezdara, jednak bezpieczniej zarówno dla niego, dla nich, jak i dla
domowych sprzętów było, że zajął się porządkowaniem ogrodu.
Najpierw
rozległo się głośne trzaśnięcie garażowych drzwi, a następnie odgłosy
zbliżające się w miarę, jak dwie osoby przechodziły przez podwórko. Podniósłszy
wzrok, Tom ujrzał – ku swojemu niezmiernemu zdziwieniu – Billa i Michelle
pogrążonych w rozmowie i trzymających grabie. Jego brat właśnie zamęczał
szatynkę paplaniną, żywo przy tym gestykulując. Bill jak zwykle wyrzucał z
siebie słowa z prędkością strzałów wydawanych przez karabin maszynowy.
—
Pomyśl, jak musi się czuć ktoś, kto przeżywa coś takiego! — Usłyszał głos
Billa, gdy oboje znaleźli się na tyle blisko, że mógł dowiedzieć się, o czym rozmawiali.
—
No myślę…
—
I?
—
I chyba niespecjalnie dobrze.
—
Ja jestem po prostu stworzony do tego, żeby cierpieć z miłości. — Bill
westchnął teatralnie, marszcząc brwi. — Ożenię się z kiblem. Kibel każde góóó…
O, Tom! — Rozmowa o rozterkach miłosnych pochłonęła go do tego stopnia, że
dopiero teraz zauważył brata. — Przyszliśmy ci pomóc, bo jeszcze sporo przed
tobą roboty. Mama powiedziała, że jak skończysz, to masz jeszcze ogarnąć ten
bajzel w garażu. Niedługo Gordon nie będzie miał gdzie parkować samochodu. —
Wyszczerzył się w uśmiechu, ukazując rząd białych, choć nie do końca równych
zębów.
—
Ale dziś? Teraz zaraz?
—
Nie, za tydzień — odparł z nutką sarkazmu. — A jak sądzisz, geniuszu dedukcji,
po co informuję cię o tym teraz? Mama źle się poczuła i poszła spać. Gordon
jest przy niej, więc ty musisz posprzątać.
—
Bill, ale to ciebie prosili, żebyś posprzątał w garażu — wtrąciła nieśmiało
Michelle. Aż skuliła się, gdy Bill syknął ostrzegawczo, gromiąc ją spojrzeniem.
—
Musiałaś to powiedzieć? A mogło być tak pięknie! — Odrzucił grabie na ziemię.
Tom
nawet nie zauważył, jakim cudem kopiec, który z taką dokładnością zagarniał,
zawirował dokładnie w momencie, w którym po podwórzu poniósł się głośny,
rozbawiony pisk. Dziesiątki liści wzbiło się do góry, wykonując wdzięczne
piruety, po czym opadły w miejscu, gdzie jeszcze przed kilkoma sekundami znajdował
się złoto-brązowy stos.
Obezwładniona
śmiechem i spoczywającym na niej ciężarem Michelle leżała jak długa na ziemi. Jej
karminowe usta rozchyliły się w uśmiechu, gdy zręcznie wydostała się spod
Billa.
—
Ty mała wredoto! — krzyknął i puścił się w pościg za dziewczyną brata. —
Zepsułaś mi całe popołudnie!
Raptem
podwórko przeobraziło się w kłębowisko przewalających się liści oraz
głośniejszych lub cichszych śmiechów i okrzyków. Tom przeraziła łatwość, z jaką
Bill i Michelle durną zabawą zniweczyli jego dotychczasową pracę.
Michelle
uciekała przed Billem ile sił w nogach, a tego akurat jej nie brakowało.
Niesforne, rozwiane w pędzie loki przysłaniały jej widoczność. Biegła lekko,
jakby tańczyła na tanecznym popisie. Minęła Toma i chwyciwszy go za przedramię,
skryła się za nim, aby przeczekać ofensywę Billa. Bez szpilek nie sięgała
blondynowi nawet do podbródka. Dzięki wątłej w porównaniu do Toma budowie ciała
w ogóle nie było jej widać zza jego pleców.
Bill
zbliżał się z niebezpieczną prędkością.
—
Tom, ratuj! — pisnęła.
Nie
mając innego wyboru, musiał przyłączyć się do tej małej wojny.
Bill
z impetem wpadł na bliźniaka, który nie zdążył odskoczyć. Tom poczuł między
nogami przeszywający ból.
—
Ała — syknął, a jego twarz przybrała odcień purpury. — To moje klejnoty,
debilu! Zatłukę cię! — I rzeczywiście, Tom natychmiast spełnił swoją groźbę.
Rzucił się na brata niczym lew na swą ofiarę.
Michelle
zaszła Toma od tyłu. Zagilgotała go, przebierając palcami po miękkim materiale
wielkiej bluzy. Blondyn mimowolnie puścił brata, który od razu skorzystał z
okazji do ucieczki.
Po
chwili jednak żałowała swojej decyzji – nie miała nawet pojęcia, jak to się
stało, ale teraz Tom pochylał się nad nią, sama zaś wiła się ze śmiechu na
ziemi. Z trudem łapała kolejne oddechy, czując przez cienką kurtkę, jak palce
Toma wędrują od jej brzucha poprzez żebra do pach. Wierzgnęła nogami, chcąc go
odtrącić i jednocześnie uwolnić się od niemiłosiernych łaskotek.
—
Litooości — jęknęła błagalnie.
Silne
ręce poderwały ją do góry – to Tom złapał ją w pasie i pomógł podnieść się na
równe nogi. Niezwiązane włosy, całe oprószone suchymi drobinkami liści,
zawirowały na wietrze razem z ich śmiejącą się do rozpuku właścicielką, gdy Tom
okręcił ją wokół własnej osi. Michelle była lżejsza, niż na to wyglądała, ale i
tak trudno było mu utrzymać pod nogami stabilny grunt. W pewnej chwili po
prostu stracił równowagę.
Razem
ciężko klapnęli na ziemię. Foliowy worek zamortyzował ich upadek. Michelle
stęknęła cicho. Wyraźnie zmieszała się, gdy Tom nie uwolnił spod niej dłoni,
tylko przechylił się nad nią, ale nawet wtedy z jej policzków nie zniknęły
urocze dołeczki. Cała w brązowych i rdzawych drobinkach, ze smugą piachu na
policzku, z nieskazitelną zielenią tęczówek, z długimi wachlarzykami rzęs i z
uchylonymi, gdyż oddychała trochę zbyt szybko, ustami Michelle wydawała się Tomowi
ucieleśnieniem niewinności.
Przyciągnął
kobietę bliżej siebie i nosem delikatnie trącił zaróżowiony policzek. Zrobił to
naturalnie, jakby od dawna miał zaplanowany każdy ruch, bez względu na okoliczność
czy możliwość sprzeciwu.
Tom
był naprawdę blisko. Stanowczo zbyt blisko. Michelle bała się wykonać
jakikolwiek ruch. Wstrzymała przyspieszony oddech. Bezradna i bierna, czuła
ciepły oddech tuż przy twarzy.
To
powinien być kolejny element gry, lecz chyba nie każde z nich o tym wiedziało.
—
Ej, to nie fair — żachnął się Bill, kopiąc worek, na którym Tom i Michelle leżeli.
— Nie możecie chcieć się przy mnie całować.
Nie
bez trudności wyswobodziwszy się z ramion Toma, Michelle zerwała się na równe
nogi. Tom poszedł w jej ślady. Podniósłszy się z ziemi, odruchowo otrzepał dredy
z piasku i resztek liści.
Nie
bardzo wiedząc, jak spełnić oczekiwania Billa odnośnie niedoszłego pocałunku,
Michelle po prostu pacnęła Toma w ramię i odskoczyła, zachęcając go do pogoni.
—
Złap mnie, jeśli potrafisz, Tooom!
*
Juliette
rozmasowała pulsujące skronie, mimowolnie posyłając uśmiech płaskiemu
monitorowi.
Mad. Force:
Kiedyś nawet byłam
z Patricią na Waszym koncercie. W 2006 roku, bodajże.
Niewidzialny88:
W 2006? W takim razie muszę Cię zabrać na nasz koncert przy najbliższej okazji. Pod względem muzycznym jesteśmy lepsi niż na początku. Chociaż jeśli chodzi o walory wizualne… Wtedy Georg nie wyglądał jak pederasta.
Zastukała
w klawiaturę. Wysławszy wiadomość do Gustava, sięgnęła po kubek z herbatą,
obserwując na ekranie okienko rozmowy z Gustavem.
Mad. Force:
Co chcesz od
Georga? Nadal wygląda tak samo. Za to Bill kompletnie się zmienił.
Niewidzialny88:
No tak. Wtedy Billowi chociaż ta śmieszna grzywka stała. Teraz kompletnie nie ma już mu co stać…
No tak. Wtedy Billowi chociaż ta śmieszna grzywka stała. Teraz kompletnie nie ma już mu co stać…
Juliette
parsknęła śmiechem. Niechcący wypluła łyka herbaty z powrotem do kubka. Nadal
śmiejąc się do rozpuku, niedbale otarła usta rękawem bluzy.
Chociaż
zdawała sobie sprawę, że warto cieszyć się z każdej, nawet najmniejszej chwili,
miała wrażenie, że właśnie takie chwile z Gustavem już nie wystarczają. Chciała
traktować go jak kogoś bliskiego, nie tylko jak internetowego znajomego.
Wypierała ze świadomości fakt, że była fanką Tokio Hotel. Nie było to takie
proste, gdy po powrocie do domu, ze ścian witały ją podobizny Gustava, Billa, Toma
i Georga.
*
Na
ekranie telewizora rozbitkowie ostatkiem sił walczyli o życie, żeby nie dać otchłani
oceanu się porwać.
Michelle
drgnęła niespokojnie, gdy Bill strącił nogi Toma z kawowego stolika. Po chwili
kanapa między nimi wygięła się pod ciężarem ciała bruneta. Rozepchnąwszy Toma i
Michelle na boki, młodszy Kaulitz rozsiadł się wygodnie, zarzucając na blat
stopy w kapciach z wykończeniem w kształcie tygrysich mordek.
—
Nie mógłbyś wcisnąć tyłka gdzieś indziej? — burknął Tom.
—
Na twoją gębę przykład? — zaproponował z uprzejmym uśmiechem.
Michelle,
pociągnąwszy cicho nosem, starła wymiętoloną chusteczką łzy ze swoich
policzków, prawie nie zwracając uwagi na bliźniaków.
—
To było naprawdę piękne — powiedział Bill. Musiał zebrać w sobie całą swą
męskość, żeby nie popłakać się jak Michelle, która właśnie chyba próbowała
utopić salon we łzach.
—
Szmira — mruknął pod Tom. — Co jest w tym romantycznego? Że jeden wieśniak
oddał jakiejś lafiryndzie drzwi, sam przez to umarł, a jej udało się przeżyć,
żeby mogła puszczać się na kolejnych statkach?
—
Ależ, Tom, to było bardzo romantyczne! — zaoponowała Michelle głosem
nabrzmiałym od płaczu.
—
Romantycznie byłoby, gdyby utonęli, trzymając się za ręce — stwierdził i
wzruszył ramionami. — Beznadziejna… On zamarzł, a ona potem się z niego śmiała.
Tyle, że tego już nie nagrali — kontynuował coraz pewniejszym tonem. Zanurzył
rękę w misce z popcornem, którą trzymała Michelle. Wpakował garść kukurydzy do
ust. — Dałbym sobie ręce uciąć, że — mówił mniej wyraźnie — jak wyłączyli
kamery, to go wyśmiała. — Poczuł natrętne poszturchiwanie z drugiej strony
kanapy, w rezultacie czego zsunął się kilka centymetrów.
—
Chrzanisz, Tom. — Oczy Billa zapłonęły poważnym gniewem. Naprężył mięśnie
cherlawych ramion w próbie odsunięcia brata. — Rose tęskniła za nim, mimo że
wyszła za mąż za kogoś innego. A gdy umarła, to znów się spotkali!
—
Gdy umarła, to już się raczej nie spotkali — zaśmiał się, szczerze rozbawiony.
— Rozpaczała… Jaaasne. — Pokręcił z niedowierzaniem głową. — A ja jestem
przystojny.
—
Przystojniak… — z westchnięciem stwierdziła Michelle, wlepiając wzrok
telewizor. Rose właśnie obiecywała Jackowi słynne „never let go”. Z
zaczerwienionych oczu wypłynęło kilka następnych łez, których Michelle już nie
otarła, tylko pozwoliła im swobodnie spływać po policzkach.
—
Że co? Jakiś wymoczek. — Tom prychnął lekceważąco.
—
A właśnie, że przystojniak.
—
DiCaprio to brzydal.
—
Ale ja mówiłam o tobie, kochanie!
Michelle
i Bill parsknęli zgodnym śmiechem.
*
Oparci
o granatową kanapę Gustav i Juliette toczyli zażartą walkę w grze wyścigowej na
PlayStation. Głośniki kina domowego prawie drżały od buczących odgłosów jazdy
samochodów.
Gustav
kątem oka spojrzał Juliette. Zmarszczone brwi i wysunięty koniuszek języka, co
chwila muskający kolczyk w wardze, świadczyły o jej skupieniu. Wciąż nie mógł
uwierzyć, że była u niego w domu, siedziała przy nim i że zachowywali się w
swojej obecności swobodnie, jakby znali się już od dawna. Wystarczyło zaledwie
kilka sekund wlepiania w nią wzroku, by obraz na dużym telewizorze przygasł, a
na ekranie pojawił się szaro-czerwony napis obwieszczający, że Gustav właśnie
przegrał wyścig.
—
Wygraaałaaam! — Juliette na ułamek sekundy uniosła ręce w geście triumfu i z wymalowanym
na twarzy uśmiechem satysfakcji odwróciła się do Gustava. — Wygrałam, ha!
Zastygł
i musiała pstryknąć palcami przed jego oczyma, aby powrócił do rzeczywistości.
—
Halo, nie śpimy. — Uśmiechnęła się, gdy potrząsnął głową, przebudzony z
zamyślenia.
—
No to czas na rewanż — uznał, po czym nagle zerwał się na równe nogi.
Jego
gwałtowny ruch zadziałał na Juliette jak komenda ucieczki. Zanim Gustav zdążył
się zorientować, dziewczynę już goniły końcówki własnych włosów. Przebierała
nogami tak szybko, iż mogłoby się wydawać, że stopy prawie nie stykają się z
powierzchnią podłogi. Z trudnością wyrobiła na zakręcie, starając się nie
poślizgnąć na wyfroterowanej podłodze. W mgnieniu oka znalazła się przy schodach
prowadzących do górnej części mieszkania. Prawie potykając się o własne nogi,
wbiegła po schodach. Nie musiała okręcać głowy, aby mieć pewność, że Gustav
zaraz ją dopadnie. Gdy tylko zdążyła o tym pomyśleć, blondyn z łatwością zwalił
ją z nóg ciężarem własnego ciała. Runęli na podłogę, jednak upadek Juliette
został zamortyzowany dzięki silnym ramionom.
Odnosząc
wrażenie, że niebawem stanie się coś, co mogłoby przyprawić o przyjemny zawrót
głowy, Gustav nie pozwolił Juliette od razu wymknąć się z uścisku. Po raz pierwszy
chłonął dotyk jej ciała.
Juliette
głośno stęknęła, przygnieciona ciałem Gustava.
—
Gucio, ty grubasie! — Wybuchnęła perlistym śmiechem, z którym jeszcze nie
zdążył się oswoić, a który już tak uwielbiał.
—
Że co? Że ja? To są same mięśnie! — oburzył się.
Juliette
wyswobodziwszy się z objęć, klęknęła obok Gustava, który przewrócił się na
plecy.
—
Gdzie ty tu widzisz mięśnie? — Dźgnęła go palcem w brzuch. Nie drwiła z niego –
po prostu żartowała. Nie miała pewności, czy mogłaby tym pytaniem obrazić
nowego kolegę, nie wiedziała nawet, czy on posiada uczucia, które mogłaby
zranić. Raptem bez żadnego ostrzeżenia rzuciła się na Gustava, zarzucając
dłonie na jego kark. Z uznaniem stwierdziła, że Gustav był miękki i bardzo
wygodny do takiego leżenia. Ostrożnie, jakby lękliwie, otoczył Juliette
ramionami, palce splatając na jej plecach. — Mięciutki jesteś… Taki miśkowaty!
— Żartobliwie trąciła opuszkiem palca, bądź co bądź, nieco puszyste policzki,
na co Gustav uśmiechnął się szeroko. Poczuła leciutkie, niezidentyfikowane
drganie w okolicy serca, lecz doskonale zdawała sobie sprawę, że to nie jej
tętno przyspieszyło. — Dziwne uczucie.
Powiedziawszy
to, Juliette wyraźnie wyczuła, że serce Gustava wykonało kilka kolejnych
zdecydowanie zbyt szybkich uderzeń.
—
Jakie? — Ocknął się z chwilowego otępienia, z trudem spoglądając na brunetkę.
—
Gdy serce ci tak łomocze.
Słowom
Juliette zawtórował niepohamowany, zduszony śmiech Gustava.
—
Za rzadko się śmiejesz. Powinieneś robić to częściej, wiesz?
*
—
Ogarnij się, dziewczyno! Pamiętasz, jaka byłaś, gdy dopiero przyszłaś do
„Tropicany”? Energiczna, wesoła, wszędzie było cię pełno. — Lena z zaskakującą
prędkością wyrzucała z siebie kolejne słowa, chyba w obawie, że rozmówczyni
zaraz jej przerwie. — A teraz? Jesteś, ale w zasadzie cię nie ma — powiedziała,
a Michelle już wiedziała, że Lena miała rację. — Zacznij normalnie funkcjonować
i odetnij się od myśli o tym dupku. Dla odmiany chociaż przyznaj, jakie życie
może być łatwe bez Ariana.
—
Nie możesz ode mnie wymagać, żebym ot tak wymazała sobie z pamięci prawie rok
życia.
—
Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. Pomyśl przez chwilę i skup się na tym, co
właśnie próbuję ci uświadomić: Arian wyprawia z tobą, co mu się żywnie podoba.
Ściągnął cię na dno, w którym sam tkwi od dawna, a ty nawet tego nie zauważasz.
—
To nie tak… — próbowała znaleźć jakieś wytłumaczenie, ale każde możliwe wydało
jej się zbyt banalne i sztuczne.
—
Rozczarowałaś mnie — powiedziała wprost, bez owijania w bawełnę. Michelle
potrzasnęła głową w nadziei, że się przesłyszała, jednak dalsze, pełne powagi
słowa Leny skutecznie zniszczyły tę myśl. — Myślałam, że po tym, jak ostatnio
cię traktował, w końcu poszłaś po rozum do głowy.
—
Przecież poszłam. A niby dlaczego jestem w tym całym Loitsche?
—
No sama nie wiem, pomyślmy… Bo cię zmusiłam, żebyś zadzwoniła do Toma? —
podpowiedziała. — I co ty z tym robisz? Zamiast potraktować to jako nowy
rozdział w życiu, tęsknisz za Arianem. Za wyzwiskami, biciem i poniżaniem też?
Dziewczyno, ty za nim tęsknisz —
powtórzyła dobitnym tonem.
—
A ty może nie tęskniłabyś na moim miejscu?
—
No nie, czy ty w ogóle siebie słyszysz? Oszalałaś, naprawdę.
—
Przepraszam, po prostu…
—
Skończ.
—
Przepraszam.
—
Nie przepraszaj, tylko coś z tym zrób. Zadzwoń do mnie, jak się ogarniesz. Na
razie.
Ze
słuchawki od razu wydobył się głuchy sygnał. Michelle nawet nie zdążyła się
pożegnać. Odłożyła komórkę na kuchenny parapet.
Miło
było usłyszeć głos Leny i dowiedzieć się, co u niej słychać. Mimo to dopiero
kiedy koleżanka wspomniała o tym, że wczoraj w „Tropicanie” zawitał Arian i
pytał o nią, Michelle naprawdę zainteresowała się rozmową. Zastanawiała się,
czy warto włączyć drugi telefon, żeby sprawdzić, czy Arian napisał choćby
krótkiego smsa. Nie miała
pewności, czy rzeczywiście przejął się jej nagłym, niewyjaśnionym zniknięciem.
Chciała wierzyć, że dotarło do niego, ile błędów popełnił, chociaż wyraźnie
pokazał, że jest uczuciowym analfabetą. Złączyła wargi w cienką kreseczkę i jak
zahipnotyzowana, zaczęła wpatrywać się w komórkę. Nie chciała przyznawać się,
jak bardzo za tęskniła za Arianem, jak mocno musiała formować dłonie w pięści,
żeby nie zadzwonić do niego i ile sił kosztowało ją odsuwanie od siebie
pragnienia powrotu do Berlina. Nie przyznawała się, dlaczego ciężko było jej
zasypiać i dlaczego bezsenność zabijała ją od wewnątrz. A kiedy w końcu udawało
jej się zapaść w lekki sen, była zniechęcona do wszystkiego, a co gorsza –
również do samej siebie.
Całkowicie zrezygnowana westchnęła. Lena naprawdę miała rację: Michelle zmieniła się. Doskonale znała przyczynę tej zmiany: niestabilność. Kiedy Michelle poznała Ariana, miała osiemnaście lat i cztery miesiące, więc była zbyt młoda i chwiejna w swoich uczuciach, a także światopoglądzie, żeby wiedzieć, że niektórzy ludzie chowają diabła za skórą. Arian pojawił się znikąd. Po prostu bez zaproszenia i pozwolenia wtargnął do jej życia. Nie opowiadał wiele o sobie, pozwalał jej mówić, a sam w międzyczasie wypalał jednego papierosa za drugim. Pamiętała, że na początku były to dobre, drogie papierosy, ale nigdy nie spytała, skąd miał tyle pieniędzy, żeby wypalać dwie paczki dziennie. Dopiero potem zaczął palić tanie, cuchnące szlugi, których zapachu nie mogła znieść. Chyba już wtedy, a może nawet wcześniej, wszystko zaczęło się sypać. Nigdy nie układali wspólnych planów co do przyszłości, ale w pewnym momencie ich związku brak planów stał się zwyczajnym bezcelem. Arian nie okazywał już tyle czułości, nie składał obietnic, rozmawiał z Michelle bez użycia słów. Dźwięk złowrogiej ciszy nie należał do najprzyjemniejszych. Ranił jej uszy i serce bardziej niż krzyki i wyzwiska. Pod wpływem słów oraz czynów tego mężczyzny Michelle stała się krucha. Zbyt krucha, żeby się przeciwstawić. Arian umniejszył ją. Z dnia na dzień przestała być tą samą uśmiechniętą, silną dziewczyną, która po prostu chciała tańczyć, a bezruch w jej przypadku nie miał prawa istnienia, która potrafiła poradzić sobie z życiem i samą sobą, która brała się za bary z problemami.
Całkowicie zrezygnowana westchnęła. Lena naprawdę miała rację: Michelle zmieniła się. Doskonale znała przyczynę tej zmiany: niestabilność. Kiedy Michelle poznała Ariana, miała osiemnaście lat i cztery miesiące, więc była zbyt młoda i chwiejna w swoich uczuciach, a także światopoglądzie, żeby wiedzieć, że niektórzy ludzie chowają diabła za skórą. Arian pojawił się znikąd. Po prostu bez zaproszenia i pozwolenia wtargnął do jej życia. Nie opowiadał wiele o sobie, pozwalał jej mówić, a sam w międzyczasie wypalał jednego papierosa za drugim. Pamiętała, że na początku były to dobre, drogie papierosy, ale nigdy nie spytała, skąd miał tyle pieniędzy, żeby wypalać dwie paczki dziennie. Dopiero potem zaczął palić tanie, cuchnące szlugi, których zapachu nie mogła znieść. Chyba już wtedy, a może nawet wcześniej, wszystko zaczęło się sypać. Nigdy nie układali wspólnych planów co do przyszłości, ale w pewnym momencie ich związku brak planów stał się zwyczajnym bezcelem. Arian nie okazywał już tyle czułości, nie składał obietnic, rozmawiał z Michelle bez użycia słów. Dźwięk złowrogiej ciszy nie należał do najprzyjemniejszych. Ranił jej uszy i serce bardziej niż krzyki i wyzwiska. Pod wpływem słów oraz czynów tego mężczyzny Michelle stała się krucha. Zbyt krucha, żeby się przeciwstawić. Arian umniejszył ją. Z dnia na dzień przestała być tą samą uśmiechniętą, silną dziewczyną, która po prostu chciała tańczyć, a bezruch w jej przypadku nie miał prawa istnienia, która potrafiła poradzić sobie z życiem i samą sobą, która brała się za bary z problemami.
—
Jestem żałosna — rzuciła w przestrzeń.
—
Rzeczywiście… — przyznał zachrypnięty głos, dobiegający od strony drzwi.
Szatynka odwróciła się i ujrzała opierającego się o futrynę Toma. — Ale
niektórzy bardziej.
Skrzywiwszy
z niesmakiem usta, odwróciła się do niego plecami.
W
kuchni rozległ się szmer. Po chwili obok niej przystanął Tom. Wzrok utkwił w
punkcie gdzieś poza okręgiem widoczności. Nie patrzył na Michelle.
Kaskada
ciemnokasztanowych włosów łagodnie spłynęła z pleców na ramię, gdy Michelle
przechyliła głowę, by wyjrzeć przez okno na Loitsche. Na podwórko właśnie
wjechał mercedes Gordona. Światła reflektorów zgasły, a ze środka wysiadł
kierowca wraz z Simone, która najwidoczniej poczuła się lepiej, bo oboje byli w
znakomitych nastrojach.
—
Tęsknisz za kimś? — zapytał niby od niechcenia.
—
Hm? — mruknęła pytająco.
—
Wyglądasz jak ktoś, kto tęskni — wyjaśnił. — Może za tą Leną czy jak jej tam, o
której opowiadałaś?
Odpowiedziało
mu milczenie. Michelle zaciskając usta, mrugała, by zatamować potok łez; łez
tęsknoty, bezsilności, wewnętrznej rozterki i niechęci do samej siebie. W
korytarzu trzasnęły drzwi wejściowe. Rozległy się głosy Simone i Gordona, lecz
na szczęście nie zbliżały się w kierunku kuchni.
—
A wiesz… — zaczął, ale natychmiast urwał. Ponaglony wymownym milczeniem,
dokończył napoczętą myśl: — Czasem się boję — wyznał głosem dziecka, które
zdradza komuś bardzo ważną tajemnicę.
Michelle
dosłownie zamurowało. Miała Toma za zimnego drania, którego nie poruszały żadne
zwyczajne, ludzkie sprawy takie jak strach chociażby. Odgarnęła włosy za ucho,
próbując zebrać myśli. Niestety nie udało jej się to, więc zdobyła się na jedno
pytanie:
—
Czego ty niby możesz się bać?
—
Tego, że też mogę kiedyś tęsknić — wyznał, teraz lekko speszony.
W
duchu miał nadzieję, że Michelle nie zauważyła rumieńca, jaki wypełzł mu na
policzki. Twarz zapaliła Toma z obawy, że uzewnętrznił się przed praktycznie
nieznaną osobą. Nie lubił obnażać przed kimkolwiek swoich emocji. Taki już
chyba był: pod nieprzeniknioną skorupą obojętności, braku wrażliwości i tego
wszystkiego, co sprawiało, że stawał się na pozór silniejszy, a jego ego rosło
w oczach, krył się chłopak, który też czasem płacze, choć się do tego nie
przyznaje; który posiada te wszystkie ludzkie uczucia, lecz nie zawsze potrafi
je odpowiednio okazać.
—
Wiesz, co myślę, Tom?
—
Nie, ale mam nieodparte wrażenie, że zaraz się dowiem.
Spojrzała
prosto w czekoladowe oczy, w których kryło się dziwne wzruszenie.
—
Że życie za bardzo cię rozpieściło. Raz nie zostałeś pogłaskany po główce i nie
potrafisz stawić temu czoła. I wcale nie chodzi mi o to twoją mamę, tylko o ciebie
i twoje podejście do życia.
Spodziewała
się zupełnie innej reakcji. Nie zdziwiłaby się nawet, gdyby Tom zaczął na nią
krzyczeć, zarzucając, że przecież nie wie, co dotychczas zgotowało mu życie… A
on po prostu wybuchnął głośnym śmiechem. Przy czym ani przez chwilę nie
przestał patrzeć Michelle w oczy. To spojrzenie było nie do zniesienia i
Michelle z trudem zniosła je z uniesionym czołem, aż do chwili, kiedy Tom się
uspokoił.
—
Chciałaś mnie urazić czy może rzeczywiście takie masz zdanie na mój temat? —
spytał, przestawszy się śmiać. — W życiu przeżyłem już sporo gorszych rzeczy.
Ale jakoś się trzymam i nie wyglądam jak siedem nieszczęść, tak jak ty teraz. —
Na ustach Toma wykwitł półuśmiech. Nie był to uśmiech złośliwy ani ironiczny,
wesoły ani wymuszony. Tom uśmiechnął się raczej w sposób, w jaki uśmiecha się
ktoś, komu właśnie do głowy wpadł genialny pomysł. — Wiem nawet dlaczego. Ty po
prostu boisz się ludzi.
Jego
głos zabrzmiał nieco opryskliwie, gdy to powiedział. W nonszalancki sposób
oparł się o szeroki parapet, widząc, że Michelle nie chce albo nie umie się
odgryźć.
Starała
się ułożyć w głowie jakąś rezolutną odpowiedź, lecz poddała się.
—
Bredzisz — syknęła przez zęby, chcąc zakończyć rozmowę. Nie miała ochoty wdawać
się z Tomem w dyskusję. Zmrużyła oczy, a czarne źrenice zwęziły się do małych
szparek. Zadzierając głowę, dźgnęła Toma palcem w pierś. Nawet się nie cofnął.
— Kim ty niby jesteś, żeby wiedzieć takie rzeczy? Jakąś popieprzoną wersją
Copperfielda? — Zazwyczaj ciepły, głęboki głos zmienił się nie do poznania i
swą ostrością przecinał zagęszczoną atmosferę.
—
Muszę cię rozczarować, ale nie. Po prostu widzę i wyciągam wnioski. Ten strach
widać w twoich ostrożnie dobieranych słowach, niepewnych gestach, braku
zdecydowania i przelęknionym spojrzeniu, kiedy ktoś wykona zbyt gwałtowny ruch
w pobliżu ciebie.
Zachłysnęła
się powietrzem i aż zadrżała z irytacji. Była zła na Toma, że miał czelność
powiedzieć coś takiego, a jeszcze bardziej na to, że po części wiele się nie
pomylił.
—
Jesteś skończonym kretynem i nic nie widzisz — wycedziła, nie mogąc zdobyć się
na nic więcej. Poczuła się jak bomba, która lada chwila wybuchnie. Głęboko
oddychając, zaczęła liczyć w myślach.
Raz,
dwa, trzy.
Tom
z nieukrywanym rozbawieniem zmierzył Michelle z góry na dół, na co wezbrała w
niej kolejna fala gniewu.
Cztery,
pięć, sześć.
Głucha
cisza. Cisza, w której można było usłyszeć niewypowiedziane słowa. Tomowi na
usta cisnęło się wiele pytań. Chętnie dowiedziałby się, skąd u Michelle wziął
się ten dziwny strach.
Siedem,
osiem, dziewięć.
Gdzieś
pomiędzy nimi plątały się niepewnie spojrzenia.
Dziesięć.
Bum.
Bomba eksplodowała.
Damska
dłoń, wymierzywszy odległość dzielącą ją od męskiej twarzy, przecięła
powietrze, by z głośnym plaśnięciem wylądować na prawym policzku. Ciche echo
ciosu poniosło się po kuchni, zanim ręka opadła wzdłuż tułowia.
Na
ustach Toma nie było już śladu uśmiechu, a na skórze bieliło się odznaczenie
palców. Jego twarz zastygła w wyrazie zdziwienia.
—
A to widzisz? Ciebie się nie boję — oświadczyła Michelle dygoczącym tonem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz