tekst

19 maja

Moje życie jest kompletnie pokręcone.

28 stycznia 2012

13. Historie zbyt proste, zbyt banalne, by o nich opowiadać


Skrywane pod uśmiechem łzy smakowały dojrzalej, a tajemnice wymagały więcej wyrzeczeń.

Wiatr już dawno zabrał kolory z ulic niemieckiej wioski i zastąpił je nieoczekiwanie srogim grudniem. Zima nadeszła szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Synoptycy rozprawiali na temat niemałych anomalii pogodowych w całych Niemczech: silnych opady śniegu, nawet zamieciach oraz temperaturze poniżej zera.
Wszystko tak naprawdę zaczyna się wraz z kolejnym opadem śniegu.
Dwudziestego pierwszego grudnia Michelle dziarsko wygrzebała się z łóżka i rozpoczęła go jak wiele poprzednich: porannym joggingiem. Zmuszało ją do tego twarde postanowienie, że mimo braku odpowiednich warunków do ćwiczeń i tak będzie dbała o kondycję – to była jedna z wielu zmian, jakie powoli wprowadzała do swojego życia.
Ponad dwie godziny później Michelle spoglądała przez okno na zasypane śniegiem podwórko. Przez te pół godziny od jej powrotu spadła kolejna warstwa śniegu – na tyle gruba, aby zakryć wydeptane przez nią ślady. Gdy wszyscy jeszcze spali i miała czas wyłącznie dla siebie, to były jedne z niewielu chwil sprzyjających, aby po raz enty rozmyślać o Arianie i tym wszystkim, co z dnia na dzień zostawiła w Berlinie. Była zbyt słaba, rozchwiana i zbyt mocno go kochała, by zapomnieć. Pozwalała sobie na pamiętanie o nim. Na pamiętanie, lecz nie na rozpamiętywanie w nieskończoność. Michelle rzadziej przypominała sobie o istnieniu Ariana, chociaż wciąż tęskniła za jego chłodnym spojrzeniem, które budziło ją w Berlinie niemal każdego ranka. Teraz zamiast zimnych, jasnoniebieskich oczu napotykała ciepłe tęczówki, które błyszczały, gdy na twarzy Toma wykwitał uśmiech i które wydawały się ciemnieć i tracić swój blask, gdy on smutniał. Najbardziej zaskakująca zmiana nastała w niej właśnie dzięki niemu. Jej strach został ukojony przez człowieka, który do tej pory odpowiadał głównie za doprowadzanie jej do szału.
Po kilku długich tygodniach spędzonych w Loitsche rodzina Toma stała się Michelle bliższa, niż mogłaby przypuszczać na samym początku. Uczestnicząc w ich życiu, Michelle coraz bardziej traciła zaufanie do siebie. Jej zachowanie było tak przekonywujące, że niewiele brakowało, a nawet sama zapomniałaby, że to tylko pozory. Dzięki ich obecności po raz pierwszy od dawna poczuła się naprawdę szczęśliwa. Ta rodzina, ci ludzie… U nich „kocham” znaczyło nieporównywalnie więcej niż zwykłe „bardzo lubię” czy „uwielbiam”. Każdy dzień w ich towarzystwie miał swój specyficzny klimat z mnóstwem rodzinnego ciepła.
Najważniejsza sprawa, dla której Michelle znalazła się w Loitsche, powoli przybierała inną postać. Simone często jeździła na badania, choć leki z kuracji, nie przyniosły jak dotąd żadnych widocznych efektów, oprócz tych ubocznych. Simone czuła się bardziej zmęczona i częściej okazywała rozdrażnienie całą tą sytuacją. Przyznawała jednak bez zająknięcia: bolało mniej. Dzięki temu bez przeszkód mogła brać czynny udział w przygotowaniach do ślubu. Ceremonia, jak ustalono, miała być skromna; nikt nie chciał rozgłosu, szczególnie medialnego. Dlatego też postanowili zaprosić tylko rodzinę oraz najbliższych znajomych. Po wizycie w urzędzie miasta w Magdeburgu, ustalono również datę – dwudziesty pierwszy lutego. Od kiedy znana już była data i godzina ślubu, przygotowania szły pełną parą. Simone i Michelle zdążyły wybrać i rozesłać zaproszenia, a także znaleźć restaurację idealną na poślubny obiad. Gordon z pomocą Billa, który okazał się zakupowym ekspertem, zajął się obrączkami oraz wszelkimi drobiazgami.
Przerzucając przez ramię zaplecione w gruby warkocz włosy, Michelle opadła na brzuch, tuż obok śpiącego Toma. Leżał zakopany po uszy w pościeli, a spod kołdry wystawała tylko jego twarz i kilka czarnych warkoczyków. Michelle jeszcze nie do końca przyzwyczaiła się do zmiany jego image’u: nowej fryzury i półcentymetrowych tunelów w uszach. Musiała jednak przyznać, że wyszło mu to na dobre. Wyglądał jakoś dojrzalej.
— Halooo, Tom, wstajemy! — Lekko uszczypnęła Toma w policzek, żeby otworzył oczy, ale nawet nie drgnął. — Wstawaj, nie możesz codziennie spać do południa — jęknęła, bawiąc się jednym z jego warkoczyków. — Zrobię ci śniadanie? — spytała z nadzieją, na co Tom cicho mlasnął przez sen.
Stał na scenie w wypełnionej po brzegi hali koncertowej, gdy nagle poczuł, jak ktoś trąca go w ramię. Obudzony krótką serią poszturchiwań, uchylił jedną powiekę. Nieprzytomnie wywrócił okiem, rozglądając się po pokoju. W tej samej sekundzie zniknął tłum fanek, który chciał się do niego dobrać i schrupać jak smakowite ciasteczko. Na wspomnienie o śnie, przez jego twarz przemknął cień uśmiechu.
— Wiesz, że książę obudził śpiącą królewnę pocałunkiem? — mruknął głosem stłumionym przez kołdrę.
— A z ciebie taka śpiąca królewna jak… — Przekrzywiając głowę, przygryzła wargę, rozśmieszona własnym skojarzeniem. — Nieważne. Cieszę się, że w końcu królewna wstała.
— Królewna się obudziła, ale nie ma zamiaru wstać — sprostował. Miał ochotę przykryć głowę kołdrą, ale kiedy tylko drgnęła mu ręka, Michelle pociągnęła za kołdrę.
— Jak królewna natychmiast nie wstanie, to nie zabiorę królewny na spacer — zagroziła poważnym tonem, pochylając twarz na wysokość wzroku Toma. Jednym okiem spojrzał na nią jak na ducha, który objawił się w jego śnie i teraz siedział obok. — Chciałam cię zabrać na spacer, na którym porządnie zmarzniesz, ale nie jestem pewna, czy chcę gdziekolwiek iść z Tomem Kaulitzem czującym się królewną, czy tam z królewną wyglądającą jak Tom Kaulitz.
Powoli otworzył drugie oko i unosząc głowę, uśmiechnął się przekornie. Zapomniał, od kiedy to przestała go w jakikolwiek sposób dziwić obecność Michelle. Przyzwyczaił się do niej poprzez machinalność gestów, słów i spojrzeń.
— I co, królewna będzie tak tu leżała do usranej śmierci? — spytała, wyprostowując sylwetkę. Spłonęła rumieńcem, uprzytomniwszy sobie, jaki nietakt popełniła, wypowiadając te słowa. Najwyraźniej Tom nie pomyślał o tym samym, bo ani nie spochmurniał, ani nie wyglądał na urażonego. W nieco buntowniczej postawie skrzyżowała ramiona na piersiach. — Do łazienki marsz i ubierać się!
— Szeregowy Kaulitz odmawia wypełnienia rozkazu.
Michelle uśmiechnęła się. Do tego Tom też zdążył się przyzwyczaić – i do uroczego uśmiechu, i do słodkich dołeczków.
Niewiele myśląc, porwał Michelle w ramiona. Pisnęła, gdy pociągnął ją w swoją stronę.
— Tom, puść mnie! — Machnęła ręką, żeby go od siebie odtrącić.
— Co ci szkodzi po prostu się ze mną przespać? — zapytał, nakrywając kobiece ciało swoim ramieniem oraz kołdrą.
Wierzgnęła nogami, próbując się wyrwać, ale Tom był silniejszy. Skapitulowała.
— Powtórz to — wycedziła, wykręcając się, aby na niego spojrzeć.
— No prześpij się ze mną.
Michelle, czując słabnącą siłę mężczyzny, obróciła się przodem do niego. Zmarszczywszy czoło, twardo spojrzała w ciemnobrązowe oczy. Wyraz jej twarz z rozweselonego raptownie przeobraził się w nieprzystępny. Dopiero wtedy Tom zdał sobie sprawę, że jego słowa zabrzmiały dość dwuznacznie.
— To znaczy… Pośpij tu ze mną.
— A już przez chwilę…
            — Bałaś się? — zaśmiał się, a Michelle pokręciła głową. — Nie? To dobrze, bo przecież nie ma czego.
Twarz Michelle pojaśniała, a usta wygięły w pobłażliwym uśmiechu.
— Jak zawsze masz lodowate ręce. Prawie jak wampiry z takiego filmu z Edmundem.
— Edwardem — poprawiła go z rozbawieniem. — A ty jak zawsze jesteś ciepły. Jak tamte wilkołaki.
— A-uuu! — zawył głośno, naśladując odgłosy wycia wilka.
Michelle, nie mogąc dłużej się powstrzymywać, wybuchnęła śmiechem.
Śnieg za oknem prószył powoli.

*

Są historie zaplanowane, jak również spisywane w pośpiechu na kolanie. Są historie, którym biernie się przyglądamy albo takie, które sami tworzymy. Są historie, które każdego dnia zaczynają się od nowa, tworzą miliony wspomnień, ale są zbyt proste, zbyt banalne, by o nich opowiadać. Są też historie pisane wierszem. Jego życie i jej życie – ich wspólna historia, w której Marika była niczym najpiękniejsza poezja. Wiersz starannie spisany na ozdobnym papierze. Ideał sam w sobie mimo wielu niedoskonałości. Georg mógłby poświęcać całe godziny na wyczytywanie wykaligrafowanych liter.
Pogładził rude włosy, rozkoszując się obecnością ukochanej. Ostatnimi dniami tak mało czasu mieli dla siebie, że chłonął nawet te chwile, gdy Marika odsypiała nocną pracę w „Lunaticu”, a on nie mógł znaleźć sobie ciekawego zajęcia. Bywały momenty, że istnieli tylko oni i nic więcej, a innym razem mijali się w biegu, nie zamieniając ze sobą zbyt wielu słów. Czasem Georg nocował u Mariki, a kiedy indziej ona zostawała na noc u niego. Zachowywali się, jakby mieli dwa domy, w których przybywało coraz więcej dowodów świadczących o wzajemnej bytności: szczoteczki do zębów, kosmetyki, ubrania i inne drobiazgi. Zdarzało się, że Marika zaczynała szukać czegoś u siebie i uświadomiwszy sobie, że akurat to zostało w apartamencie Georga, dzwoniła z pytaniem, czy może wskoczyć po daną rzecz. Oboje posiadali już dwa różne komplety kluczy, a to, że aż do wieczora nie było pewne, z którego z nich skorzystają i w którym łóżku spędzą noc, wydawało się być nawet ekscytujące. Codziennie zmieniali coś w swoim życiu, dodając kolejny wspólny akcent.
Bip, bip, bip…! Cholerny telefon. Nokia zamilkła, ale zaraz zabuczała ponownie. Ktoś najwyraźniej nie miał zamiaru dać za wygraną. Georg niechętnie sięgnął po telefon Mariki, a kiedy odczytał słowo „Mama”, miał ochotę od razu odrzucić połączenie. Potrząsnął ramieniem Mariki, brutalnie wybudzając ją ze snu. Jęknęła, marszcząc brwi i nosek.
— Pedobear? — mruknęła niewyraźnie, nie otwierając oczu.
— Blisko. — Uśmiechnął się. — Dzwoni twoja staaa…
— Georg! — syknęła ostrzegawczo, szeroko otwierając oczy.
— Twoja mama dzwoni. — Podał telefon Marice. — Lepiej odbierz.
Podniósłszy się do pozycji półsiedzącej, ziewnęła przeciągle, rozciągając zastygłe kości. Znużenie, które do tej pory trzymało ją w objęciach Morfeusza, ulotniło się.
— Skoro już nie śpisz, to zrobię ci coś do zjedzenia, a ty w tym czasie porozmawiaj ze swoją mamą — powiedział, wstając z łóżka. Nachyliwszy się, złożył na czole ukochanej krótki pocałunek.
Widział jeszcze, jak Marika krzywi się lekko – wciąż do końca nie była przekonana do jego kulinarnych zdolności, które poprawiły się na tyle, że umiał odgrzać gotowe dania i przyrządzić coś nie wymagającego zbyt dużo pracy oraz cierpliwości.
Zdążył otworzyć lodówkę, gdy nagle usłyszał podniesiony głos Mariki. W chwilach zdenerwowania było w nim jeszcze więcej obcego akcentu, a czasami całkiem nieświadomie zaczynała mówić po japońsku, jak teraz. Wiedział, że Niemczech przybyła prawie dwa lata po swoich rodzicach, jednak zastanawiał się, jakim cudem Yoshito wyzbył się niemal całkowicie obcego akcentu, a Marice wychodziło to o wiele oporniej.
Nie minęło nawet dziesięć minut, jak Georg przyrządził grzanki, przygotowując do wyboru dżem lub miód, a Marika wpadła do kuchni ubrana i najwidoczniej gotowa do wyjścia. Włosy związała w niedbałego koczka, który przy każdym ruchu zabawnie przekrzywiał się na boki. Nie umalowała się. Taka naturalna podobała mu się najbardziej. Bystre, czarne oczy pałały jakąś niepojętą wrogością i prawdziwym wzburzeniem.
— Muszę jechać do rodziców. Nie wiem, kiedy wrócę — powiedziała tylko i wyszła z kuchni, zanim do Georga zdążył dotrzeć sens tych słów. Podążył więc za nią. — Co za wstrętna jędza… — sapnęła cicho, właściwie do samej siebie, ale chrząknięcie Georga przypomniało jej, żeby trzymać nerwy na wodzy. Szybko założyła buty i narzuciła na siebie kurtkę.
— Co się stało? — spytał, zdziwiony i zaciekawiony zarazem.
— Lepiej nie pytaj. Chyba, że chcesz mieć mnie na sumieniu, to wtedy od razu mogę zejść na zawał i nie będę musiała się fatygować, żeby teraz tam jechać — wyrzuciła z siebie, chwyciwszy torebkę. Przetrząsnęła ją w poszukiwaniu kluczyków od samochodu. Georg chyba nigdy dotąd nie widział jej takiej nerwowej. Bywała wybuchowa, lecz nie do tego stopnia.
— Pojechać z tobą?
— Nie, muszę to sama załatwić.
— To może chociaż cię odwiozę? Nie powinnaś prowadzić taka zdenerwowana, jeszcze coś…
— Nie martw się. Niedługo wrócę.

*

Dochodziło południe, kiedy niebo pojaśniało, a z szarych chmur przestały spadać płatki śniegu. Zasypane śniegiem Loitsche, wyglądało jakoś inaczej – bardziej magicznie i świątecznie. W szczególności jeden z domów przy Bahnhofstrasse wyglądał wyjątkowo: świąteczne dekoracje zdobiły dom, a w ogrodzie stał wysoki na prawie dwa metry bałwan z baseballową czapeczką, czarnymi oczkami oraz tradycyjną marchewką zamiast nosa.
Srebrnoszary mercedes wolno wytoczył się z garażu, po czym zatrzymał przy otwartej bramie. Szyba od strony kierowcy opuściła się i ze środka wychyliła się głowa Gordona.
— Wrócimy za jakieś trzy lub cztery godziny. Zależy, ile nam zejdzie. Jeśli będziecie się nudzili, możecie odśnieżyć podjazd.
— Jasne, potem się tym zajmę — zapewnił z uśmiechem Tom. — Jedźcie ostrożnie.
Simone pomachała Billowi i Michelle, którzy stali kilka metrów dalej, a potem pożegnała się z Tomem. Gordon z powrotem zasunął szybę. Auto wjechało na ulicę i skręciwszy, po chwili zniknęło za zakrętem.
Tom zamykając bramę, usłyszał za swoimi plecami głośne poszczekiwanie psa, a potem skrzypienie śniegu pod czyimiś żwawymi krokami. Gdy się obrócił, mina mu zrzedła. Czy można cokolwiek nienawidzić bardziej?, przemknęło mu przez myśl. Czarna, lśniąca kulka przydreptała do jego nogi, w wiadomym celu unosząc tylną łapę. Zdążył odskoczyć w ostatniej chwili. W miejscu, w którym stał przed chwilą, pojawiła się żółta plama oczywistego pochodzenia.
— Bill, pilnuj swojego kundla! — wrzasnął, choć niepotrzebnie.
— Ale widziałeś?! Zaczyna podnosić łapę do sikania! Jaki zdolniacha!
Brunet stał naprzeciwko niego, z radością małego dziecka przyglądając się harcom swojego nowego zwierzaka. Z jakąś dziwną czułością spojrzał na psa wyglądem przypominającego labradora, ale już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że był to mieszaniec – miał za duże uszy i zbyt krótki pyszczek. Bill uśmiechnął się, widząc, jak pies wesoło merda ogonem. Mimo że minęły zaledwie cztery tygodnie odkąd znalazł go błąkającego się przy ulicy i przygarnął go wbrew zastrzeżeniom Toma, szczeniak zdążył się już zadomowić. Bill czuł, jakby to on został wybrany przez psa, a nie na odwrót. Ten mieszaniec był najbardziej pociesznym szczeniakiem, z jakim kiedykolwiek miał do czynienia: lubił szczekać na przejeżdżające samochody, próbował zdrapywać farbę ze ścian w salonie, a nawet odgryzł kawałek tapety w jego pokoju. Wszędzie było go pełno, cały czas chciał się bawić i nie zrobił dotąd nic, za co mógłby uzyskać reprymendę – oprócz próby zjedzenia ulubionych butów Toma. Jakakolwiek bezczynność czy nuda przypadku tego psa po prostu nie istniały.
— Nie rozumiem, czego chcesz od Wertera. — Psiak na dźwięk swojego imienia z radosnym szczeknięciem podbiegł do Billa. — On chce się z tobą bawić, a ty traktujesz go jak jakąś zarazę.
Młodszy Kaulitz schylił się po Wertera i obronnym gestem przyciągnął go do siebie. Szczeniak spojrzał na Toma z wyrzutem i rozczarowaniem w psich ślepiach oraz pogardą malującą się na płaskiej mordce. O ile to w ogóle możliwe u psów.
Według Toma, to zwierzę było irytujące. Broiło, wpychało pyszczek i łapki nie tam, gdzie trzeba, przy czym oczekiwało aprobaty, pochwał, a nawet zachwytu ze strony domowników.
— Ten pies to omen — burknął.
— Och, Tom, przestań. To tylko pies — upomniała go Michelle, nachylając się ku psiakowi. Ten natychmiast zechciał wyrwać się z ramion Billa, żeby polizać ją po policzku.
— Michelle ma rację. To tylko pies, a ty po prostu jesteś niereformowalnym debilem — stwierdził i odstawiwszy Wertera na ziemię, na znak pojednania pacnął brata w ramię. — Skąd ta radość? — zapytał psiaka, których natychmiast zaczął plątać się pod ich nogami, domagając się odrobiny uwagi. — Tom cię nie znosi. Naprawdę nie ma z czego się cieszyć.

*

Lubiła swoje małe auto – Forda Ka w ulubionym kolorze, czerwonym. Gładka droga i dobra przyczepność na trochę rozbroiły negatywne myśli Mariki.
W końcu podjechała pod garaż domu rodziców i wyłączyła silnik, nie zawracając sobie głowy tym, że zastawiła wyjazd. Z Mariki wciąż nie uleciała wściekłość.
— Mamo, gdzie jesteś? — krzyknęła od progu, zatrzaskując za sobą drzwi. Nigdy tego nie robiła w domu rodziców, ale teraz emocje aż nią rzucały.
Nawet nie zdjęła butów ani kurtki. Biegiem wparowała do salonu. Drzwi do kuchni otworzyły się, a ze środka wychyliła się Renate.
— Och, Mariczko, nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. Masz jeszcze mnóstwo czasu. Umówiłyśmy was dopiero na wieczór.
— Przyjechałam teraz, bo chyba musimy o czymś porozmawiać. Nie sądzisz? — spytała, siląc się na beztroski ton. Złudny spokój wcale nie oznaczał, że minęła jej złość na matkę. Chociaż złość, to mało powiedziane. Marika czuła wściekłość. Wszechogarniającą, krystaliczną wściekłość. Zwłaszcza w tej chwili, gdy matka stała przed nią, jak gdyby nigdy nic, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, że tym razem posunęła się o krok za daleko. Czara goryczy została przelana.
— O czym?
— O czym? — Odetchnęła tak gwałtownie, że aż zafalowały piersi pod rozpiętą kurtką. Iskrzące gniewem spojrzenie wycelowała wprost w oczy swojej matki. Tak niepodobne do jej oczu – bladoniebieskie i wciąż spokojne. — O czym?! — powtórzyła, tym razem natarczywiej. — Masz jeszcze czelność pytać? — Zamaszystym krokiem podeszła do matki. Prychnęła jej w podbródek, bo była zbyt niska, żeby dosięgnąć twarzy.
— Mariczko…
Zaczęło się. Ugłaskiwanie zwykle zaczynało się od „Mariczko”. Bez przerwy tylko „Mariczko to” i „Mariczko tamto”. Samo brzmienie zdrobnionego imienia doprowadzało Marikę do furii.
— Nie, mamo! Nie mariczkuj mi teraz — warknęła groźnie. — Nie będziesz mówiła mi, co mam robić. — Ostrzegawczo machnęła palcem tuż przed nosem Renate. — Nie zamierzam spotkać się z synem żadnej z twoich koleżanek. Tym razem przesadziłaś! Naprawdę byłam w stanie znosić twoje narzekanie na Georga, próby zrujnowania mi tego związku, a nawet wmawianie mi, że zasłużyłam na „kogoś lepszego” — mówiąc to, palcami zaznaczyła w powietrzu cudzysłów — i tę twoją bezpodstawną niechęć do niego, ale żeby umawiać mnie na randkę za moimi plecami i bez mojej zgody?!
— Córeczko, przecież wiesz, że to dla twojego dobra. Georg nie jest dla ciebie odpowiedni — wyjaśniła, nie wiedząc jeszcze, że tym samym pogrążała się w oczach córki. — A Patrick jest miłym, ułożonym dżentelmenem. Jak go poznasz, od razu zmienisz zdanie co do Georga — kontynuowała, lokując całą możliwą pogardę w wypowiedzeniu imienia „Georg”. — Moglibyście się spotkać tutaj, co ty na to?
— Do jasnej cholery, czy ty słyszysz, co ja do ciebie mówię?! — wrzasnęła głosem nabierającym jeszcze większej pewności. — Nie mam zamiaru się z nim spotkać, bo ty tak chcesz! To moje życie, mój facet, więc przestań się wreszcie wtrącać.
— Mogłabyś mieć wybór. Lepszą alternatywę.
            W jasnoniebieskich oczach matki Marika mogła dostrzec, że ona również jest zła. Wyjątkowo zła. Zapewne dlatego, że jej plan spalił na panewce. Jednak Marika również była wyjątkowo zła, a do tego zawiedziona. Nie miała najmniejszego zamiaru pozwolić, by matka dyktowała jej, co ma robić. Renate była bardzo apodyktyczna i od zawsze lubiła kontrolować każdy jej krok, ale odkąd Marika zamieszkała sama, kobieta jakby się opamiętała. Teraz Marika widziała, że to było pozorne.
— Ty chyba powinnaś się leczyć! — rzuciła śmiało, odrzucając głowę do tyłu. — Odwal się od mojego życia!

— A potem przyniosła gazetę z artykułem opisującym miłosne podboje twojego kolegi i twoje — relacjonowała wzburzonym tonem. — Nie musisz się usprawiedliwiać — dodała prędko, wychodząc z garderoby Georga z naręczem swoich ubrań. — To była stara gazeta.
— Wiesz, że…?
— Wiem, Georg — wpadła mu w słowo. — Ufam ci.
Ufała mu, bo wiedziała, że on nie mógłby jej zawieść. Każdy, ale nie on.
Niedbale wrzucone ubrania zapełniły położoną na łóżku, czerwoną walizkę na kółkach. Marika zatrzasnęła wieko i wskoczyła na walizkę, nie zważając na wystające z wewnątrz rękawy, nogawki i falbany jednej ze spódniczek.
— Chyba warto byłoby je jednak poskładać, co? — zapytał Georg, grzbietem dłoni pocierając czoło.
— O! — wykrzyknęła tonem pełnym podziwu. — To jest rozsądny pomysł, ale zbyt czasochłonny, więc po prostu pomóż mi to upchnąć. Tak żeby nic nie było widać.
Nie minęła nawet minuta, a zamek walizki zgrzytnął, a walizka znalazła się na podłodze, obok innej, łudząco podobnej, choć mniejszej i czarnej – ta należała do Georga.
— Uff, nareszcie! — Marika sapnęła z ulgą, opadając na miękkie łóżko.
Nagle poderwała się na równe nogi i pociągnąwszy Georga za ręce, zmusiła go do położenia się obok. Gdy leżeli razem, Marika przysunęła się do niego i lekko uderzyła go w tors.
— Najgorsze jest to, że matka naprawdę myśli, że pozwolę jej się kontrolować. Jej niedoczekanie! — Na znak zbulwersowania Marika uderzyła piąstką w materac.
— Kocham cię, ale muszę o to spytać… — Uśmiechnął się pod nosem. — Czy ty masz może ADHD?
— Pytasz, bo…? — odwdzięczyła się również pytaniem, nie kryjąc zdziwienia.
— Zrywasz się z miejsca, masz nie do końca kontrolowane odruchy i w ogóle — wyjaśnił, dziękując w duchu, że Marika nie poczuła się urażona jego pytaniem.
— Jak byłam mała, to może i tak.
— A kto ci powiedział, że już nie?
— Och, no wiesz… Ja nadal mogę mieć niekontrolowane odruchy. — Zachichotała.
Jak gdyby na potwierdzenie swych słów zerwała się na klęczki. Usiadłszy okrakiem na Georgu, dłońmi zaczęła masować jego tors, od czasu do czasu dla zabawy trącając opuszkiem palca nos lub policzki ukochanego.
— Przyjemnie — mruknął całkowicie odprężony.
Nieoczekiwanie zaatakowało go drobne ciało ukochanej. Marika dosłownie opadła na Georga, przygniatając go do łóżka. Kostki podwiniętych jak u żaby nóg wbiły mu się gdzieś w okolicy kolan, lecz wcale mu to nie przeszkadzało. Marika położyła mu dłonie na ramiona i wtuliła twarz w szyję.
— W razie, gdybyś jeszcze się nie zorientował — usłyszał spod brody uroczo brzmiący głos — jestem spragniona odrobiny czułości.
Barczyste ramiona otoczyły smukłe ciało, a Georg przekrzywiając głowę, na moment przytknął usta do czubka głowy Mariki, która jak zwykle słodko pachniała jaśminem.
Właśnie tego brakowało Georgowi w ciągu ostatnich kilkunastu dni. Odkąd matka Mariki postawiła sobie za punkt honoru zrobić wszystko byleby odciągnąć córkę od niego, mieli mniej czasu dla siebie. Renate pod byle pretekstem zjawiała się u Mariki w mieszkaniu albo wydzwaniała do niej, koniecznie chcąc się spotkać. Ten wyczekiwany i upragniony czas, gdy nareszcie znowu miał ją wyłącznie dla siebie, czynił Georga najszczęśliwszym mężczyzną pod słońcem. Bezpiecznie trzymając cały swój świat w ramionach, myślał, jak to wspaniale, że święta będą mogli spędzić w Magdeburgu, bez wszechobecności tej wścibskiej baby.
— Georg, powiedz mi… Dlaczego właśnie ja? — Szept przerwał rozkoszną ciszę.
— Ale co właśnie ty? — spytał, wyrwany z zamyślenia.
— Dlaczego wybrałeś właśnie mnie? Przecież ty naprawdę byłeś takim bawidamkiem. Masz tysiące fanek, jesteś przystojny, sławny. A ja? Pracuję w jednym z klubów swojego ojca, nawet nie ukończyłam studiów. Mógłbyś mieć każdą, którą byś zechciał albo mógłbyś dalej bawić się kobietami. — Po raz pierwszy wyznała na głos to, co gnębiło ją, odkąd Georg powiedział jej, że ją kocha.
— Pamiętasz urodziny Billa i Toma? Przysiadłaś się do mnie na schodach, zajęłaś rozmową, a potem zgodziłaś się wrócić ze mną na salę. — Marika skinęła głową na znak potwierdzenia. Na wspomnienie tamtego wieczoru mina Georga rozweseliła się. — Myślałem, że potoczy to się podobnie jak z innymi, ale ty na początku nawet nie pozwalałaś się dotknąć. Nie zachowałaś się jak inne. Nie zabiegałaś o mnie jak one. To ja musiałem się postarać. A potem już samo się tak potoczyło… — dokończył po krótkim zastanowieniu.
— I tylko tyle? — zapytała nie bez swojego rodzaju zawodu.
— Dużo więcej, ale to „tylko tyle” wystarczyło, żebym się zakochał — powiedział, gładząc Marikę po plecach.
Rozciągnięte w uśmiechu karminowe usta cmoknęły szyję Georga. Marika jeszcze mocniej przywarła do umięśnionego ciała. W takich chwilach Georg kochał ją jeszcze bardziej. Zawsze była pewna siebie, zdeterminowana, onieśmielająco bezpośrednia i tylko czasami, jak teraz, pokazywała, że też ma chwile słabości. To było takie urocze i kochane, gdy ukrywała się w nim przed całym światem.
— Kocham cię, Georg — wymruczała.
— Ja ciebie też.
Kochał ją. Nie miał pojęcia, że można kochać aż tak bardzo. To było zupełnie inne uczucie, niż to, które towarzyszyło mu przy innych kobietach, które gościły w jego życiu zbyt krótko, aby mógł poznać coś innego niż pożądanie. Te wszystkie kobiety były jednak bezimienne. One wszystkie… Ale Marika nie była jak inne. Była wyjątkowa i była tylko jego.

*

Idąc prawie pustym chodnikiem, mogli podziwiać ulicę pełną rozmazanych barw, świątecznych ozdób oraz światełek. Śnieg prószył słabo i w dodatku z przerwami, a ten już zalegającymi pod ich butami prawie nie wydawał skrzypiącego odgłosu. Może dlatego, że szli tak powoli, a może właśnie dlatego szli tak wolno, żeby nie słyszeć tego odgłosu? Raczej niekoniecznie chcieli spacerować. Chcieli po prostu pobyć sami. Nieważne gdzie – byle bez udawania.
— Równie dobrze moglibyśmy zaszyć się w pokoju i udawać, że jesteśmy sobą bardzo zajęci. — Odrętwiałe z zimna ręce wsadził w głąb kieszeni kurtki, marząc o ciepłym domu.
— Ale nie moglibyśmy udawać, że nas nie ma.
— Za bardzo się tym przejmujesz. Oni nie widzą niczego podejrzanego.
— A co w tym dziwnego, że się przejmuję? Zależy mi, żeby… — urwała, nabierając powietrza. — Żeby… Nieważne — wydusiła w końcu z siebie, choć nie to chciała powiedzieć. Po prostu nie umiała odpowiednio sformułować swoich myśli. Przewartościowanie okazało się być sprytnym sposobem na przemianę wcześniejszych wyrzutów sumienia w poczucie, że nie tylko zdobywa pieniądze na kłamstwie, ale w jakiś sposób pomaga Tomowi w realizacji jego celu. Powoli zaczynała rozumieć postępowanie Simone, a także grę swoją i Toma. A zrozumienie jest najprostszą metodą na odpuszczenie sobie win.
— Żeby co?
— Żeby nie pozwolić temu wymknąć mi się spod kontroli.
Właśnie to starała się robić od początku pobytu w Loitsche: niczemu nie pozwolić wymknąć się spod kontroli. Musiała ściśle trzymać się wyznaczonej granicy. Czasem tylko Tom naruszał ją swoją obecnością. Dopiero, gdy siadał zbyt blisko niej, skutecznie burzył tę granicę. Zawsze siadał tak, że stykali się ramionami albo niby przypadkiem trącał ją kolanem.
Czy otrzymała od Toma więcej spojrzeń niż inne kobiety? Nie, chyba nie. To chyba normalne, że czasem się jej przyglądał i że Michelle wychwytywała jego wzrok – przecież ona również przyglądała się jemu. Rozmowy? Przecież rozmawiają ze wszystkimi, a że ze sobą nieco więcej niż z innymi – to także całkiem normalne, w końcu udają parę… A może wydawało jej się, że do niej mówił częściej, bo chłonęła jego słowa jak gąbka wodę?
— Może to głupio zabrzmi, ale jestem taka szczęśliwa! — wyrwało się Michelle. Bo i była szczęśliwa – bez Ariana, bez ograniczeń, bez bólu… Niewiele myśląc, rzuciła się tyłem w zaspę obok chodnika i zaczęła robić aniołka w śniegu.
Tom, nie bardzo wiedząc, jak zareagować, klapnął na śniegu obok Michelle, nie zważając na mróz. Przypomniał sobie zabawę z dzieciństwa oraz kłótnie z Billem, czyj aniołek jest większy.
— I jesteś szczęśliwa, bo…?
— Oj, i tak byś tego nie zrozumiał. — Przestała młócić śnieg i uniosła głowę, uważnie spoglądając na Toma. — Po prostu jestem tutaj. To wszystko.
— Dużo ci do szczęścia nie potrzeba — zauważył z uśmiechem, po czym nałożył na głowę kaptur i położył się obok Michelle.
W milczeniu spoglądali w niebo, z którego zaczęły spadać nieliczne śnieżynki.
— Jak kawałeczki nieba — szepnęła Michelle rozmarzonym głosem. Lubiła tę nieskazitelną biel.
Tom westchnął cicho. Wolał nie myśleć, jak głupio wyglądać musi para dorosłych ludzi jak gdyby nigdy nic leżąca w zaspie.
Zimowe niebo w Loitsche niemal zachwyciło Toma. Zapomniał, jak pięknie bywało w rodzinnej wsi i że akurat tutaj każdy dzień można przeżywać spokojnie, bez ciągłego pędu. Ostatnie trzy lata spędził w nieustannym pośpiechu i pogoni za marzeniami, za muzyką, za pieniędzmi… Miał na koncie kilka ładnych zer, luksusowy apartament w jednej z najlepszych dzielnic Berlina, ponadto Tokio Hotel przygotowywało się do wydania trzeciego krążka, a jego życie ostatnimi czasy składało się głównie z imprez, bankietów, gal i promocji zespołu, jednak dopiero niedawno, po oderwaniu się od tego wszystkiego, Tom uświadomił sobie, iż jego życie wcale nie było takie świetne, jak myślał.
Od przyjazdu do Loitsche coraz częściej przyłapywał się na tym, że nieświadomie wprowadzał konflikty między sobą a otaczającym go światem. Starał się znaleźć coś niematerialnego, co wypełniłoby powiększającą się w sercu lukę. Nie bardzo chciał uwierzyć w to, że między innymi właśnie obecność Michelle powoli łatała tę pustkę. Tylko odrobinę. To jednak wystarczyło, by zacząć wierzyć, że ten koszmar kiedyś się zakończy. W ciągu tych kilku tygodni w Michelle objawiło się wszystko to, co może podświadomie wyczuł już, gdy ujrzał ją po raz pierwszy i co sprawiło, że wybrał właśnie ją. W bałaganie codziennych spraw zawsze odnajdywała odpowiedni czas i okazję na wspólne spacery, wypady do Magdeburga, gotowanie lub długie, nocne rozmowy. Tom nawet zdobył się na podzielenie się z Michelle swoja bardzo osobistą odmiana smutku. Nie zawsze rozmawiali – zdarzało się, że milczenie zagłuszało problemy szarych dni, a wspólne chwile osładzały gorzką rzeczywistość. Tom nie przyjmował do wiadomości, że Michelle mogła po prostu grać, a każde jej słowo może kupował pieniędzmi. Albo udawała tak przekonywająco, albo to on był tak ślepy. Wolał nie wierzyć w żadne z tych dwóch. Mimo iż nie chciał się przyznać przed samym sobą – polubił Michelle za wsparcie, którego mu udzielała zwyczajnie będąc i za jej trwanie, pojmowane na tysiące sposobów.
— Co ty na to, żeby już wrócić? — Głęboki, ciepły głos wyrwał Toma z zamyślenia. — Zimno się robi. Poza tym chyba jednak wolę towarzystwo Billa niż odmrożenie tyłka.
Podniósłszy się, Michelle otrzepała ze śniegu spodnie i fioletowych płaszczyk. Tom przyglądał się jej z ziemi.
— Trzeba przyznać, że całkiem zgrabnego tyłka.
Odpowiedziała Tomowi śmiechem. Pomogła mu wstać, oczyścić kurtkę i nie czekając, ruszyła w drogą powrotną. Tom przez chwilę przyglądał się Michelle. Miała w sobie jakąś naturalną lekkość poruszania się.
— Michelle, orient! — Usłyszała nagle za swoimi plecami. Zanim dotarło do niej, o co chodzi, poczuła lekkie uderzenie na prawej łopatce.
Obróciła się gwałtownie. Tom stał niedaleko, podrzucając uformowaną ze śniegu kulkę. Następny śnieżny pocisk ugodził szatynkę w klatkę piersiową, zostawiają na płaszczyku puchaty ślad. Tom parsknął śmiechem.
Tego było już za wiele! Michelle zamaszystym krokiem podeszła do niego, po drodze zgarniając z ziemi trochę śniegu.
— Masz zamiar mi oddać? — zapytał z udawanym przestrachem.
— A ty nie mogłeś się powstrzymać?
— Jakoś nie potrafiłem się oprzeć.
Tak bez słowa, ze spokojnym, dziewczęcym uśmiechem, wpakowała Tomowi garść śniegu prosto w twarz.
Pierwsza sekunda na konsternację, druga na splunięcie, trzecia na pisk uciechy i czwarta — na rozpoczęcie dziecinnej zabawy, zupełnie nie na miejscu.
Tymczasem tysiące puchatych płatków śniegu, wirowało w powietrzu.
Któż mógłby się spodziewać, że śnieg będzie początkiem wszystkiego?

Radość tłumiona przez poczucie odpowiedzialności.
Wolność więziona w kajdanach zdrowego rozsądku.
Wirujący świat oprawiany w ramę codzienności.
Tęsknota sycąca się godzinami kradzionych chwil.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz