tekst

19 maja

Moje życie jest kompletnie pokręcone.

25 lutego 2012

14. A czy ten kruchy świat, on jest miłości wart?


Restauracyjka „Magnum”. Smętna kolęda w głośnikach, burgundowe ściany, czarne, w większości wolne stoliki, miękkie, skórzane krzesła z obiciami. Za szybą okraszonej egzotycznymi roślinami witryny migający zakupowicze – rodziny z dziećmi, pary, zabiegani pracoholicy i młodzież ze słuchawkami na uszach.
Michelle zaśmiała się perliście, zwracając na siebie uwagę pary ze stolika za nimi. Tom również uśmiechnął się w reakcji na własny dowcip. To był jeden z tych żartów, które słyszało się już wielokrotnie i przestawały one bawić, ale w ustach Toma brzmiał inaczej. Dla Michelle wydawał się być jakby nowy i naprawdę zabawny, chociaż nie zmienił w nim ani słowa. W jasnozielonych tęczówkach pojawił się radosny błysk. Toma zafascynowało spojrzenie Michelle w tamtym momencie. Miała tak dziko rozweselone oczy jak żadna inna kobieta na zakupach. W rzeczywistości nie zdawał sobie sprawy z tego, że jeszcze kilka tygodni temu nie mogłaby sobie pozwolić, by ot tak wyskoczyć do centrum handlowego. I to właśnie nie wypad do Allee-Center w Magdeburgu, a sam fakt, że mogła robić coś bez lęku przed tym, co ją czeka po powrocie do domu, sprawiał Michelle tyle radości.
Nie istniało odpowiednie słowo, które wystarczająco określiłoby jej stan ducha. Zwłaszcza teraz, gdy siedziała z Tomem w przytulnej knajpce nad filiżankami malinowej herbaty, a większe i mniejsze kolorowe torby postawione na podłodze obok zajmowanego przez nich stolika świadczyły, że nie próżnowali w maratonie po sklepach. Nie dało się ukryć, że Tom wolał po prostu wejść do sklepu i kupić to, co go interesowało, niż w kółko przymierzać dziesiątki ubrań. Mimo tego Michelle nie mogła się oprzeć namówieniu go na kupno czegoś również sobie. Oczywiście nie zrezygnował z baginsów, ale oprócz typowych t-shirtów z nadrukami i młodzieżowych bluz, zakupił również kilka swetrów i koszul w kratkę, które Michelle mu podsunęła. Przy okazji wybrał dla siebie garnitur na ślub mamy i ojczyma. Teraz, ubrany w luźny sweter w granatowo-jasnoniebieskie paski i czarne baginsy przypominał dawnego siebie jeszcze mniej, i wcale nie miały na to wpływu zaplecione do tyłu czarne warkoczyki.
Nagle doszedł ich nieprzyjemny śmiech grupki młodzieży ze stolika obok. Michelle niepewnie obejrzała się na nich. Dwóch skate’ów śmiało się do rozpuku. Puszysta blondynka szeptała coś na ucho swojej towarzyszce, wskazując na Toma, który nie zwracał na to najmniejszej uwagi – był przyzwyczajony do podobnych sytuacji. Michelle nie czuła się komfortowo ze świadomością, że są teraz obserwowani.
— Myślisz, że twojej mamie i Gordonowi spodoba się prezent? — zagadnęła. Upiła łyczek herbaty.
Na wspomnienie o matce Tom spoważniał.
— Poznali się w Bad Mitterndorf, a to idealna okazja, żeby mogli tam znowu pojechać. Na pewno im się spodoba. A poza tym, pomyśl, ile ich wyjazd przyniesie korzyści: nie będziemy już musieli marznąć na spacerach. Wystarczy, że zechcemy odpocząć, to zamkniemy Billa na strychu i nie będziemy musieli się nim przejmować.
Nie mogła nie skwitować tego smutnym uśmiechem. Chcąc zatrzymać w sobie choć trochę jakiejś pozytywnej energii, rozejrzała się po wnętrzu knajpki. Grupka ze stolika obok nadal im się przypatrywała. Michelle nie potrafiła ze spokojem znieść ich spojrzeń, więc przeniosła wzrok na Toma.
— Nie wydaje ci się to dziwne? — zniżyła głos, żeby nikt oprócz niego jej nie usłyszał. — Że siedzimy tutaj jak gdyby nigdy nic, kiedy twoja mama… — Nie musiała kończyć. Tom i bez tego wiedział, co miała na myśli.
— Dlaczego dziwne? To chyba naturalne, kiedy człowiek przygotowuje się do tego, co nieuniknione. — Michelle odpowiedziała Tomowi spojrzeniem spod uniesionych brwi.— To nie jest tak, że o tym nie myślę. Martwię się o mamę, ale inaczej niż wcześniej, rozumiesz?
Przekręciła głowę, ani na moment nie spuszczając oczu z czekoladowych tęczówek. Ściemniały i zmatowiały, a to oznaczało, że Tom posmutniał.
— Nie rozumiesz. To już prawie dwa miesiące, a ty nadal nie zrozumiałaś. To po prostu już nie jest ta chwila na udawanie, że jest w porządku albo załamywanie się. Cokolwiek zrobię, i tak niczego nie zmienię.
— Więc po co ci całe to przedstawienie? Obyłoby się i bez tego. Sam przyznałeś, że to niczego nie zmienia.
— Może… Ale co twoim zdaniem miałem robić? Zadręczać się w Berlinie czy przyjechać do Loitsche i mieć wszystko gdzieś?
— Ani jedno, ani drugie. Twoja mama doceniłaby twój przyjazd bardziej, gdybyś po prostu był sobą. To by wystarczyło.
— Sobą, czyli kim? Dupkiem z przeszłości czy obecną mimozą?
— Tomem, którym jesteś teraz. Ale ty zamiast się nad tym zastanowić, wolałeś się poddać pierwszemu lepszemu pomysłowi.
— Tak bym tego nie ujął. I just go with the flow, baby1 — dodał z zabawnym akcentem. — Musiałem z tym popłynąć, bo inaczej te wszystkie problemy zalałaby mnie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
Musiał przynajmniej spróbować płynąć z prądem. Nie miało sensu stawianie oporu losowi. Los był jak woda – zawsze znalazł najdrobniejszą szczelinkę i prześlizgiwał się dalej, a Tom nawet gdyby zbudował najpotężniejszą tamę, nie zatrzymałby toku wydarzeń.
— Kolejne prawo ironii losu, czyli od deszczu gorsza może być tylko kałuża — powiedziała, jakby czytając mu w myślach.
— To znaczy, że co?
— Nie wiem. Ktoś… — Przygryzła wargę, na chwilę przymykając oczy, żeby odepchnąć od siebie obraz Ariana. — Ktoś kiedyś tak mówił. Zresztą, nieważne. Zgłodniałam — szybko zmieniła temat. — Może coś zjemy, zanim wrócimy do Loitsche? Co powiesz na pizzę?
Twarz Toma przybrała jakiś szczególny wyraz. Tajemniczy i poważny. Michelle miała wrażenie, że nie tylko ona zamarła, kiedy wyciągnął rękę, by chwycić jej dłonie we własne – ze stolika obok teraz nie dochodził nawet najmniejszy szmer. Wstrzymała oddech. Tom nachylił się i z nadzieją patrząc prosto w jej oczy, nieśmiało szepnął:
— Z podwójnym serem?

*

Choinka była już ślicznie przybrana, dom odpowiednio przystrojony, każdy kąt wypucowany na błysk, więc przestronną kuchnię przepełniały zachęcające zapachy świątecznych potraw. Niemal wszystko było już przyrządzone lub czekało na koniec przygotowań. Ziemniaczana sałatka oraz kilka innych dań stało w lodówce wraz z czekającą na upieczenie gęsią, a z piekarnika wydobywał się słodki zapach pieczonego makowca.
Bill z przeciągłym westchnięciem opadł na kuchenne krzesło. Oparł skrzyżowane ręce o stół i śledził wzrokiem Wertera, którego przyprowadził ze sobą. Pies podreptał do miseczki z wodą. Bill ulokował spojrzenie na stłoczonych przy szafkach ojczymie, Tomie i Michelle. Simone uczestniczyła raczej biernie w przygotowaniach do wigilijnej wieczerzy, gdyż nie czuła się na siłach, żeby pichcić.
Zmierzwił swoją nową fryzurę przypominającą irokeza. Teraz czarne włosy wyglądały jakby strzelił w nie piorun – sterczały na wszystkie strony. To zdecydowanie dopełniło całości. Nieumalowany, ubrany w dres, z podkrążonymi oczami, emocjonalnie rozchwiany i uczuciowo rozdarty Bill Kaulitz. Ta ostatnia myśl niemal go rozbawiła i z trudem powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem.
Od zawsze wiedział, że coś było nie tak z otaczającymi go ludźmi, a jeszcze bardziej z nim samym, ale nigdy nie podejrzewałby siebie o to, że własne chore rozterki mogą odepchnąć na dalszy plan przygotowania do świąt, ślubu matki czy nawet jej wizyty w szpitalu i postęp, a raczej jego brak, w leczeniu. Wszystko wyłącznie przez to, że on, Bill Kaulitz, musiał czekać. Jego codzienność stała się czekaniem. Wyczekiwaniem na jakąkolwiek odpowiedź na smsa, telefon albo wiadomość e-mail. Czekał też na dzień, aż jego psychika w końcu się uspokoi i dogada z sercem, bo cała ta sytuacja stała się naprawdę nieznośna. Zamiast stawiać zamaszyste kroki do przodu, jedną nogą tkwił w przeszłości, tylko dlatego, że ona nie dawała osobie zapomnieć. Właściwie to nie do końca było prawdą. Usunęła się z jego życia i właśnie dlatego nie potrafił o niej zapomnieć. Carmen była tylko przyjaciółką. Jedną z raczej niewielu, ale nadal tylko przyjaciółką. Osobą, która powinna stać się już mglistym wspomnieniem. A jednak jej zdjęcia w gazetach nie dawały Billowi ani chwili wytchnienia. Carmen Etels – imię i nazwisko jego rosnącego szaleństwa. A dziś, w dzień Wigilii, po entym nieodebranym telefonie i smsie, na który nie otrzymał żadnej odpowiedzi, po prostu doszczętnie ześwirował. I to wszystko przez eks-przyjaciółkę, z którą chciał tylko się przespać! W dodatku będąc jednocześnie w związku. Nawet przez to milczenie i odcięcie się od niego rozregulowała mu organizm. Jeszcze trochę i z powodu psychicznego i fizycznego wycieńczenia wyląduje na intensywnej terapii. Blady, podłączony do kroplówki i pikającej aparatury. Tam też będzie czekał, aż Carmen w końcu okaże się na tyle łaskawa, że oddzwoni do niego. A wtedy on ostatkiem sił odbierze telefon i wyszepcze „Nie mogłem o tobie zapomnieć”. Nie usłyszy już odpowiedzi, bo wyzionie ducha, a ją zostawi z potwornymi wyrzutami sumienia. O tak! Właśnie tak będzie wyglądała jego zemsta! Bill w duchu pogratulował sobie genialnego planu.
— Ej, nie podjadaj! — Wyrwany z zamyślenia przez podniesiony głos Michelle Bill zobaczył, jak szatynka zdzieliła Toma po dłoni, jeszcze sekundę wcześniej zajętej wygrzebywaniem łyżką z miski kremu do ciasta. — Zająłbyś się czymś pożytecznym, a nie tylko się obijasz i wszystko nam wyjadasz.
— Bla bla bla, wiecznie to samo — obruszył się i z miną obrażonego dziecka, wrzucił łyżkę do żółtej miski.
— Ani mi się waż. — Pogroziła palcem przed nosem Tomowi, który tęsknie spojrzał na krem.
— Co według ciebie jest pożyteczne, kochanie?
            Bill uśmiechnął się pod nosem. Brat i jego dziewczyna bawili go od samego początku. Byli parą, ale dotąd Toma z żadną dziewczyną nie łączyły takie relacje. Bliżej im było do małżeństwa z wieloletnim stażem albo pary starych, bardzo dobrych przyjaciół, niż do związku dwojga młodych ludzi, którzy nadal nie potrafią nasycić się wzajemną obecnością. Nawet Gordon częściej okazywał czułość Simone, niż Tom Michelle. Z zadumanym wyrazem twarzy zmierzył bliźniaka od góry do dołu. Uniósł lekko brwi i zacmokał niby to z zastanowieniem, zwracając na siebie uwagę pozostałych.
— Myślę, że nadasz się do nakrycia stołu — stwierdził.
— Ty też przeciwko mnie?
— A propos, też mógłbyś się czymś zająć — Gordon zwrócił się bezpośrednio do Billa. — Pomóż bratu nakryć do stołu.
— Nie mogę. — Pozwolił głowie opaść na skrzyżowane ramiona. Włosy opadły mu na twarz, częściowo ją zakrywając. Dobijał go również fakt, że Gordon miał Simone, a Tom – Michelle. Nawet Georg znalazł swoją miłość, a z tego, co zobaczył dzisiaj w Internecie na jednym z plotkarskich portali, Gustav też z kimś się spotykał.
— Koniec tego dobrego, synku. — Usłyszał obok siebie łagodny głos matki. — Myślisz, że możesz się lenić tylko dlatego, że uważasz się za pokrzywdzonego i nieszczęśliwego?
— Nooo tak. Tak właśnie myślę — odpowiedział z poważną miną, co wywołało pobłażliwy uśmiech Simone i głośne prychnięcie Toma.
Ach, jakże czuł się nieszczęśliwy! Stracić na własne życzenie coś, czego nigdy nie miało się na wyłączność i tęsknić za tym. Kolejny powód gorzkiego żalu, brzemienia głupców takich jak on. Westchnął teatralnie i z przesadną boleścią wymalowaną na chudej twarzy wstał z krzesła.
— Jesteście bezlitośni. Żegnaj, kraino rozpaczy! Wrócę niebawem.
— Z tobą jest coś nie tak — wtrącił Tom, wycierając dłonie o spodnie. — Wzdychasz jak ta rażona miłością dziewica. Tym razem porządnie pieprznęło cię w dekiel.
Michelle na te słowa zakryła usta ręką, żeby stłumić śmiech.
— Ty mnie w ogóle nie czaisz — zarzucił bratu już normalnym tonem. Zaraz jednak przytknął dłonie do klatki piersiowej po lewej stronie. — Ach, głupie ty serce! Śmiesz boleć i cierpieć, tkwić w tej udręce…! — zawołał dramatycznie. Simone i Michelle zgodnie parsknęły śmiechem. Tom popukał się w czoło, manifestując swoje zdanie na temat zachowania bliźniaka. — To przynieś te talerze i sztućce — dodał, po czym wyszedł z kuchni. Może zanim Tom skompletuje zastawę, zdąży jeszcze raz spróbować dodzwonić się do Carmen?

*

Śnieg to czystość, choinka – symbol źródła życia, lampki na choince – światełko nadziei, Święta – wizja Nowego Roku, a ten dzień zdawał się mieć w sobie to wszystko, jak każda Wigilia.
            Michelle nie pamiętała, kiedy ostatni raz miała tak wspaniałe Święta. Zapewne te, które ostatni raz spędzała z matką. Dziś uśmiechała się jeszcze szerzej niż zazwyczaj i podobnie jak Simone, Gordona i Toma, nie opuszczał jej dobry humor. Jedząc kolację, radośnie konwersowali przy stole o wszystkim i o niczym. Nawet Bill się rozweselił. Werter natomiast krążył przy stole i zajadał smakołyki, które co jakiś czas mu podrzucano, tylko Tom cały czas odganiał psa, mrucząc coś o świętym spokoju. Później, kiedy ze stołu w jadalni zniknęła większość talerzy, w ramach kontynuowania tradycji śpiewali kolędy. Tom i Gordon przygrywali na gitarach, a Bill, śpiewając kolędy na całe gardło, zagłuszał poszczekiwanie Wertera. Michelle i Simone radośnie śmiały się z popisów mężczyzn, zwłaszcza, kiedy Tom i Gordon założyli się, który zagra „Cichą noc” w szybszym tempie.
            Po wyśpiewaniu chyba z tuzina kolęd rozdali sobie podarunki. Prezent dla Toma i jego ukochanej, który dostali od Simone i Gordona, wprawił Michelle w zakłopotanie, chociaż tego nie okazała. Otrzymali przepiękny album w satynowej okładce ze złotymi ornamentami w kształcie pozwijanych łodyg roślin oraz liści i również pozłacanymi brzegami. Album, który mieli zapełnić wspólnymi zdjęciami. Podziękowała wylewnie. Tom również. Bo niby co mieli zrobić? Przedrzeć album na pół?
— Mamy dla was coś naprawdę wyjątkowego — zaczął Tom, splatając za plecami dłonie, w których trzymał grubawą kopertę. — Nie pomyślcie, że chcemy się was stąd pozbyć czy coś…
— No nie, teraz na pewno nie pomyślimy — zaśmiał się Gordon i objął Simone ramieniem.
— Beznadziejny jesteś w przemowach — rzucił Bill niby od niechcenia, ukradkiem podsuwając Werterowi kawałek makowca pod stołem.
Tom w końcu darował sobie i po prostu podał matce i ojczymowi dużą, ozdobną kopertę.
Kiedy Simone wyjęła ze środka folder oraz voucher, orzechowe oczy zabłyszczały. Michelle i Tom nie mogliby jej i Gordonowi podarować niczego bardziej wyjątkowego.
Bill odezwał się pierwszy, zanim Simone z gardłem ściśniętym wzruszeniem zdążyła podziękować.
— Musimy to uczcić, drodzy państwo!
— Och, kochani, dziękujemy! Naprawdę się tego nie spodziewaliśmy. Jesteście niesamowici!
Simone w ramach podziękowania rzuciła się na szyję najpierw starszemu synowi, a potem Michelle, która znad ramienia Simone posłała Tomowi zadowolony uśmiech. Odwdzięczył się tym samym. Podarowali Simone coś więcej niż wyjazd z narzeczonym – dali jej radość, zaś jej uśmiech był największym z możliwych podziękowań.

*

Gustav bez większego celu i sensu przeglądał różne strony internetowe, niespecjalnie skupiając się na ich treści. Bierny odpoczynek po sytej Wigilii w jako-taki sposób pozwalał mu zebrać myśli.

Niespodziewanie jego oczy poraził ostry błysk fleszy. Uszy zalała fala pstrykania migawek aparatów. W ułamku sekundy ogarnął spojrzeniem tłumek fotoreporterów, nie potrafiących uszanować niczyjej prywatności, oraz zdezorientowaną Juliette. Zaraz jednak siedemnastolatka odzyskała zwyczajowy rezon i zamachnęła się na jednego z paparazzich w celu wytrącenia z jego rąk aparatu z dużym obiektywem. Gustav, nie namyślając się długo, podszedł do Juliette i przyciągnął do siebie, żeby fotoreporterom nie udało się ponownie uwiecznić jej twarzy. Po raz pierwszy znalazł się w takiej sytuacji bez kolegów zespołu i ochroniarza. Nie pamiętał nawet, kiedy ostatnio śledził go jakiś maniak z aparatem.
— To twoja dziewczyna? — krzyknął ktoś z tłumku, ale Gustav nie umiał zlokalizować tej osoby.
— Gustav, spójrz tutaj!
— Od jak dawna się spotykacie?
Ich prośby przeplatały się. Gustav nie zastanawiał się, skąd się wzięli. Nie miał nawet zamiaru odpowiedzieć na którekolwiek z pytań.

Fotografie, które następnego dnia ukazały się w Bildzie, stały się początkiem końca znajomości Gustava i Juliette. Nie zdenerwowały go jednak aż tak bardzo, jak reprymenda, którą uzyskał od Davida Josta. Menadżer Tokio Hotel jeszcze przed wyjazdem Gustava do Magdeburga zdążył go dopaść w sprawie zdjęć z Juliette, zmusić do złożenia obietnicy, że to w żaden sposób nie zaszkodzi zespołowi i oczywiście do wyjaśnienia brukowcom całej sytuacji.

— „Jest tylko moją przyjaciółką”. Przyjaciółką? — W słuchawce telefonu zaszumiało, kiedy Juliette odetchnęła ze świstem. — Co ma znaczyć „przyjaciółka”? Mam imię i tożsamość.
— Wiem — mruknął do mikrofonu, zaciskając mocniej dłonie na kierownicy.
— To dlaczego tego nie powiedziałeś?
— Jeśli dzwonisz tylko z pretensjami, to cześć.

Jedyne, co Gustav zapamiętał z tej rozmowy, to cisza, kiedy rozłączył się jako pierwszy. Już wtedy zrobił coś, czego nie powinien, ale nie miał o tym pojęcia. Na swoje szczęście tego samego wieczoru umówił się również z Maybrit. Miał nadzieję, że może jej obecność jakoś poprawi mu humor.
Maybrit znał zaledwie sześć tygodni, ale już od początku go zaintrygowała. Nie w taki sposób jak Juliette, bo obie niezmiernie różniły się od siebie. Obie były trochę apodyktyczne i lubiły postawić na swoim. Jednak Maybrit nie wprawiała go w zażenowanie, nie wymagała od niego zupełnie niczego, nie czuł się przy niej głupio, nigdy go nie strofowała i nie próbowała wprowadzać w nim zmian.
Kiedy więcej czasu zaczął spędzać z Maybrit, zauważył wszystkie złośliwości, które kierowała do niego Juliette, a których wcześniej nie dostrzegał. Maybrit nie zawsze była wyspana, często wyjeżdżała i nie zawsze miała dla niego czas, jednak w odróżnieniu do Juliette nigdy nie miewała gorszych dni czy złego samopoczucia. Mimo wielu różnic, nie potrafił ich ze sobą nie porównywać. Z obiema spędził wiele miłych chwil. Bardzo je… lubił. Na swój sposób oczywiście. I zanim nie wydarzyło się to wszystko.
Odkąd sięgał pamięcią, pragnął poznać kogoś, komu zawsze będzie musiał dotrzymywać kroku i nadążyć za tokiem myślenia tej osoby. Kogoś, kto po prostu będzie zupełnie inny od niego i będzie go fascynował. Kogoś, kogo będzie chciał dogłębnie poznać. Kobiety odważnej, śmiałej i pewnej siebie. Kobiety, która wzbudziłaby w nim ogień albo choćby drobną iskierkę szaleństwa. Gdy lepiej poznał Maybrit, był pewien, że właśnie poznał kogoś takiego. Nie miał pojęcia, że po zaledwie – albo i aż – sześciu tygodniach znajomości, Maybrit wzbudzi w nim istny ogień gniewu. I że będzie miała aż tyle odwagi i pewności siebie, aby potraktować go w tak przedmiotowy sposób.

— Koniec? — pustym głosem powtórzył słowa Maybrit, brzmiąc niemal jak echo. — I po cholerę były ci te podchody, co? — krzyknął, a twarz zapłonęła mu ze złości.
— Bo lubię takie gierki.
Jej źrenice zwęziły się. Miała oczy tak wyrazistego koloru, że nie dałoby rady tego nie zauważyć. Oczy Maybrit nie były błękitne jak niebo. Nie istniał taki odcień niebieskości. Raczej przywodziły na myśl ocean skrywający tajemnicę.
— Mam nadzieję, że zabawę miałaś przednią.
— Każdy bawi się, jak lubi.
Żadnej roli nie grało w tym przeznaczenie, a wyłącznie fakt, kto i w jaką stronę pociągał za sznurki marionetki.

Gustav był wypruty z wszelkich emocji i wspomnienie o tym nie budziło już w nim niczego oprócz żalu. A więc tak wyglądał koniec znajomości, która nie rozpoczęła się na dobre? Tak po prostu, jednym zdaniem, Maybrit odebrała mu całe szaleństwo, które wraz z nią wkroczyło do jego życia.
— Guuustaaav! — Z otępienia wyrwał go wysoki głos siostry. — Zejdź na dół! Mówią o tobie w wiadomościach!
Niechętnie odłożył laptopa na łóżko i podniósł się z miękkich poduszek.
Bez pośpiechu zszedł po schodach jadalni, w której jego rodzice, siostra, Franziska, oraz jej amerykańska koleżanka z ostatniego roku studiów, Eveline, odprężali się po Wigilii przed telewizorem. Jeszcze dwie godziny temu panował tam przyjemny gwar spowodowany przyjazdem dzieci państwa Schäferów. Teraz pstrokato urządzonej jadalni nie wypełniała smakowita woń świątecznych dań, został natomiast zapach żywej choinki, która stała w kącie pomieszczenia, obwieszona różnorodnymi bombkami, złotymi łańcuchami i kolorowymi światełkami. Przesadnie szczupła brunetka uśmiechnęła się do niego uśmiechem niczym z reklamy pasty do zębów. Nie odwzajemnił uśmiechu Eveline. Wcale nie podobało mu się, że jego starsza siostra zaprosiła na Święta przyjaciółkę, nie uprzedzając go o tym. W planach miał odpoczynek, a w towarzystwie obcej osoby nie czuł się całkiem swobodnie.
— Co mówią? — spytał bez zainteresowania.
— Przegapiłeś wstęp — poinformowała Franziska, ale te słowa nie dotarły do Gustava, który całą uwagę skupił na ekranie telewizora.
Przez pierwsze trzy sekundy wpatrywał się w zdjęcie swoje i Juliette, które zrobiono im trzy dni temu, po ich wyjściu z restauracji. Wydobywający się z głośników telewizora szum przerwał szelest kartki, a na ekranie pojawiła się Juliette Lorrain.
— Witam serdecznie przede wszystkim fanów Tokio Hotel. — Nastolatka ukłoniła się teatralnie, po czym ponownie przybliżyła do obiektywu wcześniej ukazane zdjęcie. — Poznajecie tych dwojga? To jest Gustav Schäfer — wskazała palcem na uwiecznionego na fotografii Gustava — natomiast po lewej znajduję się ja, jego bezimienna przyjaciółka. Jeżeli jesteście jego fanami, z pewnością interesuje was, jaki w rzeczywistości jest Gustav i czym dla niego jest Tokio Hotel. A jeżeli nie jesteście, to również nic straconego… Z Gustavem znałam się od niedawna aż do dzisiaj. Jaki on jest? To nudziarz. Poza tym boi się każdego, kto przewyższa go ilorazem inteligencji. Gustav nie ma przyjaciół. On ma perkusję. Co za tym idzie – gra na niej, oczywiście. Całkiem sprawnie posługuje się pałeczkami, ale nic innego nie wychodzi mu dobrze i na to potrafiłby użalać się całymi dniami i nocami. Podobnie jest z resztą tej dziwnej bandy odmóżdżonych niedorostków. Zdradzę wam w tajemnicy, że Gustav nie wyrażał się pochlebnie ani o menadżerze, Davidzie Joście, ani o swoich kolegach. Przyznał, że ma dość tej „kariery”. Męczy go ciągła promocja i zabiegi marketingowe, mające na celu utrzymanie fanów przy zespole. A zatem nasuwa się pytanie: gdzie tu miejsce na prawdziwą muzykę? Tokio Hotel to projekt pekuniarny do cna. W tym zespole czas nakręca pieniądz, a pieniądz nakręca ściemę.2 — Juliette podeszła do kamery i przytrzymała ją dłonią. — Miłego, sztucznego życia, Gustavie. Do niezobaczenia i wesołych świąt.
Filmik zakończył się, a w miejscu, w którym przed chwilą znajdowały się niebieskie oczy Juliette, pojawiła się prezenterka.
Dziwne otępienie zastąpiło szok i wściekłość. Gustavowi nie mieściło się to w głowie. Nie mógł pojąć żadnego ze słów, które padło z ust Juliette. Miała tupet jak z Magdeburga do Berlina i z powrotem! Nie ma co – otrzymał ładny prezent na Gwiazdkę.
— Skąd się znacie? Halo, Gustav…?
Zorientował się, że to pytanie było skierowane do niego. Zamrugał szybko, odrywając wzrok od ekranu telewizora. Czuł się, jakby utkwił w innej czasoprzestrzeni. To nie mogło się wydarzyć…

— Czy uważasz, że mój i twój egoizm dadzą nam interesującą znajomość czy może będzie to skazane na porażkę?
— Porażka albo żywiołowa walka.3

To walka dla walki. Bez nagrody za zwycięstwo. I to Juliette ją wygrała.

*

Było już grubo po dwudziestej drugiej, gdy w końcu posprzątali po wigilijnej kolacji i mogli rozgościć się w salonie, żeby jeszcze nacieszyć się wieczorem. Blask płonącego w kominku ognia rozlewał się po bursztynowych ścianach salonu. Po raz pierwszy w tym roku pod misternie rzeźbionym okapem kominka zatańczyły iskierki ognia, trawiąc podkładane co jakiś czas przez Gordona drewno. Kaloryfery wcale nie wystygły. Po prostu rozpalili w kominku dla nastroju.
Michelle kątem oka zerknęła na Billa, który znów zmarkotniał i w ogóle niezainteresowany rozmową czy choćby lecącym w telewizji filmem siedział zwinięty w fotelu, ze zwieszoną głową wpatrując się w komórkę. Natomiast ona, Tom, Simone i Gordon po prostu cieszyli się chwilą. Popijali czerwone wino, żartowali, śmiali się, rozmawiali. Robili wszystko, co mogłoby sprawić im przyjemność. Wiedzieli, że za parę dni świąteczna atmosfera opadnie i chcąc, nie chcąc, wrócą do rzeczywistości. Mimo że Simone z oczywistych względów nie mogła pić alkoholu, wydawała się równie upojona – tyle że szczęściem.
Dopiero po dwudziestej trzeciej Simone zgarnęła z blatu kopertę z prezentem dla niej i Gordona, z trudem wstając z kanapy. Nie zdążyła zrobić nawet kroczku, a Gordon już stał przy jej boku, jak zwykle gotów do ofiarowania ramienia. Blondynka uśmiechnęła się z wdzięcznością i spojrzała na swojego starszego syna i Michelle, która zwinięta w kłębek opierała się o jego ramię.
— Bill, Michelle, jeśli chcecie załapać się na kawałek makowca, to radzę się pospieszyć, zanim Tom wszystko zje. — Mrugnęła porozumiewawczo do szatynki. — Dobranoc. I jeszcze raz dziękujemy wam za piękny prezent.
Michelle i Tom odezwali się równocześnie:
— Dobranoc.
— Śpij dobrze, mamo.
Simone i Gordon zniknęli w ciemnościach przedpokoju. Po chwili dało się słyszeć ich kroki na schodach. Bill ziewnął głośno, wyciągając się w fotelu.
— Prezent dam wam jutro, bo przy mamie i Gordonie nie wypadało. Mój prezent też jest bardzo, eee… piękny. I zapewni więcej wrażeń niż jakaś tam nędzna wycieczka albo album.
Tom przytaknął, jakby to było oczywistością. Nie dał poznać po sobie, co naprawdę myśli. Prezenty od Billa zawsze okazywały się niewypałem. W zeszłym roku brat podarował mu gumową lalkę ze słowami „Teraz możesz ulżyć sobie, kiedy tylko najdzie cię ochota”. Lalka wylądowała w koszu na śmieci, a Bill przez dobre dwa tygodnie żałował swojego pomysłu.
— Dobranoc, gołąbeczki — ziewnął na pożegnanie. Stukając w ekran komórki, wyszedł z salonu.
Tom przypomniał sobie o niedokończonym winie. Przesunął się, zabierając Michelle swoiste oparcie, którym było jego ramię, i wypełnił swój kieliszek czerwonym alkoholem.
— Tobie też nalać?
— Nie, dziękuję.
— Prawie nic nie wypiłaś — zauważył. W jej kieliszku nadal było tyle samo trunku, ile wcześniej nalał Gordon. Michelle ledwie zamoczyła w nim usta.
— Nie smakuje mi to wino — skłamała.
— Smakuje, tylko ilość próbki nie pozwoliła ci w pełni sprawiedliwie ocenić jakość smaku.
— Po prostu nie lubię alkoholu. W ogóle. Żadnego.
— No proszę ciebie… Ze mną się nie napijesz? — udał lekkie oburzenie.
Tom dosłownie wepchnął w jej ręce pełny kieliszek. Michelle nie miała ochoty się z nim spierać, więc upiła łyczek wina. Ku własnemu zdziwieniu stwierdziła, że wino rzeczywiście nie smakowało tak źle. Na pewno miało lepszy smak niż piwo czy wódka. Nie zmieniało to jednak faktu, że brzydziła się alkoholem w jakiejkolwiek postaci. Najgorszą jego cechą nie był smak czy fakt, że powodował kaca, lecz to, że zmieniał ludzi, a szkło było cienką granicą tego, czym jest się przed wypiciem, a czym człowiek może się stać po opróżnieniu butelki. Niejednokrotnie kwestia kilku łyczków, dodatkowej butelki. Wystarczająco, by zniszczyć wszystko. By zacząć wyniszczać ich. By zacząć zmieniać jego. Michelle obwiniała za to alkohol, nie zdając sobie sprawy, że wina tkwiła o wiele głębiej. Głębiej, niż sięgało dno butelki.
Skryte za płynną mgłą jasnozielone oczy posłały Tomowi nieodgadnione spojrzenie. Mężczyzna szybko opróżnił swój kieliszek i zapełnił go na nowo. W butelce zostało już tylko trochę wina. Niewiele więcej, niż Michelle miała w swoim kieliszku. Zwilżywszy usta końcówką języka, westchnęła cicho.
— I jak? — Uśmiechnął się znad szkła.
— Nie najgorsze. — Ponownie zamoczyła usta w czerwonym trunku.
Kiedy w końcu wypiła lampkę, Tom od razu napełnił jej kieliszek. Michelle umknął moment, w którym zniknął, aby po chwili pojawić się z kolejną butelką.
Kieliszek po kieliszku. Słowo po słowie. Łyczek po łyczku. Ogień w kominku dogasał, natomiast wina w butelce znacznie ubyło. Gdzieś pomiędzy trzecią i czwartą lampką słaba głowa Michelle nie wytrzymała. Gładkie policzki oblały się nienaturalnym szkarłatem. Dźwięk telewizora szumiał w uszach, natomiast ona sama zataczając kręgi na cienkiej obwódce pustego kieliszka, powoli odpływała, otoczona ramieniem Toma. Leżeli razem na długiej kanapie, spoglądając na jakiś stary musical. Za plecami Michelle brunet podpierał się na łokciu. Znudzona musicalem, obróciła głowę w jego stronę. Dopiero teraz, kiedy się poruszyła, odczuła odrętwienie w szyi od niewygodnego leżenia. Kanapa była długa, ale zbyt wąska, żeby pozwolić sobie na większe ruchowe manewry, kiedy leżały na niej dwa ciała.
— Więcej z tobą nie piję — wymamrotała.
Od jakiegoś czasu Tom sukcesywnie burzył wokół Michelle mur nietykalności. Teraz, kiedy przez niego poczuła ten dziwny letarg i otępienie, runął drugi mur. Wypił Tom, wypiła ona. I nic się nie stało. Nikt nie krzyczał, a alkohol nie pachniał wstrętnie ani nie budził nieludzkich instynktów, tylko przyjemnie odurzał. Runął szklany mur, którym otoczył ją Arian. Burzenie kolejnych mogło być więc jedynie kwestią czasu.
Mętny wzrok przeniknął Toma aż do krwi.
— Właśnie widzę, że wypiłaś już dość. — Z łatwością odebrał z rąk Michelle kieliszek, po czym wyciągnąwszy się ponad nią, odstawił go na stolik. — Następnym razem postaram się o coś innego — obiecał, a wyrozumiały uśmieszek i rozbawione spojrzenie mówiły same za siebie.
— Świetnie — szepnęła sennym tonem. — Ale proszę, więcej żadnego alkoholu…
— Specjalnie dla ciebie coś bez procentów.
— Może czekolada? — Spojrzała na niego pytającym wzrokiem. Odpowiedział jej krótkim wygięciem kącików ust. — Upiłeś mnie — zarzuciła Tomowi. Zabrzmiało to raczej jak żalenie się niż próba obwinienia go. — Leżę, a i tak kręci mi się w głowie od tego wina. Świat wiruje i nie umiem go zatrzymać.
Świat Michelle rzeczywiście zawirował. Alkohol nie tylko ją odurzył, lecz także rozbudził uśpiony huragan emocji. Myśli koziołkowały, a umysł pracował na szalonych obrotach. Zaskakujący wir feerii wspomnień: Berlin, praca w „Tropicanie”, Lena, do której już dawno powinna zadzwonić, a przede wszystkim Arian. Arian – wspomnienie najbardziej nieskoordynowane. Pędziło i pędziło, szybciej niż przyspieszone bicie jej serca. Nie mogła tego ani dogonić, ani powstrzymać. Cała ta gonitwa nie trwała dłużej niż urwany oddech. Urwany, lecz na tyle głęboki, że Michelle zdążyła uchwycić jedną myśl. Jedną zbliżającą się datę. Nagle zapragnęła znaleźć się z powrotem w Berlinie. To mógłby być jej prezent dla niego. Może nawet by się ucieszył? Wbrew pozorom przed oczami Michelle cały czas tkwił obraz przypatrującego się jej Toma, nie twarz Ariana… Właśnie dzięki temu wiedziała, że Loitsche to miejsce, w którym teraz powinna się znajdować. Że każde inne miejsce było lepsze niż Berlin z Arianem.
— Ale jutro… Jutro to się zmieni. Zasnę i zapomnę. Codziennie o nim zapominam.
— O czym? O świecie? Chyba jednak wypiłaś aż za dużo — zaśmiał się. Ten dźwięk zadudnił jej w uszach salwą śmiechu, jak gdyby śmiało się dziesięć osób, nie jedna. — Nie można zapomnieć o świecie.
— Masz rację. — Z powagą skinęła głową. — Nie można, nawet jeśli się chce. Za bardzo kocham… ten świat.
Wyraz jej twarzy z sennego przeobraził się w smutny. Szkarłat policzków zbladł, a ciało całkowicie zwiotczało. Michelle poczuła się strasznie malutka i zagubiona w tym wielkim świecie. Ze złością zwinęła dłoń w piąstkę, nieświadomie zaciskając w niej kawałek t-shirtu Toma. Przymknęła powieki, ganiąc się w duchu. Chciała, naprawdę bardzo chciała, bardziej niż kiedykolwiek dotąd, przynajmniej w Święta pokazać, że potrafi być najbardziej energiczną i najbardziej tryskającą entuzjazmem osobą pod słońcem. Święta spędzone bez Ariana i wizja wkroczenia w nowy rok bez niego sprawiły, że poczuła się niczym przekłuty balonik.
— Kocham ten świat — powtórzyła. — Jutro… Jutro zapomnę — szepnęła. — Ale kiedyś wrócę i już nigdy nie ucieknę. I jakąkolwiek drogą pójdę, zawsze do niego wrócę.
— Oczywiście, że tak — przytaknął wyrozumiałym tonem. Po kolei, palec po palcu, wyswobodził swój t-shirt z pięści. Usiadł ostrożnie, tak żeby przypadkiem nie strącić Michelle z kanapy. Stanąwszy na równe nogi, rozmasował odrętwiałe ramię. Mrowienie na szczęście szybko minęło. — Powinnaś iść spać.
— Jakąkolwiek drogą… Byle nie na skróty. Bo skróty są dla leni. I tchórzy. A ja nie chcę już się bać.
Podniosła się z wyraźnym trudem. Zrobiła niepewny krok do przodu. Zaplątała się o własne nogi i byłaby runęła na szklany blat kawowego stolika, gdyby Tom nie złapał jej w ostatniej chwili.
— Zostaję. — Przytknęła policzek do męskiego torsu. — Dobranoc.
Tom z rozbawieniem pokręcił głową. Wypił więcej od Michelle, a nawet nie szumiało mu w głowie. Namawianie jej na wypicie tego wina okazało się beznadziejnym pomysłem. Parsknął stłumionym śmiechem. Michelle nawet w jego ramionach nie potrafiła utrzymać na własnych nogach. Podtrzymując jej plecy, wetknął rękę pod zgięcie kolan, po czym uniósł Michelle, dziwiąc się, że nie była wcale taka ciężka. Podrzucił ją lekko i bezpiecznie przycisnął do siebie.
Rozsypane w nieładzie loki kiwały się w rytm chwiejnego kroku, gdy Tom z Michelle na rękach wchodził po schodach możliwie jak najciszej, by nie zbudzić domowników. Kopniakiem otworzył drzwi. Pokój tonął w mroku, ale to nie przeszkodziło Tomowi w odnalezieniu łóżka.
Wciąż trzymając splecione na jego karku dłonie, pozwoliła, aby Tom ułożył ją na materacu i przykrył kołdrą.
— Tooom — westchnęła przeciągle, próbując wyszukać go wzrokiem wśród ciemności — ty też kochasz jakiś świat?
— Śpij już. Muszę jeszcze posprzątać w salonie.
— Kochasz?
Nie sądził, że Michelle stać na takie pytanie. Zaskoczyło go, że pytała, czy on kochał jakiś świat. Pytanie padło z pewnością dlatego, że w jej organizmie buzował alkohol. Ale jutro rano ona zapomni. Zapomni o tym pytaniu, o rozmowach przy gasnącym kominku w salonie, o plączących się spojrzeniach i o tym wszystkim. We wszechobecnych ciemnościach Tom skierował się w stronę drzwi.
— Tooom — usłyszawszy swoje imię, zatrzymał się z dłonią na klamce — a czy myślisz, że świat kocha mnie?

A czy ten kruchy świat, on jest miłości wart?4


1 I just go with the flow, baby – Po prostu płynę z prądem, maleńka.
2 „Czas nakręca pieniądz, pieniądz nakręca ściemę” – z utworu „A.B.C.” Ostrego.
3 Pragnę tylko przypomnieć, że ten fragment jest zaczerpnięty z odcinka 8.
4 Cytat z piosenki „To długa rzeka” Feela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz