Restauracyjka
„Magnum”. Smętna kolęda w głośnikach, burgundowe ściany, czarne, w większości
wolne stoliki, miękkie, skórzane krzesła z obiciami. Za szybą okraszonej
egzotycznymi roślinami witryny migający zakupowicze – rodziny z dziećmi, pary,
zabiegani pracoholicy i młodzież ze słuchawkami na uszach.
Michelle
zaśmiała się perliście, zwracając na siebie uwagę pary ze stolika za nimi. Tom
również uśmiechnął się w reakcji na własny dowcip. To był jeden z tych żartów, które
słyszało się już wielokrotnie i przestawały one bawić, ale w ustach Toma
brzmiał inaczej. Dla Michelle wydawał się być jakby nowy i naprawdę zabawny,
chociaż nie zmienił w nim ani słowa. W jasnozielonych tęczówkach pojawił się
radosny błysk. Toma zafascynowało spojrzenie Michelle w tamtym momencie. Miała
tak dziko rozweselone oczy jak żadna inna kobieta na zakupach. W rzeczywistości
nie zdawał sobie sprawy z tego, że jeszcze kilka tygodni temu nie mogłaby sobie
pozwolić, by ot tak wyskoczyć do centrum handlowego. I to właśnie nie wypad do
Allee-Center w Magdeburgu, a sam fakt, że mogła robić coś bez lęku przed tym,
co ją czeka po powrocie do domu, sprawiał Michelle tyle radości.
Nie
istniało odpowiednie słowo, które wystarczająco określiłoby jej stan ducha.
Zwłaszcza teraz, gdy siedziała z Tomem w przytulnej knajpce nad filiżankami
malinowej herbaty, a większe i mniejsze kolorowe torby postawione na podłodze
obok zajmowanego przez nich stolika świadczyły, że nie próżnowali w maratonie
po sklepach. Nie dało się ukryć, że Tom wolał po prostu wejść do sklepu i kupić
to, co go interesowało, niż w kółko przymierzać dziesiątki ubrań. Mimo tego
Michelle nie mogła się oprzeć namówieniu go na kupno czegoś również sobie.
Oczywiście nie zrezygnował z baginsów, ale oprócz typowych t-shirtów z
nadrukami i młodzieżowych bluz, zakupił również kilka swetrów i koszul w
kratkę, które Michelle mu podsunęła. Przy okazji wybrał dla siebie garnitur na
ślub mamy i ojczyma. Teraz, ubrany w luźny sweter w granatowo-jasnoniebieskie
paski i czarne baginsy przypominał dawnego siebie jeszcze mniej, i wcale nie
miały na to wpływu zaplecione do tyłu czarne warkoczyki.
Nagle
doszedł ich nieprzyjemny śmiech grupki młodzieży ze stolika obok. Michelle
niepewnie obejrzała się na nich. Dwóch skate’ów śmiało się do rozpuku. Puszysta
blondynka szeptała coś na ucho swojej towarzyszce, wskazując na Toma, który nie
zwracał na to najmniejszej uwagi – był przyzwyczajony do podobnych sytuacji.
Michelle nie czuła się komfortowo ze świadomością, że są teraz obserwowani.
—
Myślisz, że twojej mamie i Gordonowi spodoba się prezent? — zagadnęła. Upiła
łyczek herbaty.
Na
wspomnienie o matce Tom spoważniał.
—
Poznali się w Bad Mitterndorf, a to idealna okazja, żeby mogli tam znowu
pojechać. Na pewno im się spodoba. A poza tym, pomyśl, ile ich wyjazd
przyniesie korzyści: nie będziemy już musieli marznąć na spacerach. Wystarczy,
że zechcemy odpocząć, to zamkniemy Billa na strychu i nie będziemy musieli się
nim przejmować.
Nie
mogła nie skwitować tego smutnym uśmiechem. Chcąc zatrzymać w sobie choć trochę
jakiejś pozytywnej energii, rozejrzała się po wnętrzu knajpki. Grupka ze
stolika obok nadal im się przypatrywała. Michelle nie potrafiła ze spokojem
znieść ich spojrzeń, więc przeniosła wzrok na Toma.
—
Nie wydaje ci się to dziwne? — zniżyła głos, żeby nikt oprócz niego jej nie
usłyszał. — Że siedzimy tutaj jak gdyby nigdy nic, kiedy twoja mama… — Nie
musiała kończyć. Tom i bez tego wiedział, co miała na myśli.
—
Dlaczego dziwne? To chyba naturalne, kiedy człowiek przygotowuje się do tego,
co nieuniknione. — Michelle odpowiedziała Tomowi spojrzeniem spod uniesionych
brwi.— To nie jest tak, że o tym nie myślę. Martwię się o mamę, ale inaczej niż
wcześniej, rozumiesz?
Przekręciła
głowę, ani na moment nie spuszczając oczu z czekoladowych tęczówek. Ściemniały
i zmatowiały, a to oznaczało, że Tom posmutniał.
—
Nie rozumiesz. To już prawie dwa miesiące, a ty nadal nie zrozumiałaś. To po
prostu już nie jest ta chwila na udawanie, że jest w porządku albo załamywanie
się. Cokolwiek zrobię, i tak niczego nie zmienię.
—
Więc po co ci całe to przedstawienie? Obyłoby się i bez tego. Sam przyznałeś,
że to niczego nie zmienia.
—
Może… Ale co twoim zdaniem miałem robić? Zadręczać się w Berlinie czy
przyjechać do Loitsche i mieć wszystko gdzieś?
—
Ani jedno, ani drugie. Twoja mama doceniłaby twój przyjazd bardziej, gdybyś po
prostu był sobą. To by wystarczyło.
—
Sobą, czyli kim? Dupkiem z przeszłości czy obecną mimozą?
—
Tomem, którym jesteś teraz. Ale ty zamiast się nad tym zastanowić, wolałeś się
poddać pierwszemu lepszemu pomysłowi.
—
Tak bym tego nie ujął. I just go with the
flow, baby1 — dodał z zabawnym akcentem. — Musiałem z tym
popłynąć, bo inaczej te wszystkie problemy zalałaby mnie, jeśli rozumiesz, co
mam na myśli.
Musiał
przynajmniej spróbować płynąć z prądem. Nie miało sensu stawianie oporu losowi.
Los był jak woda – zawsze znalazł najdrobniejszą szczelinkę i prześlizgiwał się
dalej, a Tom nawet gdyby zbudował najpotężniejszą tamę, nie zatrzymałby toku
wydarzeń.
—
Kolejne prawo ironii losu, czyli od deszczu gorsza może być tylko kałuża —
powiedziała, jakby czytając mu w myślach.
—
To znaczy, że co?
—
Nie wiem. Ktoś… — Przygryzła wargę, na chwilę przymykając oczy, żeby odepchnąć
od siebie obraz Ariana. — Ktoś kiedyś tak mówił. Zresztą, nieważne. Zgłodniałam
— szybko zmieniła temat. — Może coś zjemy, zanim wrócimy do Loitsche? Co
powiesz na pizzę?
Twarz
Toma przybrała jakiś szczególny wyraz. Tajemniczy i poważny. Michelle miała
wrażenie, że nie tylko ona zamarła, kiedy wyciągnął rękę, by chwycić jej dłonie
we własne – ze stolika obok teraz nie dochodził nawet najmniejszy szmer.
Wstrzymała oddech. Tom nachylił się i z nadzieją patrząc prosto w jej oczy,
nieśmiało szepnął:
—
Z podwójnym serem?
*
Choinka
była już ślicznie przybrana, dom odpowiednio przystrojony, każdy kąt wypucowany
na błysk, więc przestronną kuchnię przepełniały zachęcające zapachy
świątecznych potraw. Niemal wszystko było już przyrządzone lub czekało na
koniec przygotowań. Ziemniaczana sałatka oraz kilka innych dań stało w lodówce
wraz z czekającą na upieczenie gęsią, a z piekarnika wydobywał się słodki
zapach pieczonego makowca.
Bill
z przeciągłym westchnięciem opadł na kuchenne krzesło. Oparł skrzyżowane ręce o
stół i śledził wzrokiem Wertera, którego przyprowadził ze sobą. Pies podreptał
do miseczki z wodą. Bill ulokował spojrzenie na stłoczonych przy szafkach
ojczymie, Tomie i Michelle. Simone uczestniczyła raczej biernie w
przygotowaniach do wigilijnej wieczerzy, gdyż nie czuła się na siłach, żeby
pichcić.
Zmierzwił
swoją nową fryzurę przypominającą irokeza. Teraz czarne włosy wyglądały jakby
strzelił w nie piorun – sterczały na wszystkie strony. To zdecydowanie
dopełniło całości. Nieumalowany, ubrany w dres, z podkrążonymi oczami,
emocjonalnie rozchwiany i uczuciowo rozdarty Bill Kaulitz. Ta ostatnia myśl
niemal go rozbawiła i z trudem powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem.
Od
zawsze wiedział, że coś było nie tak z otaczającymi go ludźmi, a jeszcze bardziej
z nim samym, ale nigdy nie podejrzewałby siebie o to, że własne chore rozterki
mogą odepchnąć na dalszy plan przygotowania do świąt, ślubu matki czy nawet jej
wizyty w szpitalu i postęp, a raczej jego brak, w leczeniu. Wszystko wyłącznie
przez to, że on, Bill Kaulitz, musiał czekać. Jego codzienność stała się
czekaniem. Wyczekiwaniem na jakąkolwiek odpowiedź na smsa, telefon albo wiadomość e-mail. Czekał też na dzień, aż
jego psychika w końcu się uspokoi i dogada z sercem, bo cała ta sytuacja stała
się naprawdę nieznośna. Zamiast stawiać zamaszyste kroki do przodu, jedną nogą
tkwił w przeszłości, tylko dlatego, że ona
nie dawała osobie zapomnieć. Właściwie to nie do końca było prawdą. Usunęła się
z jego życia i właśnie dlatego nie potrafił o niej zapomnieć. Carmen była tylko
przyjaciółką. Jedną z raczej niewielu, ale nadal tylko przyjaciółką. Osobą,
która powinna stać się już mglistym wspomnieniem. A jednak jej zdjęcia w
gazetach nie dawały Billowi ani chwili wytchnienia. Carmen Etels – imię i
nazwisko jego rosnącego szaleństwa. A dziś, w dzień Wigilii, po entym
nieodebranym telefonie i smsie, na
który nie otrzymał żadnej odpowiedzi, po prostu doszczętnie ześwirował. I to
wszystko przez eks-przyjaciółkę, z którą chciał tylko się przespać! W dodatku
będąc jednocześnie w związku. Nawet przez to milczenie i odcięcie się od niego
rozregulowała mu organizm. Jeszcze trochę i z powodu psychicznego i fizycznego
wycieńczenia wyląduje na intensywnej terapii. Blady, podłączony do kroplówki i
pikającej aparatury. Tam też będzie czekał, aż Carmen w końcu okaże się na tyle
łaskawa, że oddzwoni do niego. A wtedy on ostatkiem sił odbierze telefon i
wyszepcze „Nie mogłem o tobie zapomnieć”. Nie usłyszy już odpowiedzi, bo
wyzionie ducha, a ją zostawi z potwornymi wyrzutami sumienia. O tak! Właśnie
tak będzie wyglądała jego zemsta! Bill w duchu pogratulował sobie genialnego
planu.
—
Ej, nie podjadaj! — Wyrwany z zamyślenia przez podniesiony głos Michelle Bill zobaczył,
jak szatynka zdzieliła Toma po dłoni, jeszcze sekundę wcześniej zajętej
wygrzebywaniem łyżką z miski kremu do ciasta. — Zająłbyś się czymś pożytecznym,
a nie tylko się obijasz i wszystko nam wyjadasz.
—
Bla bla bla, wiecznie to samo — obruszył się i z miną obrażonego dziecka,
wrzucił łyżkę do żółtej miski.
—
Ani mi się waż. — Pogroziła palcem przed nosem Tomowi, który tęsknie spojrzał
na krem.
—
Co według ciebie jest pożyteczne, kochanie?
Bill uśmiechnął się pod nosem. Brat i jego dziewczyna bawili go od samego początku. Byli parą, ale dotąd Toma z żadną dziewczyną nie łączyły takie relacje. Bliżej im było do małżeństwa z wieloletnim stażem albo pary starych, bardzo dobrych przyjaciół, niż do związku dwojga młodych ludzi, którzy nadal nie potrafią nasycić się wzajemną obecnością. Nawet Gordon częściej okazywał czułość Simone, niż Tom Michelle. Z zadumanym wyrazem twarzy zmierzył bliźniaka od góry do dołu. Uniósł lekko brwi i zacmokał niby to z zastanowieniem, zwracając na siebie uwagę pozostałych.
Bill uśmiechnął się pod nosem. Brat i jego dziewczyna bawili go od samego początku. Byli parą, ale dotąd Toma z żadną dziewczyną nie łączyły takie relacje. Bliżej im było do małżeństwa z wieloletnim stażem albo pary starych, bardzo dobrych przyjaciół, niż do związku dwojga młodych ludzi, którzy nadal nie potrafią nasycić się wzajemną obecnością. Nawet Gordon częściej okazywał czułość Simone, niż Tom Michelle. Z zadumanym wyrazem twarzy zmierzył bliźniaka od góry do dołu. Uniósł lekko brwi i zacmokał niby to z zastanowieniem, zwracając na siebie uwagę pozostałych.
—
Myślę, że nadasz się do nakrycia stołu — stwierdził.
—
Ty też przeciwko mnie?
—
A propos, też mógłbyś się czymś zająć — Gordon zwrócił się bezpośrednio do
Billa. — Pomóż bratu nakryć do stołu.
—
Nie mogę. — Pozwolił głowie opaść na skrzyżowane ramiona. Włosy opadły mu na
twarz, częściowo ją zakrywając. Dobijał go również fakt, że Gordon miał Simone,
a Tom – Michelle. Nawet Georg znalazł swoją miłość, a z tego, co zobaczył
dzisiaj w Internecie na jednym z plotkarskich portali, Gustav też z kimś się
spotykał.
—
Koniec tego dobrego, synku. — Usłyszał obok siebie łagodny głos matki. —
Myślisz, że możesz się lenić tylko dlatego, że uważasz się za pokrzywdzonego i
nieszczęśliwego?
—
Nooo tak. Tak właśnie myślę — odpowiedział z poważną miną, co wywołało
pobłażliwy uśmiech Simone i głośne prychnięcie Toma.
Ach,
jakże czuł się nieszczęśliwy! Stracić na własne życzenie coś, czego nigdy nie
miało się na wyłączność i tęsknić za tym. Kolejny powód gorzkiego żalu,
brzemienia głupców takich jak on. Westchnął teatralnie i z przesadną boleścią
wymalowaną na chudej twarzy wstał z krzesła.
—
Jesteście bezlitośni. Żegnaj, kraino rozpaczy! Wrócę niebawem.
—
Z tobą jest coś nie tak — wtrącił Tom, wycierając dłonie o spodnie. — Wzdychasz
jak ta rażona miłością dziewica. Tym razem porządnie pieprznęło cię w dekiel.
Michelle
na te słowa zakryła usta ręką, żeby stłumić śmiech.
—
Ty mnie w ogóle nie czaisz — zarzucił bratu już normalnym tonem. Zaraz jednak
przytknął dłonie do klatki piersiowej po lewej stronie. — Ach, głupie ty serce!
Śmiesz boleć i cierpieć, tkwić w tej udręce…! — zawołał dramatycznie. Simone i
Michelle zgodnie parsknęły śmiechem. Tom popukał się w czoło, manifestując
swoje zdanie na temat zachowania bliźniaka. — To przynieś te talerze i sztućce
— dodał, po czym wyszedł z kuchni. Może zanim Tom skompletuje zastawę, zdąży
jeszcze raz spróbować dodzwonić się do Carmen?
*
Śnieg
to czystość, choinka – symbol źródła życia, lampki na choince – światełko
nadziei, Święta – wizja Nowego Roku, a ten dzień zdawał się mieć w sobie to
wszystko, jak każda Wigilia.
Michelle nie pamiętała, kiedy ostatni raz miała tak wspaniałe Święta. Zapewne te, które ostatni raz spędzała z matką. Dziś uśmiechała się jeszcze szerzej niż zazwyczaj i podobnie jak Simone, Gordona i Toma, nie opuszczał jej dobry humor. Jedząc kolację, radośnie konwersowali przy stole o wszystkim i o niczym. Nawet Bill się rozweselił. Werter natomiast krążył przy stole i zajadał smakołyki, które co jakiś czas mu podrzucano, tylko Tom cały czas odganiał psa, mrucząc coś o świętym spokoju. Później, kiedy ze stołu w jadalni zniknęła większość talerzy, w ramach kontynuowania tradycji śpiewali kolędy. Tom i Gordon przygrywali na gitarach, a Bill, śpiewając kolędy na całe gardło, zagłuszał poszczekiwanie Wertera. Michelle i Simone radośnie śmiały się z popisów mężczyzn, zwłaszcza, kiedy Tom i Gordon założyli się, który zagra „Cichą noc” w szybszym tempie.
Po wyśpiewaniu chyba z tuzina kolęd rozdali sobie podarunki. Prezent dla Toma i jego ukochanej, który dostali od Simone i Gordona, wprawił Michelle w zakłopotanie, chociaż tego nie okazała. Otrzymali przepiękny album w satynowej okładce ze złotymi ornamentami w kształcie pozwijanych łodyg roślin oraz liści i również pozłacanymi brzegami. Album, który mieli zapełnić wspólnymi zdjęciami. Podziękowała wylewnie. Tom również. Bo niby co mieli zrobić? Przedrzeć album na pół?
Michelle nie pamiętała, kiedy ostatni raz miała tak wspaniałe Święta. Zapewne te, które ostatni raz spędzała z matką. Dziś uśmiechała się jeszcze szerzej niż zazwyczaj i podobnie jak Simone, Gordona i Toma, nie opuszczał jej dobry humor. Jedząc kolację, radośnie konwersowali przy stole o wszystkim i o niczym. Nawet Bill się rozweselił. Werter natomiast krążył przy stole i zajadał smakołyki, które co jakiś czas mu podrzucano, tylko Tom cały czas odganiał psa, mrucząc coś o świętym spokoju. Później, kiedy ze stołu w jadalni zniknęła większość talerzy, w ramach kontynuowania tradycji śpiewali kolędy. Tom i Gordon przygrywali na gitarach, a Bill, śpiewając kolędy na całe gardło, zagłuszał poszczekiwanie Wertera. Michelle i Simone radośnie śmiały się z popisów mężczyzn, zwłaszcza, kiedy Tom i Gordon założyli się, który zagra „Cichą noc” w szybszym tempie.
Po wyśpiewaniu chyba z tuzina kolęd rozdali sobie podarunki. Prezent dla Toma i jego ukochanej, który dostali od Simone i Gordona, wprawił Michelle w zakłopotanie, chociaż tego nie okazała. Otrzymali przepiękny album w satynowej okładce ze złotymi ornamentami w kształcie pozwijanych łodyg roślin oraz liści i również pozłacanymi brzegami. Album, który mieli zapełnić wspólnymi zdjęciami. Podziękowała wylewnie. Tom również. Bo niby co mieli zrobić? Przedrzeć album na pół?
—
Mamy dla was coś naprawdę wyjątkowego — zaczął Tom, splatając za plecami
dłonie, w których trzymał grubawą kopertę. — Nie pomyślcie, że chcemy się was
stąd pozbyć czy coś…
—
No nie, teraz na pewno nie pomyślimy — zaśmiał się Gordon i objął Simone
ramieniem.
—
Beznadziejny jesteś w przemowach — rzucił Bill niby od niechcenia, ukradkiem
podsuwając Werterowi kawałek makowca pod stołem.
Tom
w końcu darował sobie i po prostu podał matce i ojczymowi dużą, ozdobną
kopertę.
Kiedy
Simone wyjęła ze środka folder oraz voucher, orzechowe oczy zabłyszczały.
Michelle i Tom nie mogliby jej i Gordonowi podarować niczego bardziej
wyjątkowego.
Bill
odezwał się pierwszy, zanim Simone z gardłem ściśniętym wzruszeniem zdążyła
podziękować.
—
Musimy to uczcić, drodzy państwo!
—
Och, kochani, dziękujemy! Naprawdę się tego nie spodziewaliśmy. Jesteście
niesamowici!
Simone
w ramach podziękowania rzuciła się na szyję najpierw starszemu synowi, a potem
Michelle, która znad ramienia Simone posłała Tomowi zadowolony uśmiech.
Odwdzięczył się tym samym. Podarowali Simone coś więcej niż wyjazd z
narzeczonym – dali jej radość, zaś jej uśmiech był największym z możliwych
podziękowań.
*
Gustav
bez większego celu i sensu przeglądał różne strony internetowe, niespecjalnie
skupiając się na ich treści. Bierny odpoczynek po sytej Wigilii w jako-taki sposób
pozwalał mu zebrać myśli.
Niespodziewanie jego oczy poraził
ostry błysk fleszy. Uszy zalała fala pstrykania migawek aparatów. W ułamku
sekundy ogarnął spojrzeniem tłumek fotoreporterów, nie potrafiących uszanować
niczyjej prywatności, oraz zdezorientowaną Juliette. Zaraz jednak
siedemnastolatka odzyskała zwyczajowy rezon i zamachnęła się na jednego z
paparazzich w celu wytrącenia z jego rąk aparatu z dużym obiektywem. Gustav,
nie namyślając się długo, podszedł do Juliette i przyciągnął do siebie, żeby
fotoreporterom nie udało się ponownie uwiecznić jej twarzy. Po raz pierwszy
znalazł się w takiej sytuacji bez kolegów zespołu i ochroniarza. Nie pamiętał
nawet, kiedy ostatnio śledził go jakiś maniak z aparatem.
— To twoja dziewczyna? — krzyknął
ktoś z tłumku, ale Gustav nie umiał zlokalizować tej osoby.
— Gustav, spójrz tutaj!
— Od jak dawna się spotykacie?
Ich prośby przeplatały się.
Gustav nie zastanawiał się, skąd się wzięli. Nie miał nawet zamiaru odpowiedzieć
na którekolwiek z pytań.
Fotografie,
które następnego dnia ukazały się w Bildzie, stały się początkiem końca
znajomości Gustava i Juliette. Nie zdenerwowały go jednak aż tak bardzo, jak
reprymenda, którą uzyskał od Davida Josta. Menadżer Tokio Hotel jeszcze przed
wyjazdem Gustava do Magdeburga zdążył go dopaść w sprawie zdjęć z Juliette,
zmusić do złożenia obietnicy, że to w żaden sposób nie zaszkodzi zespołowi i
oczywiście do wyjaśnienia brukowcom całej sytuacji.
— „Jest tylko moją przyjaciółką”.
Przyjaciółką? — W słuchawce telefonu zaszumiało, kiedy Juliette odetchnęła ze
świstem. — Co ma znaczyć „przyjaciółka”? Mam imię i tożsamość.
— Wiem — mruknął do mikrofonu,
zaciskając mocniej dłonie na kierownicy.
— To dlaczego tego nie
powiedziałeś?
— Jeśli dzwonisz tylko z
pretensjami, to cześć.
Jedyne,
co Gustav zapamiętał z tej rozmowy, to cisza, kiedy rozłączył się jako
pierwszy. Już wtedy zrobił coś, czego nie powinien, ale nie miał o tym pojęcia.
Na swoje szczęście tego samego wieczoru umówił się również z Maybrit. Miał
nadzieję, że może jej obecność jakoś poprawi mu humor.
Maybrit
znał zaledwie sześć tygodni, ale już od początku go zaintrygowała. Nie w taki
sposób jak Juliette, bo obie niezmiernie różniły się od siebie. Obie były
trochę apodyktyczne i lubiły postawić na swoim. Jednak Maybrit nie wprawiała go
w zażenowanie, nie wymagała od niego zupełnie niczego, nie czuł się przy niej
głupio, nigdy go nie strofowała i nie próbowała wprowadzać w nim zmian.
Kiedy
więcej czasu zaczął spędzać z Maybrit, zauważył wszystkie złośliwości, które
kierowała do niego Juliette, a których wcześniej nie dostrzegał. Maybrit nie
zawsze była wyspana, często wyjeżdżała i nie zawsze miała dla niego czas,
jednak w odróżnieniu do Juliette nigdy nie miewała gorszych dni czy złego
samopoczucia. Mimo wielu różnic, nie potrafił ich ze sobą nie porównywać. Z
obiema spędził wiele miłych chwil. Bardzo je… lubił. Na swój sposób oczywiście. I zanim nie wydarzyło się to
wszystko.
Odkąd
sięgał pamięcią, pragnął poznać kogoś, komu zawsze będzie musiał dotrzymywać
kroku i nadążyć za tokiem myślenia tej osoby. Kogoś, kto po prostu będzie zupełnie
inny od niego i będzie go fascynował. Kogoś, kogo będzie chciał dogłębnie
poznać. Kobiety odważnej, śmiałej i pewnej siebie. Kobiety, która wzbudziłaby w
nim ogień albo choćby drobną iskierkę szaleństwa. Gdy lepiej poznał Maybrit,
był pewien, że właśnie poznał kogoś takiego. Nie miał pojęcia, że po zaledwie –
albo i aż – sześciu tygodniach znajomości, Maybrit wzbudzi w nim istny ogień
gniewu. I że będzie miała aż tyle odwagi i pewności siebie, aby potraktować go
w tak przedmiotowy sposób.
— Koniec? — pustym głosem
powtórzył słowa Maybrit, brzmiąc niemal jak echo. — I po cholerę były ci te
podchody, co? — krzyknął, a twarz zapłonęła mu ze złości.
— Bo lubię takie gierki.
Jej źrenice zwęziły się. Miała
oczy tak wyrazistego koloru, że nie dałoby rady tego nie zauważyć. Oczy Maybrit
nie były błękitne jak niebo. Nie istniał taki odcień niebieskości. Raczej
przywodziły na myśl ocean skrywający tajemnicę.
— Mam nadzieję, że zabawę miałaś
przednią.
— Każdy bawi się, jak lubi.
Żadnej roli nie grało w tym
przeznaczenie, a wyłącznie fakt, kto i w jaką stronę pociągał za sznurki
marionetki.
Gustav
był wypruty z wszelkich emocji i wspomnienie o tym nie budziło już w nim
niczego oprócz żalu. A więc tak wyglądał koniec znajomości, która nie
rozpoczęła się na dobre? Tak po prostu, jednym zdaniem, Maybrit odebrała mu
całe szaleństwo, które wraz z nią wkroczyło do jego życia.
—
Guuustaaav! — Z otępienia wyrwał go wysoki głos siostry. — Zejdź na dół! Mówią
o tobie w wiadomościach!
Niechętnie
odłożył laptopa na łóżko i podniósł się z miękkich poduszek.
Bez
pośpiechu zszedł po schodach jadalni, w której jego rodzice, siostra,
Franziska, oraz jej amerykańska koleżanka z ostatniego roku studiów, Eveline,
odprężali się po Wigilii przed telewizorem. Jeszcze dwie godziny temu panował
tam przyjemny gwar spowodowany przyjazdem dzieci państwa Schäferów. Teraz
pstrokato urządzonej jadalni nie wypełniała smakowita woń świątecznych dań,
został natomiast zapach żywej choinki, która stała w kącie pomieszczenia,
obwieszona różnorodnymi bombkami, złotymi łańcuchami i kolorowymi światełkami.
Przesadnie szczupła brunetka uśmiechnęła się do niego uśmiechem niczym z
reklamy pasty do zębów. Nie odwzajemnił uśmiechu Eveline. Wcale nie podobało mu
się, że jego starsza siostra zaprosiła na Święta przyjaciółkę, nie uprzedzając
go o tym. W planach miał odpoczynek, a w towarzystwie obcej osoby nie czuł się
całkiem swobodnie.
—
Co mówią? — spytał bez zainteresowania.
—
Przegapiłeś wstęp — poinformowała Franziska, ale te słowa nie dotarły do
Gustava, który całą uwagę skupił na ekranie telewizora.
Przez
pierwsze trzy sekundy wpatrywał się w zdjęcie swoje i Juliette, które zrobiono
im trzy dni temu, po ich wyjściu z restauracji. Wydobywający się z głośników
telewizora szum przerwał szelest kartki, a na ekranie pojawiła się Juliette
Lorrain.
—
Witam serdecznie przede wszystkim fanów Tokio Hotel. — Nastolatka ukłoniła się
teatralnie, po czym ponownie przybliżyła do obiektywu wcześniej ukazane
zdjęcie. — Poznajecie tych dwojga? To jest Gustav Schäfer — wskazała palcem na
uwiecznionego na fotografii Gustava — natomiast po lewej znajduję się ja, jego
bezimienna przyjaciółka. Jeżeli jesteście jego fanami, z pewnością interesuje
was, jaki w rzeczywistości jest Gustav i czym dla niego jest Tokio Hotel. A
jeżeli nie jesteście, to również nic straconego… Z Gustavem znałam się od
niedawna aż do dzisiaj. Jaki on jest? To nudziarz. Poza tym boi się każdego,
kto przewyższa go ilorazem inteligencji. Gustav nie ma przyjaciół. On ma
perkusję. Co za tym idzie – gra na niej, oczywiście. Całkiem sprawnie posługuje
się pałeczkami, ale nic innego nie wychodzi mu dobrze i na to potrafiłby użalać
się całymi dniami i nocami. Podobnie jest z resztą tej dziwnej bandy
odmóżdżonych niedorostków. Zdradzę wam w tajemnicy, że Gustav nie wyrażał się
pochlebnie ani o menadżerze, Davidzie Joście, ani o swoich kolegach. Przyznał,
że ma dość tej „kariery”. Męczy go ciągła promocja i zabiegi marketingowe,
mające na celu utrzymanie fanów przy zespole. A zatem nasuwa się pytanie: gdzie
tu miejsce na prawdziwą muzykę? Tokio Hotel to projekt pekuniarny do cna. W tym
zespole czas nakręca pieniądz, a pieniądz nakręca ściemę.2 —
Juliette podeszła do kamery i przytrzymała ją dłonią. — Miłego, sztucznego
życia, Gustavie. Do niezobaczenia i wesołych świąt.
Filmik
zakończył się, a w miejscu, w którym przed chwilą znajdowały się niebieskie
oczy Juliette, pojawiła się prezenterka.
Dziwne
otępienie zastąpiło szok i wściekłość. Gustavowi nie mieściło się to w głowie.
Nie mógł pojąć żadnego ze słów, które padło z ust Juliette. Miała tupet jak z
Magdeburga do Berlina i z powrotem! Nie ma co – otrzymał ładny prezent na
Gwiazdkę.
—
Skąd się znacie? Halo, Gustav…?
Zorientował
się, że to pytanie było skierowane do niego. Zamrugał szybko, odrywając wzrok
od ekranu telewizora. Czuł się, jakby utkwił w innej czasoprzestrzeni. To nie
mogło się wydarzyć…
— Czy uważasz, że mój i twój
egoizm dadzą nam interesującą znajomość czy może będzie to skazane na porażkę?
— Porażka albo żywiołowa walka.3
To
walka dla walki. Bez nagrody za zwycięstwo. I to Juliette ją wygrała.
*
Było
już grubo po dwudziestej drugiej, gdy w końcu posprzątali po wigilijnej kolacji
i mogli rozgościć się w salonie, żeby jeszcze nacieszyć się wieczorem. Blask
płonącego w kominku ognia rozlewał się po bursztynowych ścianach salonu. Po raz
pierwszy w tym roku pod misternie rzeźbionym okapem kominka zatańczyły iskierki
ognia, trawiąc podkładane co jakiś czas przez Gordona drewno. Kaloryfery wcale
nie wystygły. Po prostu rozpalili w kominku dla nastroju.
Michelle
kątem oka zerknęła na Billa, który znów zmarkotniał i w ogóle niezainteresowany
rozmową czy choćby lecącym w telewizji filmem siedział zwinięty w fotelu, ze
zwieszoną głową wpatrując się w komórkę. Natomiast ona, Tom, Simone i Gordon po
prostu cieszyli się chwilą. Popijali czerwone wino, żartowali, śmiali się,
rozmawiali. Robili wszystko, co mogłoby sprawić im przyjemność. Wiedzieli, że
za parę dni świąteczna atmosfera opadnie i chcąc, nie chcąc, wrócą do
rzeczywistości. Mimo że Simone z oczywistych względów nie mogła pić alkoholu,
wydawała się równie upojona – tyle że szczęściem.
Dopiero
po dwudziestej trzeciej Simone zgarnęła z blatu kopertę z prezentem dla niej i
Gordona, z trudem wstając z kanapy. Nie zdążyła zrobić nawet kroczku, a Gordon
już stał przy jej boku, jak zwykle gotów do ofiarowania ramienia. Blondynka
uśmiechnęła się z wdzięcznością i spojrzała na swojego starszego syna i
Michelle, która zwinięta w kłębek opierała się o jego ramię.
—
Bill, Michelle, jeśli chcecie załapać się na kawałek makowca, to radzę się
pospieszyć, zanim Tom wszystko zje. — Mrugnęła porozumiewawczo do szatynki. —
Dobranoc. I jeszcze raz dziękujemy wam za piękny prezent.
Michelle
i Tom odezwali się równocześnie:
—
Dobranoc.
—
Śpij dobrze, mamo.
Simone
i Gordon zniknęli w ciemnościach przedpokoju. Po chwili dało się słyszeć ich
kroki na schodach. Bill ziewnął głośno, wyciągając się w fotelu.
—
Prezent dam wam jutro, bo przy mamie i Gordonie nie wypadało. Mój prezent też
jest bardzo, eee… piękny. I zapewni więcej wrażeń niż jakaś tam nędzna
wycieczka albo album.
Tom
przytaknął, jakby to było oczywistością. Nie dał poznać po sobie, co naprawdę
myśli. Prezenty od Billa zawsze okazywały się niewypałem. W zeszłym roku brat
podarował mu gumową lalkę ze słowami „Teraz możesz ulżyć sobie, kiedy tylko
najdzie cię ochota”. Lalka wylądowała w koszu na śmieci, a Bill przez dobre dwa
tygodnie żałował swojego pomysłu.
—
Dobranoc, gołąbeczki — ziewnął na pożegnanie. Stukając w ekran komórki, wyszedł
z salonu.
Tom
przypomniał sobie o niedokończonym winie. Przesunął się, zabierając Michelle
swoiste oparcie, którym było jego ramię, i wypełnił swój kieliszek czerwonym
alkoholem.
—
Tobie też nalać?
—
Nie, dziękuję.
—
Prawie nic nie wypiłaś — zauważył. W jej kieliszku nadal było tyle samo trunku,
ile wcześniej nalał Gordon. Michelle ledwie zamoczyła w nim usta.
—
Nie smakuje mi to wino — skłamała.
—
Smakuje, tylko ilość próbki nie pozwoliła ci w pełni sprawiedliwie ocenić
jakość smaku.
—
Po prostu nie lubię alkoholu. W ogóle. Żadnego.
—
No proszę ciebie… Ze mną się nie napijesz? — udał lekkie oburzenie.
Tom
dosłownie wepchnął w jej ręce pełny kieliszek. Michelle nie miała ochoty się z
nim spierać, więc upiła łyczek wina. Ku własnemu zdziwieniu stwierdziła, że
wino rzeczywiście nie smakowało tak źle. Na pewno miało lepszy smak niż piwo
czy wódka. Nie zmieniało to jednak faktu, że brzydziła się alkoholem w
jakiejkolwiek postaci. Najgorszą jego cechą nie był smak czy fakt, że powodował
kaca, lecz to, że zmieniał ludzi, a szkło było cienką granicą tego, czym jest
się przed wypiciem, a czym człowiek może się stać po opróżnieniu butelki.
Niejednokrotnie kwestia kilku łyczków, dodatkowej butelki. Wystarczająco, by
zniszczyć wszystko. By zacząć wyniszczać ich.
By zacząć zmieniać jego. Michelle
obwiniała za to alkohol, nie zdając sobie sprawy, że wina tkwiła o wiele
głębiej. Głębiej, niż sięgało dno butelki.
Skryte
za płynną mgłą jasnozielone oczy posłały Tomowi nieodgadnione spojrzenie.
Mężczyzna szybko opróżnił swój kieliszek i zapełnił go na nowo. W butelce
zostało już tylko trochę wina. Niewiele więcej, niż Michelle miała w swoim
kieliszku. Zwilżywszy usta końcówką języka, westchnęła cicho.
—
I jak? — Uśmiechnął się znad szkła.
—
Nie najgorsze. — Ponownie zamoczyła usta w czerwonym trunku.
Kiedy
w końcu wypiła lampkę, Tom od razu napełnił jej kieliszek. Michelle umknął
moment, w którym zniknął, aby po chwili pojawić się z kolejną butelką.
Kieliszek
po kieliszku. Słowo po słowie. Łyczek po łyczku. Ogień w kominku dogasał,
natomiast wina w butelce znacznie ubyło. Gdzieś pomiędzy trzecią i czwartą
lampką słaba głowa Michelle nie wytrzymała. Gładkie policzki oblały się
nienaturalnym szkarłatem. Dźwięk telewizora szumiał w uszach, natomiast ona
sama zataczając kręgi na cienkiej obwódce pustego kieliszka, powoli odpływała,
otoczona ramieniem Toma. Leżeli razem na długiej kanapie, spoglądając na jakiś
stary musical. Za plecami Michelle brunet podpierał się na łokciu. Znudzona
musicalem, obróciła głowę w jego stronę. Dopiero teraz, kiedy się poruszyła,
odczuła odrętwienie w szyi od niewygodnego leżenia. Kanapa była długa, ale zbyt
wąska, żeby pozwolić sobie na większe ruchowe manewry, kiedy leżały na niej dwa
ciała.
—
Więcej z tobą nie piję — wymamrotała.
Od
jakiegoś czasu Tom sukcesywnie burzył wokół Michelle mur nietykalności. Teraz,
kiedy przez niego poczuła ten dziwny letarg i otępienie, runął drugi mur. Wypił
Tom, wypiła ona. I nic się nie stało. Nikt nie krzyczał, a alkohol nie pachniał
wstrętnie ani nie budził nieludzkich instynktów, tylko przyjemnie odurzał.
Runął szklany mur, którym otoczył ją Arian. Burzenie kolejnych mogło być więc
jedynie kwestią czasu.
Mętny
wzrok przeniknął Toma aż do krwi.
—
Właśnie widzę, że wypiłaś już dość. — Z łatwością odebrał z rąk Michelle
kieliszek, po czym wyciągnąwszy się ponad nią, odstawił go na stolik. —
Następnym razem postaram się o coś innego — obiecał, a wyrozumiały uśmieszek i
rozbawione spojrzenie mówiły same za siebie.
—
Świetnie — szepnęła sennym tonem. — Ale proszę, więcej żadnego alkoholu…
—
Specjalnie dla ciebie coś bez procentów.
—
Może czekolada? — Spojrzała na niego pytającym wzrokiem. Odpowiedział jej
krótkim wygięciem kącików ust. — Upiłeś mnie — zarzuciła Tomowi. Zabrzmiało to
raczej jak żalenie się niż próba obwinienia go. — Leżę, a i tak kręci mi się w
głowie od tego wina. Świat wiruje i nie umiem go zatrzymać.
Świat
Michelle rzeczywiście zawirował. Alkohol nie tylko ją odurzył, lecz także
rozbudził uśpiony huragan emocji. Myśli koziołkowały, a umysł pracował na szalonych
obrotach. Zaskakujący wir feerii wspomnień: Berlin, praca w „Tropicanie”, Lena,
do której już dawno powinna zadzwonić, a przede wszystkim Arian. Arian –
wspomnienie najbardziej nieskoordynowane. Pędziło i pędziło, szybciej niż
przyspieszone bicie jej serca. Nie mogła tego ani dogonić, ani powstrzymać.
Cała ta gonitwa nie trwała dłużej niż urwany oddech. Urwany, lecz na tyle
głęboki, że Michelle zdążyła uchwycić jedną myśl. Jedną zbliżającą się datę.
Nagle zapragnęła znaleźć się z powrotem w Berlinie. To mógłby być jej prezent
dla niego. Może nawet by się ucieszył? Wbrew pozorom przed oczami Michelle cały
czas tkwił obraz przypatrującego się jej Toma, nie twarz Ariana… Właśnie dzięki
temu wiedziała, że Loitsche to miejsce, w którym teraz powinna się znajdować.
Że każde inne miejsce było lepsze niż Berlin z Arianem.
—
Ale jutro… Jutro to się zmieni. Zasnę i zapomnę. Codziennie o nim zapominam.
—
O czym? O świecie? Chyba jednak wypiłaś aż za dużo — zaśmiał się. Ten dźwięk
zadudnił jej w uszach salwą śmiechu, jak gdyby śmiało się dziesięć osób, nie
jedna. — Nie można zapomnieć o świecie.
—
Masz rację. — Z powagą skinęła głową. — Nie można, nawet jeśli się chce. Za
bardzo kocham… ten świat.
Wyraz
jej twarzy z sennego przeobraził się w smutny. Szkarłat policzków zbladł, a
ciało całkowicie zwiotczało. Michelle poczuła się strasznie malutka i zagubiona
w tym wielkim świecie. Ze złością zwinęła dłoń w piąstkę, nieświadomie zaciskając
w niej kawałek t-shirtu Toma. Przymknęła powieki, ganiąc się w duchu. Chciała,
naprawdę bardzo chciała, bardziej niż kiedykolwiek dotąd, przynajmniej w Święta
pokazać, że potrafi być najbardziej energiczną i najbardziej tryskającą
entuzjazmem osobą pod słońcem. Święta spędzone bez Ariana i wizja wkroczenia w
nowy rok bez niego sprawiły, że poczuła się niczym przekłuty balonik.
—
Kocham ten świat — powtórzyła. — Jutro… Jutro zapomnę — szepnęła. — Ale kiedyś
wrócę i już nigdy nie ucieknę. I jakąkolwiek drogą pójdę, zawsze do niego
wrócę.
—
Oczywiście, że tak — przytaknął wyrozumiałym tonem. Po kolei, palec po palcu,
wyswobodził swój t-shirt z pięści. Usiadł ostrożnie, tak żeby przypadkiem nie
strącić Michelle z kanapy. Stanąwszy na równe nogi, rozmasował odrętwiałe
ramię. Mrowienie na szczęście szybko minęło. — Powinnaś iść spać.
—
Jakąkolwiek drogą… Byle nie na skróty. Bo skróty są dla leni. I tchórzy. A ja
nie chcę już się bać.
Podniosła
się z wyraźnym trudem. Zrobiła niepewny krok do przodu. Zaplątała się o własne
nogi i byłaby runęła na szklany blat kawowego stolika, gdyby Tom nie złapał jej
w ostatniej chwili.
—
Zostaję. — Przytknęła policzek do męskiego torsu. — Dobranoc.
Tom
z rozbawieniem pokręcił głową. Wypił więcej od Michelle, a nawet nie szumiało
mu w głowie. Namawianie jej na wypicie tego wina okazało się beznadziejnym
pomysłem. Parsknął stłumionym śmiechem. Michelle nawet w jego ramionach nie
potrafiła utrzymać na własnych nogach. Podtrzymując jej plecy, wetknął rękę pod
zgięcie kolan, po czym uniósł Michelle, dziwiąc się, że nie była wcale taka
ciężka. Podrzucił ją lekko i bezpiecznie przycisnął do siebie.
Rozsypane
w nieładzie loki kiwały się w rytm chwiejnego kroku, gdy Tom z Michelle na
rękach wchodził po schodach możliwie jak najciszej, by nie zbudzić domowników.
Kopniakiem otworzył drzwi. Pokój tonął w mroku, ale to nie przeszkodziło Tomowi
w odnalezieniu łóżka.
Wciąż
trzymając splecione na jego karku dłonie, pozwoliła, aby Tom ułożył ją na
materacu i przykrył kołdrą.
—
Tooom — westchnęła przeciągle, próbując wyszukać go wzrokiem wśród ciemności —
ty też kochasz jakiś świat?
—
Śpij już. Muszę jeszcze posprzątać w salonie.
—
Kochasz?
Nie
sądził, że Michelle stać na takie pytanie. Zaskoczyło go, że pytała, czy on
kochał jakiś świat. Pytanie padło z pewnością dlatego, że w jej organizmie
buzował alkohol. Ale jutro rano ona zapomni. Zapomni o tym pytaniu, o rozmowach
przy gasnącym kominku w salonie, o plączących się spojrzeniach i o tym
wszystkim. We wszechobecnych ciemnościach Tom skierował się w stronę drzwi.
—
Tooom — usłyszawszy swoje imię, zatrzymał się z dłonią na klamce — a czy
myślisz, że świat kocha mnie?
A czy ten kruchy świat, on jest
miłości wart?4
1 I just go with the flow, baby – Po prostu płynę z
prądem, maleńka.
2 „Czas nakręca pieniądz, pieniądz nakręca ściemę” –
z utworu „A.B.C.” Ostrego.
3 Pragnę tylko przypomnieć, że ten fragment jest
zaczerpnięty z odcinka 8.
4 Cytat z piosenki „To długa rzeka” Feela.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz