Ze
specjalnymi podziękowaniami dla Malej.
Za
wysłuchiwanie, (d)ocenianie, doradzanie i konstruktywną krytykę.
Bo
jest nieodłączną częścią tej historii. Bez niej nie byłoby niczego.
Tego
dnia Michelle ekstremalnie skróciła trasę joggingu. W zasadzie był krótką
przebieżką – nawet nie rozgrzała się wystarczająco, ale rześkie powietrze i tak
otrzeźwiło ją na dobre.
Kiedy
wróciła do domu, Tom jeszcze spał, Bill wybierał się na spacer z Werterem, a
Simone i Gordon jedli śniadanie. Skorzystała więc z okazji i wzięła prysznic.
Odkręciła możliwie jak najzimniejszą wodę. W ten sposób ukarała się za miniony
wieczór. Nie powinna tyle wypić. Nie powinna ulec namowom Toma. Nie powinna
tracić kontroli.
W
pełni gotowa, by obudzić Toma, przystanęła przed drzwiami.
—
Wstawaj! — usłyszała czyjś krzyk, zanim weszła do pokoju.
Z
wewnątrz dobiegło najpierw skrzypienie sprężyn materaca, a potem szamotanina.
Michelle weszła do pokoju w chwili, kiedy Tom w samych bokserkach, próbował
zebrać się z podłogi, dziwnym trafem splątany szarym t-shirtem. Siedzący na
brzegu łóżka Bill przyglądał się bratu ze spokojem, drapiąc za uchem czarnego
psa. Wyglądało na to, że Bill nareszcie znalazł w sobie tyle chęci, aby
wymodelować sobie fryzurę i ubrać się w coś innego niż dres – poszarpane,
czarne dżinsy i białą koszulkę z nadrukiem.
—
Cześć, Mich.
—
Cześć, Bill — przywitała się z uśmiechem, pomagając wstać Tomowi.
—
Dobrze, że jesteś. Właśnie przyszedłem wręczyć wam prezent. — Wyszczerzył się,
ukazując rząd białych, choć nie do końca równych zębów.
Dopiero
teraz dostrzegła za plecami Billa ozdobną torbę całkiem sporych rozmiarów.
Zaciekawiło ją, co takiego się w niej kryje.
—
Dobrze widzieć, że wrócił ci humor — zagadnęła z uśmiechem, siadając obok
Billa.
Założywszy
także spodnie i czyste skarpetki, a następnie przegoniwszy Wertera z łóżka, Tom
dołączył do nich, spoglądając na kolorową paczuszkę. Zielona, z powielonymi
miniaturkami świętego Mikołaja. Chyba nie kryło się w niej nic strasznego, choć
co do tego nie miał pewności. Przecież to Bill. Z nim nigdy nic nie było do
końca pewne.
Bill,
cały czas się uśmiechając, położył prezent sobie na kolanach, po czym z
satysfakcją spojrzał na brata i jego ukochaną. Papier zaszeleścił, kiedy
zacisnął na nim palce.
—
To jest zestaw bara-bara dla profesjonalistów — wytłumaczył tonem eksperta.
Jego mina mówiła sama za siebie: był dumny ze swojego pomysłu. Miny Michelle i
Toma również wyrażały ich odczucia: na jej twarzy rozbawienie mieszało się ze
zdziwieniem, a on wyglądał na zażenowanego i poirytowanego zarazem. —
Pomyślałem sobie, że wprowadzi trochę świeżości do waszego związku.
Jak
bardzo Bill stawał się podekscytowany, tak bardzo Tom miał ochotę mu przyłożyć.
—
Kupiłem nawet kajdanki, patrzcie! — wyrzucił z siebie, nie mogąc się doczekać,
aż pokaże Tomowi i Michelle zawartość paczki. — Czerwone, bo róż wydawał mi się
zbyt tandetny.
Rozchylił
papier i wyszperał ze środka parę kajdanek z bransoletami pokrytymi czerwonym
futerkiem. Zamachał im nimi przed nosami. Michelle zagryzła policzki, żeby nie
wybuchnąć śmiechem.
—
Tom, daj rękę, coś ci pokażę.
Tom
niechętnie wykonał polecenie bliźniaka. Zamknął oczy w obawie, że może brat
zaraz wyciągnie z torby skórzany pejcz i zechce go na nim przetestować. Nie
poczuł uderzenia, tylko łaskotanie w okolicy nadgarstka i… trach!
Tom
niepewnie uchylił powieki. Nie mógł uwierzyć w to, co ujrzał. Bill skuł ich ze
sobą! Spięci byli w miejscach przegubów — prawego nadgarstka Toma i lewego
Billa.
Ciało
Michelle zatrzęsło się od tłumionego śmiechu.
—
Co my tu jeszcze mamy… — mruczał pod nosem. Werter szczeknął głośno, merdając
ogonem, jak gdyby na zachętę. — Kupiłem dla Toma takie bajery na wyjątkowe
miejsce, ale nie będę teraz pokazywał, do czego służą — dodał z rozbrajającym
uśmiechem. — Zainwestowałem też w kremy, żele i afrodyzjaki…
—
Bill, zamknij się na moment — Tom wpadł bratu w słowo. — Oczekujesz od nas braw
czy co?
—
Nie. — Wzruszył ramionami z nieporuszoną miną. — „Dziękuję” w zupełności
wystarczy.
—
Dziękujemy za wspaniały prezent. — Michelle wysiliła się nawet na poważny ton.
—
Nie ma za co. — Machnął prawą ręką. — A zatem mamy jeszcze wieeelkie opakowanie
prezerwatyw i…
Rozum
podpowiadał Tomowi: Zabij idiotę, a
serce: Tylko powoli, żeby bardziej bolało.
Ta sytuacja nie bawiła go ani trochę, czego nie można było powiedzieć o
Michelle.
—
Rozkuj mnie i wynoś się z mojego pokoju.
Bill
wstał i okręcił się, szarpiąc go za nadgarstek. Wysypał na łóżko całą zawartość
torby. Czego tam nie było! Tomowi przemknęło przez myśl, że Bill wykupił chyba
połowę magdeburskiego sex-shopu. Większości tych rzeczy w życiu nie widział na
oczy. Część przypominała raczej narzędzia tortur niż erotyczne zabawki. Tom
wolałby nigdy nie poznać ich zastosowania.
Czas,
kiedy Bill z pomocą Michelle przeczesywał pościel w poszukiwaniu kluczyka do kajdanek,
dłużył mu się niemiłosiernie. O ile Tomowi można było przypisać różne synonimy
przymiotnika „wściekły”, tak czająca się w jego oczach żądza mordu wyrażała
jeszcze szerszą gamę emocji, które się w nim zagotowały. Im dłużej czekał, tym
bardziej miał ochotę zatłuc gołymi rękoma bliźniaka i przy okazji swoją udawaną
ukochaną, którą to wszystko najwyraźniej bawiło.
Chwilę
później, nareszcie uwolniony, rozmasowywał nadgarstek, mordując brata wzrokiem.
—
A teraz won — wycedził przez zaciśnięte zęby, podnosząc się z łóżka. Byli tego
samego wzrostu, ale Bill pod wpływem spojrzenia Toma jakby skurczył się w
sobie. — Spierdalaj! — warknął groźnie, po czym niemalże wypchnął Billa z
pokoju, nie zważając na jego protesty.
Wystawiwszy
Wertera za drzwi, zatrzasnął je przed nosem oniemiałego Billa. Sapiąc ze
złości, oparł się o ciemnoorzechową płaszczyznę.
—
Nie musiałeś być taki niemiły dla Billa. Przecież chciał dobrze — zauważyła
Michelle. Siedziała po turecku na łóżku i brała to, co akurat wpadło jej w
ręce, przyglądając się uważnie każdej z rzeczy. — Jak myślisz, do czego to
służy? — zagadnęła, wskazując na coś, co przypominało usztywnioną prezerwatywę
z gumowymi wypustkami. Mimo że nie znała Billa długo, wiedziała, że po nim
można spodziewać się dosłownie wszystkiego, ale ten prezent przerósł wszelkie
oczekiwania. Odrzuciła gumową zabawkę i porwała z łóżka kajdanki. Posyłając
Tomowi zalotne spojrzenie zza kotary gęstych rzęs, okręciła je na palcu. —
Tylko pomyśl, Tom… — zachichotała, nie mogąc dłużej się powstrzymać. — Tyle
wspaniałych rzeczy nas ominęło!
—
Zawsze można to nadrobić. — Uśmiechnął się zawadiacko.
—
To na co jeszcze czekamy? — Zaśmiała się w głos.
Odgłos
ciężkich kroków pomieszał się z niepowstrzymanym śmiechem Michelle, która już
sekundę później uczyła się łapać resztki powietrza.
Tom
po prosto powalił ją na łopatki. Michelle była zbyt zaskoczona, by zareagować
od razu. Brunet pochylił się nad nią i oboje z uchylonymi ustami, zamarli z
twarzami oddalonymi od siebie zaledwie o centymetry. Michelle oplotła fala
gorąca wraz ze spływającą po plecach lawiną dreszczy. Dzisiaj była trzeźwa, ale
świat i tak zawirował. W odwrotnym kierunku. W jej głowie jakiś głosik krzyczał:
te oczy nie są niebieskie.
Może
to było pewnego rodzaju dowodem na jego tęsknotę za kobiecym ciałem, a może
czymś zupełnie innym, nieznanym. Po tych kilku tygodniach chętnie posiadłby
trójwymiarowe, kobiece ciało. Jakiekolwiek z ciał, które leżały pod nim wiele
razy. Tyle że wtedy uprawiał seks, nie czuł więc tego, co teraz. Teraz chciał
po prostu poczuć. Cokolwiek. Chciał tylko pocałować Michelle. Na pewno nic
mniej, choć może coś więcej. Zastanowił się nad dotykiem i smakiem zachęcająco
uchylonych, malinowych ust. Czy były tak samo miękkie jak zapach skóry
Michelle? Wprawdzie zapach nie może być miękki, ale zapach jej skóry był.
Michelle pachniała właśnie tak – słodko i miękko.
Tom
uniósł się nieznacznie, żeby nie przygniatać Michelle i dać jej trochę
przestrzeni na oddech. Wtedy ich spojrzenia skrzyżowały się i w żaden sposób
nie potrafiły się rozstać. Sparaliżowane ciało, wyrażało obawę przed tym, co
się działo i co dopiero mogło się stać. W głowie Michelle wciął tkwiła jedna
myśl: one nie są niebieskie. W momencie, w którym Tom zwilżył usta, zahaczając
o kolczyk w dolnej wardze, Michelle była zbyt ogłuszona przez swoje myśli, żeby
przestać spoglądać w jego nie-niebieskie oczy. A chciała w nie już tylko
patrzeć.
—
Nie oczekuję niczego mniej ani niczego więcej, niż ty teraz chcesz — szepnął do
uchylonych warg.
Michelle
westchnęła. Wraz z cichym tchnieniem uchwyciła jeszcze jedną myśl: takie
bliskie spojrzenia są bardzo romantyczne. Nie wydobyła z siebie żadnego
odgłosu. Mogła mieć jedynie nadzieję, że Tom zrozumie jej milczenie. A chciała
tylko powiedzieć, że patrząc na niego, widziała w nim… świat.
Już
widział w jasnozielonych oczach nieśmiały protest, chociaż ciało nie stawiało
oporu. Już przejął kontrolę nad sytuacją, już ogarnęła go pewność, że Michelle
mu ulegnie. Już ugrzązł w niej oddech. Ostatnia gra spojrzeń, ostatni moment na
decyzję, opadające powieki. Głowa sama mu opadła, a głowa Michelle uniosła się.
Jej oddech nieznacznie przyspieszył, a wargi ułożyły się, czekając na ruch
Toma. Delikatnie musnął jej usta, zanim Michelle zmąciła tę chwilę
niepotrzebnymi słowami.
Była
miękka. Skóra jej warg była miękka, gładka i ciepła. I mylił się. Nie smakowała
maliną. Wyczuł truskawki z posmakiem mięty. Uśmiechnął się, przypierając smukłe
ciało do materaca.
Ich
usta miały zetknąć się znowu, ale nagle wszystko to, co działo się w nich,
bezpowrotnie zniknęło, gdy drzwi do pokoju otworzyły się z hukiem.
W
akompaniamencie niemiłosiernego szczekania Werter wskoczył na łóżko. Wtedy Tom
ponownie poczuł tę wyczekiwaną miękkość. Miękkość różowego, zwierzęcego
języczka na swoim policzku.
Odskoczył
jak oparzony, a Michelle pisnęła, kiedy jego kolano wbiło jej się w bok. Tom z
obrzydzeniem spojrzał na Wertera. Nie musiał podnosić wzroku, żeby uzmysłowić
sobie jedną rzecz: skoro w jego pokoju znalazł się ten pies, musiał być w nim
także…
—
Zupełnie zapomniałem, ze chciałem z wami porozmawiać! — Spojrzenie oczu
identycznych jak u Toma omiotło łóżko ze skłębioną pościelą i porozrzucane nań
różne przedmioty. Wzrok Billa zatrzymał się na leżącej na plecach Michelle i
Tomie, który klęczał obok niej. — Widzę, że już zabraliście się do roboty!
*
Słowa
Billa przemykały tak szybko, że ciężko było ułożyć je w spójną całość. Jego
opowieść o Carmen była banalna i zupełnie typowa, a jednak wyróżniało ją coś
spośród innych. Czy sposób, w jaki Bill się w niej zatracał, a może po prostu
on sam w tym wszystkim? Przecież mógł się zachować inaczej. Każdy inny,
normalny mężczyzna zareagowałby rozsądniej, ale Bill nie był całkiem normalnym
mężczyzną. Dlatego zareagował niestandardowo, a teraz roztrząsał na nowo każdy
czynnik, który doprowadził do obecnej sytuacji. Od poznania Carmen, poprzez
trwanie ich znajomości, a na jej zerwaniu kończąc.
Michelle
nie miała śmiałości spytać, na co liczył Bill, opowiadając im o tym wszystkim.
Coś podpowiadało jej, że powinna to pytanie zostawić dla siebie. Zresztą, Bill
i tak nie dopuszczał do głosu nikogo oprócz Wertera, który ciągle kręcił się po
pokoju, wściubiając nos w każdy kąt i od czasu do czasu poszczekując.
Michelle po prostu uważnie słuchała, starając się nie spoglądać na Toma.
Tom
nie śledził uważnie opowieści bliźniaka. Znał ją na pamięć. W końcu to on
zmagał się z humorami Billa, kiedy rozstał się z dziewczyną, a zaraz potem
Carmen zerwała z nim znajomość. Jednym uchem słuchając brata, przyglądał się
Michelle. Usiadła specjalnie tak, żeby pomiędzy nimi znajdował się Bill. Za
wszelką cenę unikała kontaktu wzrokowego z Tomem. Wbiła wzrok w jego brata,
więc ich spojrzenia nie mogły się ponownie spotkać. Tom, powoli, klatka po
klatce, odtwarzał każdą scenę z minionej chwili. To było coś niespodziewanego,
coś, co trudno uchwycić i pojąć od razu. Tom stał się prawdziwy. Stał się
niezakłamany w pragnieniach, autentyczny w instynkcie.
—
Wszystko profesjonalnie spieprzyłem. — Bill pokręcił głową.
Nie
musiał mówić tego na głos. To już wiedzieli wszyscy troje. Ale co dalej?
—
I co ja mam teraz zrobić? Co powiedzieć, żeby jej przeszło?
—
Może coś w stylu… — Michelle odchrząknęła, niepewnie spoglądając na Billa. —
„Przepraszam, że ostatnim razem między nami wynikło to, co wynikło, ale byłem
mocno napalony i odczuwałem ogromną, wręcz niepohamowaną chcicę. Głupio wyszło.
Byłbym wdzięczny, gdybyś mi wybaczyła, bo moje ego może poważnie ucierpieć,
jeśli nadal będziesz mnie totalnie olewała”? — Brzmiało to idiotycznie, lecz w
zupełności przedstawiało absurd całej sytuacji.
—
A myślisz, że to zadziała? — zapytał ze szczerą nadzieją w głosie.
—
Nie bądź niemądry, Bill. — Wywróciła młynka oczami. — Niektórym kobietom
wystarczą przeprosiny, a przed innymi trzeba się bardziej wykazać niż ciągłym
wydzwanianiem. Może na początek spróbuj się z nią skontaktować poprzez jakiegoś
wspólnego znajomego?
—
No mógłbym, ale…
—
Odpuść — przerwał mu Tom. — Skończ histerię i daj żyć Carmen, bo ona na pewno
ma cię po prostu dość. I wcale jej się nie dziwię…
—
Co za „odpuść”? Co za „skończ histerię”?! — Oburzony brunet poderwał się z
łóżka, nerwowo gestykulując. — Ty w ogóle nie wiesz, jak to jest. Ciebie nie
stać na żadne wyższe uczucia — wytknął bratu, ale zaraz się zmieszał i zwrócił
do Michelle: — Sorry, Mich, ale taka jest prawda.
—
Opanuj się — odparł Tom, po czym ziewnął przeciągle.
—
Nie mam najmniejszego zamiaru — syknął, mrużąc oczy. — A może ja o niej myślę,
bo… no nie wiem… Przypuśćmy, że za nią tęsknię. Co wtedy? Też mam się opanować?
—
Histeryzujesz jak baba — skwitował Tom spokojnym tonem, na co Michelle pacnęła
go w ramię.
— Coś w tym jest… — mruknął Bill, wciąż
skupiony na swoich odczuciach. Przeszedłszy przez pokój, chwycił Wertera pod
pachę i obrócił się na pięcie. — Jadę tam!
Tom
poderwał się z łóżka, patrząc na brata jak na szaleńca.
—
Ty? Gdzie?!
*
Bill
zostawił Wertera w kuchni, żywiąc nadzieję, że domownicy zajmą się jego
zwierzakiem. Podczas gdy pies zajął się rozsypywaniem po płytkach jedzenia z
miseczki, Bill wpadł do swojego pokoju i w podręczną torbę wrzucił kilka
najpotrzebniejszych rzeczy.
Kiedy
w końcu pomimo kłótni z bratem wsiadł do samochodu, wszelkie obawy o to, czy
Carmen w ogóle zdecyduje się z nim porozmawiać i jak będzie wyglądała ich
rozmowa, zniknęły. Tyle razy dawali sobie „ostatnie” szanse, że był
przygotowany nawet na odtrącenie. Już dawno powinien to zrobić, skoro od
początku nie czuł się komfortowo z myśleniem o Carmen w czasie przeszłym.
Wetknął
kluczyki do stacyjki dwuosobowego Audi i był już gotowy ruszyć, gdy nagle rozległ
się dzwonek komórki. Klnąc pod nosem, wyszperał telefon z torby. Serce zamarło
w nim na ułamek sekundy, a potem załomotało znacznie szybciej niż powinno. Dzwoni Carmen. Bill spanikował. Nie miał
bladego pojęcia, z jakimi słowami odebrać. Standardowe „halo” czy „słucham”
niekoniecznie pasowało. Bez słowa zaakceptował połączenie. Przez chwilę słyszał
po drugiej stronie jedynie głośny oddech i zastanawiał się, czy odezwać się
jako pierwszy.
—
Wiem, że tam jesteś. — Zdążył zapomnieć, że jej głos brzmiał tak miło i
melodyjnie. — Chcę przyjaciela, nie faceta do łóżka, Bill — wyparowała, zanim
zdążył odpowiedzieć.
—
Żartujesz? Ja mam wielu przyjaciół. — Gdyby musiał to powiedzieć Carmen prosto
w twarz, na pewno nie przyszłoby mu to z taką łatwością. No, ale wtedy był
zdruzgotany po rozstaniu z dziewczyną i nie miał takiej odlotowej fryzury. — I
nie potrzebuję więcej.
—
W takim razie po co do mnie wydzwaniasz?
—
Kurde, Carmen… — jęknął błagalnie. — Zawiodłem twoje zaufanie, wiem. Okazałem
się beznadziejnym przyjacielem, to też wiem. Ja…
—
Wiecznie „ja” — przerwała mu ostrym tonem. Usłyszał po drugiej stronie jakiś
szum. Zapewne zakłócenia na linii. — Tylko ty, ty i ty. Umiesz powiedzieć coś
innego?
Uchylił
usta i już chciał rozpocząć od „ja”, ale to by tylko bardziej zdenerwowało
Carmen.
—
To nie jest sprawa na telefon. Powiedz mi jedną rzecz. Jeśli odpowiesz
negatywnie, dam ci spokój… Czy jeśli przyjadę do Berlina, zechcesz ze mną w
ogóle gadać?
—
Ty to spieprzyłeś, więc sam zadecyduj.
Znowu
usłyszał szum. Tym razem głośniejszy.
—
To przyjadę i porozmawiamy — oznajmił po chwili. — Najwyżej wyrzucisz mnie za
drzwi.
—
Coś… pękło we mnie.
—
Carmen…?
—
Ściana właśnie przyłożyła mi w ryj.
—
Ee… — stęknął niepewnie. — Co się dzieje?
Po
drugiej stronie usłyszał żałosne chlipanie. Więc ten szum to nie żadne
zakłócenia, a pociąganie nosem! Płakała… przez niego? Nie, stanowczo nie.
—
Carmen? — powtórzył, zupełnie zdezorientowany.
Ze
słuchawki wydobył się głos Carmen wypowiadający niezrozumiałe dla niego słowa.
Mówiła jeszcze chwilę, coraz mniej wyraźnie i łkając coraz głośniej, a potem po
prostu przerwała połączenie.
Rozsypane
na drodze przed domem kamyczki głośno zachrzęściły pod oponami, a śnieg wzbił
się w powietrze niczym kurz, gdy Audi ruszyło. Przeczucie kazało Billowi
wcisnąć pedał gazu do oporu. Jedną rękę trzymał na kierownicy, a drugą wybierał
numer do Carmen.
To
nie było przeznaczenie ani zrządzenie losu. Raczej kara boska. Jakkolwiek by
tego nie nazwać – stało się.
*
Tik,
tak. Tik, tak. Słyszysz ten dźwięk? Tak mija czas.
Wszyscy
mamy jakieś marzenia, nadzieje, coś, na co czekamy. Lecz co się dzieje, gdy
ktoś przestaje marzyć i na nic nie czeka? Carmen Etels nie czekała. Nie marzyła
o niczym – wszystko już osiągnęła. Tak przynajmniej jej się zdawało.
Funkcjonowała automatycznie. Sesje zdjęciowe, wystawne imprezy, pokazy, znowu
sesje… Wygrywała kolejne castingi, ale niespodziewanie – ot tik, tak – wszystko
przepadło. Nie dlatego, że przestano ją chwalić, wyróżniać i angażować w nowe
projekty, ale dlatego, że jakaś wychudzona szesnastolatka zgarnęła jej sprzed
nosa kontrakt, o którym marzyła i na który czekała.
Stojący
na telewizorze zegar wybił pełną godzinę, ale Carmen nie potrafiła odczytać
którą. Wskazówki i cyferki były rozmyte.
Tik,
tak.
Wstając
z niepościelonego łóżka, niechcący strąciła puste, szklane opakowanie po
tabletkach nasennych.
Otworzyła
szafę i przejrzała się w lustrze. Zobaczyła lekko rozmazany obraz szczupłej
dwudziestolatki. Ubrana jedynie w komplet czarnej bielizny mogła podziwiać
płaski brzuch z odstającymi kośćmi biodrowymi i długie nogi – jak przystało na
modelkę. Końcówki długich złoto-blond włosów przykrywały odstające obojczyki,
okalając wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Z obcej, dziwnie zapuchniętej
twarzy spoglądała w lustro para bursztynowo-zielonych oczu. Wszyscy do
znudzenia powtarzali Carmen, że ma kocie oczy, z których niczego nie można
wyczytać. Nozdrza czerwonego od płaczu nosa zadrgały, gdy Carmen ze świstem
wciągnęła powietrze. Wykrzywiła usta w grymasie niepodobnym do uśmiechów,
którymi obdarzała obiektywy aparatów oraz kamer. Miała usta przypominające
kształt serca: dolna warga pełniejsza, a górna z wyraźnym załamaniem pośrodku.
Była
już blisko. Prawie jej się udało. Chyba nie zostało zbyt wiele czasu. Tik, tak.
Wszystko
docierało do Carmen w spowolnieniu. Nogi i ręce plątały się równie mocno jak
jej palce, kiedy wybierała numer, który ostatnio próbował się do niej
dodzwonić. Jakież to było proste! Prostsze niż ciągłe unikanie go. Jemu
przynajmniej na niej zależało. Jedno kliknięcie. Krótki sygnał, po którym ktoś
odebrał połączenie.
—
Wiem, że tam jesteś. — Brzmienie własnego głosu niezmiernie zdziwiło Carmen.
Mówiła spokojnie, bez zbędnych emocji. — Chcę przyjaciela, nie faceta do łóżka,
Bill — wyparowała na przekór samej sobie.
—
Żartujesz? Ja mam wielu przyjaciół. I nie potrzebuję więcej.
—
W takim razie po co do mnie wydzwaniasz?
—
Kurde, Carmen… Zawiodłem twoje zaufanie, wiem. Okazałem się beznadziejnym
przyjacielem, to też wiem. Ja…
—
Wiecznie „ja” — wytknęła mu, pociągając nosem. — Tylko ty, ty i ty. Umiesz
powiedzieć coś innego?
—
To nie jest sprawa na telefon. Powiedz mi jedną rzecz. Jeżeli odpowiesz negatywnie,
dam ci spokój… Czy jeśli przyjadę do Berlina, zechcesz ze mną w ogóle gadać?
—
Ty to spieprzyłeś, więc sam zadecyduj.
Nie
zdąży. Nawet gdyby przybył na czas, nie zdołałby jej powstrzymać.
Gdzie jesteś? Chodź tu i skończ
ze mną!
—
To przyjadę i porozmawiamy. Najwyżej wyrzucisz mnie za drzwi.
No dalej! Chcę umrzeć. Na co
jeszcze czekasz?
—
Coś… pękło we mnie.
—
Carmen…?
Nie
powinna kończyć w samotności. Powinna pokazać wszystkim, ile stracili,
rezygnując z niej – i uświadomić im to w bardzo spektakularny sposób. Wzrok
Carmen powędrował do rozwartych na oścież drzwi. Tego pokazu nikt mi nie
odbierze!
Oparłszy
rękę na biodrze, ruszyła przed siebie, nie zwracając uwagi, że obraz przed jej
oczami dwoił się, troił i zlewał w kolorowe plamy. W punkcie, do którego zmierzała,
nie było żadnych drzwi.
—
Ściana właśnie przyłożyła mi w ryj — powiedziała do telefonu, wojowniczo
wpatrując się w tapetę. Jeden do zera dla
ciebie.
—
Ee… — Usłyszała niepewnie brzmiący głos Billa. — Co się dzieje?
Pociągnęła
nosem. Kręciło jej się w głowie. Nogi miała jak z ołowiu i robiło się jej
niedobrze. Ale nie działo się nic więcej. Czyżby połknęła za mało tabletek?
Dlaczego, u licha, nie udało jej się nawet to?
—
Carmen?
Przełknęła
łzy spływające po rozgrzanych policzkach.
—
Już wiem… Przejmowanie kontroli nad wszystkim trzeba zacząć od zewnątrz, nie od
wewnątrz — bełkotała, rozchwianym krokiem kierując się w stronę kuchni. Z
całkowitą premedytacją wyjęła za stojaka największy nóż z czarną rączką.
Rzuciła telefon na blat szafki. — Ręce? Zbyt typowe. Ciach, ciach… Stanik! —
Ostrze noża rozerwało na strzępy ciemny materiał. Miseczki zsunęły się z jej
piersi, pociągając w dół ramiączka biustonosza. — Teraz mam, kurwa, dwa. No i
co ty na to, Bill? Chodź tu, przyjacielu. Ty też przegrasz. Ze mną wszyscy
przegrywają. Nawet ja. — Plączący się język i uginające nogi. Klinga noża ze
świstem przecięła powietrze, po czym wraz z zaciśniętą na rękojeści dłonią
opadła na komórkę. — Ciach! — mówiła dalej, nieświadoma, że nie słyszy jej nikt
oprócz niej samej. — Żebro. Albo brzuch. Wielkie, brzydkie, tłuste brzuszysko.
Wszędzie mnie przyjmą bez niego.
Nie
miała siły dłużej mówić. W jej organizmie rozgrywała się istna batalia.
Zakasłała, próbując zatrzymać nadchodzące torsje.
O, telefon dzwoni. Kto? Rozmazane
literki. W
ostatnim momencie Carmen chwyciła za komórkę i przytrzymując się blatu, osunęła
się na chłodne kafelki. Nóż z brzdękiem opadł obok niej.
Oddychając
chrapliwie, leżała na kuchennej podłodze. Zimno porażało jej skórę, ale Carmen
wcale tego nie czuła. Żołądek i całe ciało buntowało się przeciw niej. Telefon
wciąż dzwonił.
Żegnaj, przyjacielu… Ojej, ojej!
Przecież nie chcesz być moim przyjacielem. Nie lubisz, jak tak się do ciebie
zwracam, przyjacielu. A więc, Bill… Żegnaj, Bill.
Tik,
tak. Tik, tak. Tak właśnie mijał jej czas.
Nawiedzały
ją wychudzone potwory.
*
Bill
wyjechał do Berlina w piątek i od tamtej pory nie dawał znaku życia ani nie
odbierał telefonów, czym nawet nie mieli czasu się martwić. Sobota i niedziela
minęły im w ferworze spotkań ze znajomymi rodziny Kaulitzów. Właśnie w ciągu
tych dni rozgrywały się sceny, których ani Michelle, ani Tom nie brali
wcześniej pod uwagę. W sobotę odwiedzili mieszkających w Halle rodziców
Gordona, Felixa i Petrę – była to przemiła i żywotna para staruszków. Michelle,
patrząc na nich, oczyma wyobraźni widziała Gordona i Simone za kilkadziesiąt
lat. W każdym razie drugi dzień świąt spędzili we wspaniałym towarzystwie, a do
Loitsche wrócili późnym wieczorem.
Ich
gra została wystawiona na prawdziwą próbę podczas niedzielnego obiadu, na który
matka i ojczym zaprosili swoich najbliższych znajomych, a co za tym szło –
przybyli także przyjaciele Toma, u których on sam dostrzegł dość dziwne reakcje
na wieść o jego nowym związku. Szczególnie zaniepokoiła go dość sceptyczna
postawa Gustava i Georga wobec „jego dziewczyny”.
W
niedzielę nadarzyła się doskonała okazja, by Michelle mogła poznać nie tylko
znajomych Simone i Gordona: Olgę i Leona Schäfer oraz Judith Listing, lecz
także przyjaciół Toma. Niemal od razu nie polubiła Gustava i chyba z
wzajemnością; nie potrafiła sobie wyjaśnić tej obopólnej niechęci. Poznała
również jego starszą siostrę, Franziskę oraz jej amerykańską przyjaciółkę,
Eveline. Do obu tych kobiet poczuła niespodziewany przypływ sympatii. Franziska
i Eveline studiowały w Nowym Jorku na ostatnim roku The Art, Design and Film
Institute, na wydziale filmowym. Zajmowały się głównie realizacją obrazu
telewizyjnego i filmowego, a w rozmowie z nimi Michelle dowiedziała się między
innymi, że brały udział w kręceniu teledysku do jednej z piosenek Tokio Hotel –
„1000 Meere”. Z dziewczyną Georga, Mariką, Michelle od razu znalazła wspólny
język. Georg Listing też był uprzejmy, ale odnosił się do niej z wyraźnym
dystansem. Jak na złość zadawał dociekliwe pytania, na które odpowiedzi
wcześniej nie ustaliła z Tomem. Nie potrafiła wydukać żadnej sensownej
odpowiedzi. Była naprawdę zdumiona przenikliwością tego mężczyzny. Mimo iż
Georg nie dał tego po sobie poznać – miał wiele innych pytań do zadania.
—
Nigdy więcej się tak nie zachowuj — ostrym tonem upomniał ją Tom po tamtym
obiedzie, gdy wszyscy goście opuścili dom i w końcu znaleźli się we dwoje. —
Jak czegoś nie wiesz, to po prostu graj, kłam! Udawaj zakochaną, i tyle! —
podniósł głos. — Znamy się i kochamy, jasne? — spytał, a kiedy nie usłyszał
odpowiedzi, rozzłoszczony podszedł do Michelle i chwycił ją za ramię, boleśnie
zakleszczając na nim długie palce. — Płacę ci za to — wycedził. — W ich oczach
mamy być typową zakochaną parą, zrozumiano?
Wiedziała,
że Tom miał rację; taka była umowa. Nie odezwała się ani słowem. Zastanawiała
się, jak to możliwe, że z jednej strony Tom potrafił zachowywać się tak
delikatnie i ostrożnie, żeby przypadkiem jej nie urazić, a z drugiej tak
zaciekle i z determinacją bronić ważnych dla siebie spraw, nie zważając, czy
może nie powie kilku słów za dużo albo posunie się za daleko.
Odważyła
się spojrzeć w jego nie-niebieskie oczy. Wyswobodziła się z uścisku i
powiedziała coś, co bardziej niż dotychczas uświadomiła sobie tamtego
popołudnia:
—
To wszystko wkrótce się wyda. Popełniliśmy ogromny błąd, Tom.
—
To nic — odparł już łagodniejszym tonem. — Wszyscy je popełniają.
*
Bill
Kaulitz nigdy nie lubił szpitali. Sterylności, specyficznego zapachu, echa
smutku, chorób, wypadków i śmierci. Ani echa swoich kroków, kiedy prędko
przemierzał długi korytarz Szpitala Urazowego1, mijając personel i
pacjentów. Odkąd dowiedział się, że Carmen spotkało prawdziwe szczęście i nic
już nie zagraża jej zdrowiu, sam poczuł, że pilnie potrzebuje interwencji
lekarza. Uratowano jego eks-przyjaciółkę, chociaż to nie było łatwe. Gdyby
znalazł Carmen kilka godzin później, mogło – co wytłumaczył mu lekarz –
skończyć się to tragicznie: niewydolnością oddechową, długotrwałą śpiączką… Dla
Billa liczyło się wyłącznie to, że fizycznie nie stało jej się nic poważnego.
Powinien z radości skakać pod sufit – w końcu ocalił człowieka. Nie czuł się
jednak z tego powodu raźniej. Gdyby rzeczywiście był dobrym przyjacielem od
początku, na pewno odwiódłby ją od tego przerażającego pomysłu. Nienawidził
siebie za to, że wolał pielęgnować swoją urażoną dumę, zamiast od razu do niej
pojechać. Wtedy zamiast sięgać po tabletki, sięgnęłaby po telefon i wyżaliła mu
się, że spotkało ją coś przykrego. Nerwy Billa od momentu, kiedy ujrzał Carmen
nieprzytomną w samej bieliźnie, ze zniszczonym biustonoszem i leżącym obok
nożem, stawały się coraz bardziej skołatane. Nie potrafił sobie znaleźć miejsca
w szpitalu, więc wrócił do pustego apartamentu, ale tam również nie zaznał ani
chwili spokoju. Nie spał, nie miał ochoty jeść ani rozmawiać z kimkolwiek, dopóki
nie porozmawia z Carmen.
Zanim
wszedł do sali, w której leżała Carmen, potarł dłońmi zmęczoną twarz. Potem
wszedł do środka, nie spodziewając się, jaki widok zastanie. Carmen
przeniesiono do innej sali dopiero tego ranka. Nie pocieszył go widok
dodatkowego łóżka zajmowanego przez starszą kobietę. Usiadł na krześle pod
oknem, obok łóżka Carmen.
Carmen
otworzyła oczy. Miała ochotę przekręcić się na bok i udawać, że śpi, ale
zdawała sobie doskonale sprawę, że dalsze unikanie Billa jest bezcelowe.
Przecież ją uratował! Choć tego akurat po przebudzeniu dowiedziała się od
pielęgniarki. Z wcześniejszych wydarzeń zapamiętała jedynie ból, dziwne
duszności i wielką ulgę, kiedy potem osunęła w ciemność. Lepiej dla niej, gdyby
się nie obudziła.
—
Cześć. — Posłał jej niepewny uśmiech.
Carmen
poprawiła się na poduszce. Miała bladą twarz, podkrążone oczy, wyschniętą skórę
ust i niedbale zaczesane do tylu włosy. Nie wyglądał wcale od niej lepiej, ale
to jej bardziej współczuł. Żal i pretensję do całego świata miała wypisane na
twarzy tak wyraźnie, że bał się ponownie odezwać. Przez jakiś czas cisza
wirowała nad ich głowami, przerywana pokasływaniem kobiety z łóżka obok.
—
Jak się czujesz? — zagadnął. Jeżeli wyglądała tak, jak się czuła, to nie było z
nią najlepiej.
—
Przestań gapić się na mnie z taką litością — nakazała ze stoickim spokojem tym
swoim melodyjnym głosem, który w tej chwili bardzo zirytował Billa. — Był już u
mnie szpitalny psycholog i jeśli chcesz, mogę ci powtórzyć, co mu powiedziałam:
nie zamierzam tego powtórzyć i nie, nie mam depresji ani nic z tych rzeczy. I
tyle. — Patrzyła mu prosto w oczy, aż niespodziewanie spytała: — Wciąż jesteśmy
przyjaciółmi?
—
Mówiłem ci już…
—
Tylko to wchodzi w grę, Bill. Lubię cię jak przyjaciela, nic więcej —
zastrzegła nadal tym samym spokojnym tonem. — Mało już namieszałeś? — dodała z
nutką pretensji. — Teraz postanowiłeś przyjechać, żeby co?
—
Co, żeby co? — zawtórował twardym tonem. Dotarło do niego, że wcale nie był
gotowy na konfrontację z Carmen.
—
Żeby udowodnić, kim to nie jest wielki Bill Kaulitz? Czy może znów chcesz się
pocieszyć w ramionach „przyjaciółki”? — wycedziła. Nawet ubrana w bladoróżową
piżamkę, przykryta kołdrą i wyglądająca jak trzy ćwierci do śmierci budziła w
nim respekt.
—
Nie potrzebuję pocieszenia — odwarknął. — To był jednorazowy przypadek czy
bierzesz też jakieś narkotyki albo inne świństwo? — zapytał wprost.
Nie
było sensu owijać w bawełnę. Bill tkwił w świecie show-biznesu tak długo, że
widział już wielu kolegów i koleżanek po fachu, którzy sięgali po alkohol,
narkotyki lub inne używki, bo było im zbyt ciężko żyć w tak „łatwym”
świecie, ich kariery podupadały albo zwyczajnie nie potrafili znaleźć sobie
innej rozrywki. Carmen mógł zaliczyć do którejś z dwóch pierwszych kategorii. O
ile rzeczywiście należała do którejkolwiek. Nie widział nic groźnego w tym, że
lubiła pławić się w świetle reflektorów i fleszach aparatów, przechadzać się po
wybiegach, stać na czerwonych dywanach, obracać się w kręgu ludzi wpływowych i
znanych. Przecież robił to samo. Z tą drobną różnicą, że on wiedział, gdzie
znajduje się znak „stop”. Balansował na granicy między sprzedawaniem siebie
mediom a zwyczajnym zwracaniem na siebie uwagi. Czasem wyściubiał nosa za tę
granicę, ale nic więcej. Carmen prawdopodobnie zatraciła się w całym tym
splendorze, a Bill był zbyt skupiony na sobie, żeby zauważyć, że z nią mogło
dziać się coś niedobrego.
—
Czyli przyjechałeś, żeby znowu pomędrkować — westchnęła z rezygnacją. — Znajdź
sobie ciekawsze zajęcie niż ratowanie martwych.
—
Zadałem proste pytanie. Jesteś uzależniona od piguł czy bierzesz gorsze
świństwo?
—
Nic z tych rzeczy, panie tatuśku — odparła, zmęczona tą wymianą zdań.
—
No to dlaczego? — indagował. — Powiedz mi, Carmen, co się stało?
Odniósł
nieodparte wrażenie, że musiało jej być bardzo ciężko, bo spuściła wzrok. Kiedy
się odezwała, mówiła tak cicho, że musiał się pochylić, aby ją usłyszeć:
—
Jakaś pinda ukradła mój kontrakt. — W głosie Carmen pobrzmiewała już nie nutka,
a cała gama pretensji, złości, rozgoryczenia i rezygnacji. — Też mi coś —
prychnęła. — To miały być pokazy w całej Europie, a ta mała podstępna żmijka
zgarnęła to o — pstryknęła palcami — tak.
Tego
było już za wiele! To on bezustannie o niej myślał, kto wie – może nawet
tęsknił za nią, i od trzech dni przeżywał istne katusze, zamartwiając się, a
ona przejmowała się jakimś głupim kontraktem!
—
Więc o to ci chodzi? O kontrakt? — syknął, a nozdrza niebezpiecznie mu
zadrgały. — I to całe zamieszanie też z powodu jakiegoś durnego kontraktu?! —
krzyknął, nie zważając na oburzone spojrzenie starszej pani z łóżka obok. — Nie
jesteś pępkiem świata, Carmen! Także doceń, do cholery, że jeszcze żyjesz albo
sam własnoręcznie wybawię cię od wszelkich okrucieństw tego niewdzięcznego
świata.
—
Jesteś bezczelny, Kaulitz! — Również podniosła głos, chociaż z pewną
trudnością. — Wyjdź.
Jego
klatka piersiowa pod koszulą w czerwono-czarną kratkę podnosiła się i opadała w
przyspieszonym tempie, kiedy oddychając ciężko przez nos, wstał z krzesła i
obrzucił Carmen gniewnym spojrzeniem.
—
No dalej, wynoś się stąd!
—
Jak sobie życzysz — odparł chłodno. Nikt, a z całą pewnością nie ona, nie miał
prawa zachowywać się tak wobec niego. Ruszył przed siebie.
—
Bill…
Nie
odwrócił się. Otworzył drzwi z zamiarem wyjścia na korytarz, ale zatrzymał go
spokojny głos Carmen.
—
Bill… Zostań. Przynajmniej dziś bądź moim przyjacielem.
Nie
umiał udawać, że nie słyszy i zwyczajnie wyjść, nie odwracając się za siebie.
Zawrócił szybciej, niż zdążył się zastanowić. Zignorował zaciekawione
spojrzenie staruszki i podszedł do Carmen. Przycupnął na skraju łóżka, a potem
ostrożnie ją przytulił. Carmen pociągnęła nosem.
— Jeśli osmarkasz albo zapaskudzisz moją nową
koszulę łzami, to… — Nie dokończył, bo jego słowa zginęły w histerycznym
chichocie Carmen.
—
Możesz zostać do obchodu i dowiedzieć się ze mną, kiedy mnie wypuszczą —
zaproponowała, tamując łzy pierwszej w życiu porażki. Och, jakież to było
przesadnie dramatyczne z jej strony!
—
Zabawne. Jeszcze wczoraj rozmyślałem nad rozbiciem obozowiska na korytarzu.
—
Serio? — Z ulgą i radością przyjęła fakt, że do oczu przestały jej cisnąć się
łzy.
—
Serio, serio.
—
Nigdy nie czułam się tak potwornie bezużyteczna i nieudana jak wtedy, gdy w
ostatniej chwili dowiedziałam się, że nie podpiszą ze mną kontraktu, wiesz?
Dosłownie pakowałam już walizkę.
—
Nie nakręcaj się. — Pod jego nosem wykwitł lekki uśmiech.
—
Zachowałam się jak ostatnia kretynka — ciągnęła spokojnym tonem. — Ale fajnie,
że nawet w tak dennej sytuacji mogę liczyć na ciebie jak na przyjaciela.
—
Musisz najpierw udowodnić, że zasłużyłaś na przyjaźń Billa Kaulitza —
powiedział zaczepnie. — Na początek wcisnę w ciebie tony fast foodów, żebyś
odzyskała siły i humor. — Pocieszająco poklepał Carmen po plecach. — Pójdzie ci
w boczki i wtedy już nigdzie cię nie przyjmą.
Uśmiechnął
się niby złośliwie, choć nie był pewien, czy to nie za wcześnie, by w taki w
sposób żartować z Carmen. Carmen Etels była kobietą sukcesu. Wszystko w życiu
przychodziło jej z łatwością. Zawsze dostawała to, czego chciała – to było jej
własne, niepisane prawo. Potrafił więc wyobrazić sobie, że drobne niepowodzenie
odebrała jako totalną porażkę i życiową tragedię.
I
kiedy tak przytulał Carmen, pomyślał, że byłby w stanie polubić szpitale.
1 Jest
to nazwa własna szpitala w Berlinie, dlatego też zapisana wielką literą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz