tekst

19 maja

Moje życie jest kompletnie pokręcone.

7 października 2011

8. Kurtyna w górę


Michelle wyciągnęła z przewieszonej przez ramię zamszowej, ciemnosiwej torebki nieco wymiętoloną kartkę, na której kilka godzin temu pospiesznie nabazgroliła adres podyktowany przez Toma. Porównała go z numerem widniejącym na luksusowym apartamentowcu. Przekonawszy się, że trafiła we właściwe miejsce, zmusiła nogi do ruchu. Przeszła przez oszklone drzwi i rozejrzała się po niemalże opustoszałym holu. Podeszła do ochroniarza, który siedział za recepcyjną ladą, uśmiechając się na tyle szeroko, na ile pozwalał ból twarzy. Starszy mężczyzna pod pięćdziesiątkę oderwał się od lektury gazety i profesjonalnie odwzajemnił uśmiech.
— W czym mogę pani pomóc?
Po głosie rozpoznała, że to z tym mężczyzną przed chwilą rozmawiała przez domofon.
— Jestem umówiona z panem Tomem Kaulitzem i chciałam…
— Proszę chwileczkę poczekać — przerwał z wyrozumiałym uśmiechem. Na twarzy ochroniarza przelotnie pojawiło się zaciekawienie, ale zaraz przygasło pod maską znudzenia.
Mężczyzna sięgnął po telefon, prawdopodobnie wykręcając jakiś wewnętrzny numer.
— Dobry wieczór, panie Kaulitz. — Ani na sekundę nie spuszczał dziewiętnastolatki z oczu. — W recepcji pojawiła się pewna młoda dama i twierdzi, że jest z panem umówiona… Pani imię? — powiedział do słuchawki, unosząc pytająco brwi.
— Michelle.
— Michelle — powtórzył rozmówcy. — Tak jest, dziękuję. Do widzenia. — Skinął głową, jakby Tom Kaulitz mógł go widzieć w tym momencie. — Może pani udać się windą na trzecie piętro. Życzę miłego wieczoru.
— Dziękuję i wzajemnie.
Odetchnęła głęboko, kiedy drzwi wyłożonej lustrami windy zasunęły się za nią. Przycisnąwszy odpowiedni guzik, przylgnęła plecami do ścianki i odchyliła głowę do tyłu. Trwała w bezruchu aż do momentu, gdy winda zatrzymała się na trzecim piętrze.
Stanąwszy przed odpowiednimi drzwiami, Michelle nie bez wahania zadzwoniła do drzwi. Metaliczny dźwięk zniknął we wnętrzu apartamentu. Oblała ją fala gorąca. Niecierpliwie przestąpiła z nogi na nogę. Postanowiła, że jeśli nikt nie otworzy, wróci potulnie do ciasnego mieszkania i do Ariana, lecz zanim zdążyła zamienić myśli w czyny, drzwi uchyliły się i w szparze pomiędzy nimi a futryną pojawił się wysoki dwudziestolatek. Na linii jego podbródka rozciągał się metalowy łańcuch. Zamknięcie drzwi, szczęknięcie zasuwy i rozwarcie ich na oścież trwało zaledwie sekundę, może dwie. Michelle nie zdążyła się przywitać, a stojący przy drzwiach Tom gestem dłoni zaprosił ją do wewnątrz. Weszła niepewnie do środka.
— Duży miałaś problem z dotarciem tutaj? — zapytał na początek, żeby nawiązać jakąkolwiek dyskusję.
— Trochę. Jak można się tak ukryć w centrum Berlina?
W odpowiedzi Tom uśmiechnął się pod nosem. Od początku chodziło o to, żeby się ukryć przed wścibskimi ludźmi. A teraz zaprosił tutaj obcą osobę… Zastanawiał się, czy tego pożałuje.
— Napijesz się czegoś?
            — Nie, dziękuję — odmówiła grzecznie, choć wyraźnie czuła suchość w gardle.
            — W takim razie pozwól, że odwieszę twój płaszcz… Michelle, tak? — upewnił się, czy dobrze zapamiętał jej imię.
            Przytaknęła, po czym z łatwością uwolniła się z wierzchniej odzieży. Trochę zdziwiona kurtuazyjnością Toma, podała mu niebieski płaszczyk.
            Tom nareszcie mógł w pełni ocenić urodę Michelle, niespowitą w neonowe światła klubu. Nie była wróżką w nieskazitelnych różach, nie wyglądała nawet jak tancerka, która zbeształa go w „Tropicanie” – po prostu stała przed nim już mniej intrygująca w całym swoim zmęczeniu, lecz z wyprostowaną sylwetką i dumnie podniesioną głową. Dzisiaj nie była ubrana ani trochę wyzywająco: zwykłe, granatowe dżinsy z wąskimi nogawkami wpuszczone były w ciemne botki na szpilkach, a częściowo schowanej pod kamizelką, białej bluzki nie wieńczył głęboki dekolt, który poprzednim razem mógł podziwiać w „Tropicanie”. W zagłębieniu krągłych piersi znajdował się srebrny wisiorek pasujący do wiszących kolczyków. Tom oderwał wzrok od smukłej talii. Na owalnej twarzy Michelle nie było śladu po wyzywającym makijażu, chociaż była umalowana. Nie umknęło mu, że spod cienkiej warstwy pudru prześwitywał siniak, ale postanowił tego nie komentować. Tym razem nie miała również rozpuszczonych włosów – luźno ściągnięte gumką opadały na kark, a pojedyncze kosmyki, które się wymknęły, okalały blade policzki. Szczególną uwagę przyciągały idealnie wykrojone, malinowe usta i odrobinę nieobecne, intensywnie jasnozielone oczy. I dopiero gdy te oczy obdarowały go wyczekującym spojrzeniem, zdał sobie sprawę, jak głupio musi wyglądać podczas taksowania Michelle wzrokiem z na wpół rozchylonymi ustami. Chcąc zachować swój zwyczajny rezon, końcówką języka zwilżył spierzchniętą skórę warg, w charakterystyczny sposób zahaczając o kolczyk.
            Zaprowadził Michelle do salonu. Zachowali odpowiedni dystans między sobą nawzajem – ona zajęła miejsce na kanapie, Tom natomiast usiadł w fotelu.
Michelle z zaciekawieniem ogarnęła wzrokiem idealnie urządzony salon. Całość była utrzymana w kolorach kakao oraz beżach, które kontrastowały z ciemnymi meblami. Jasne ściany ozdobiono kilkoma obrazami. Na wiszących półkach stały nieliczne książki, które wyglądały na w ogóle nieużywane. Michelle przyszło na myśl, że są tylko częścią wystroju. Nad plazmowym telewizorem mieściła się wnęka wypełniona muzycznymi nagrodami, w jednym z kątów pokoju znajdował się ciemny, pękaty wazon, z którego wystawały długie, sztuczne gałęzie, a podłogę pokrywał ciemnobeżowy, gruby – i dzięki temu tłumiący kroki – dywan. Wszystko w pomieszczeniu sprawiało wrażenie spójnej całości i było nienagannie czyste.
— Ładnie tutaj — zagadnęła.
— Przekażę bratu. On urządzał to wszystko. — Uśmiechnął się, widząc minę kobiety, która najwidoczniej była zafascynowana doborem wyposażenia wnętrza.
Tom chwycił za daszek czapki – Michelle już wcześniej zdziwiło, że nosił ją również w domu – i poprawił, jakby uwierała go w głowę. Wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciach, które widziała. Jego skóra nosiła jeszcze ślady wakacyjnej opalenizny, która na fotografiach wydawała się być ciemniejsza. Poza tym Tom Kaulitz, który siedział na fotelu obok, wizualnie niczym nie różnił się od Toma Kaulitza, którego pokazywano w telewizji i w gazetach: ten sam prosty, proporcjonalny do reszty twarzy nos, te same ciemne oczy przywodzące na myśl płynną czekoladę lub ciemny orzechowy karmel, ten sam pieprzyk na prawym policzku, to samo wysokie czoło zasłonięte bandaną, na którą nasunięta była czapka, te same dredy, ściągnięte szeroką frotą. Nie zrezygnował ze stałych elementów swojego image’u: baginsów oraz za dużej o kilka numerów koszulki.
— To może przejdziemy do konkretów, Tom? Wiem, jak wygląda cała sprawa, ale nie znam warunków twojej propozycji — dodała.
— Konkretnie chodzi o to, żebyś wybrała się ze mną do Loitsche jako moja dziewczyna i nikomu nie pisnęła słówka. Wcale nie jest ciężko być zakochaną we mnie — zaśmiał się. Próbował być czarujący jak podczas licznych wywiadów, ale czuł, że w ogóle mu się nie udawało. Przed tą kobietą było znacznie trudniej udawać. — Jestem skłonny zgodzić się na każdą cenę. Jedyny problem jest taki, że chciałbym, żebyśmy wyjechali jutro, ewentualnie pojutrze.
— Tak szybko?
— Nie ukrywam, że zależy mi na czasie.
— Rozumiem — stwierdziła, choć tak naprawdę wcale nie rozumiała. — Czysto teoretycznie: co miałabym odpowiadać na ewentualne pytania odnośnie tego wszystkiego? Przecież gdzieś musielibyśmy się poznać…
— Żaden problem. Przeprowadzałaś ze mną indywidualny wywiad do jakiejś mało znanej gazety. Później wszystko potoczyło się typowo: randki i takie tam. — Od rana zastanawiał się, jak mogłaby wyglądać miłosna historia, w którą uwierzyłaby Simone. Mimo że żaden pomysł nie satysfakcjonował go w wystarczającym stopniu, nic lepszego nie wpadło mu do głowy. — Nie jestem najlepszy w te klocki, więc otoczkę romantyzmu pozostawiam tobie, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Zależy mi tylko, żeby kłamstwo się nie wydało.
Kiwnęła głową, nie bardzo wiedząc, jak to wszystko podsumować.
Odczuwała duszność na myśl o czekającym ją wyzwaniu. Chciała jak najszybciej zakończyć to spotkanie, żeby wydostać się z apartamentu braci Kaulitz.
— Opowiedz mi coś o sobie — poprosił, zachowując nonszalancki ton. Usadowiwszy się wygodniej w fotelu, wprawnym ruchem ściągnął z głowy bandanę oraz czapkę i odrzucił je na stolik.
Michelle odniosła wrażenie, że Tom poczuł się swobodnie i ulotnił się z niego wszelki stres.
— Nazywam się Michelle Hoppe, mam dziewiętnaście lat, urodziny obchodzę dwudziestego trzeciego czerwca, kocham taniec i… Sama nie wiem, co chciałbyś jeszcze wiedzieć — dopowiedziała na wydechu. Nerwowym gestem wygładziła materiał bluzki w próbie zlikwidowania nieistniejącego wygniecenia. Nie wiedząc gdzie podziać ręce, powiodła dłonią do włosów. Wiszące, kryształowe kolczyki zachybotały się, odbijając światło, gdy Michelle odgarnęła grzywkę z czoła i założyła kilka kosmyków za ucho.
— Może coś o twojej rodzinie?
Seledynowe oczy posłały Tomowi nieodgadnione spojrzenie. Przemknęło mu przez myśl, że chyba wszedł na dość grząski temat.
— Mama zginęła w wypadku. Po jej śmierci przez ponad dwa lata mieszkałam z babcią. Potem przeniosłam się do Berlina. Ojca nie znam — odpowiedziała zwięźle, powstrzymując emocje. Nie chciała, żeby Tom poznał zbyt wiele szczegółów z jej życia. — Ach, i jestem jedynaczką.
Tom pomyślał, że ta kobieta musiała mieć dotąd bardzo samotne życie. Nawet zrobiło mu się jej troszeczkę żal.
— Bliscy przyjaciele? Nie chciałbym, żeby ktoś się o ciebie martwił.
— To nie stanowi żadnego problemu. — Rozsądnie przemilczała fakt, że w jej życiu najważniejszą rolę odgrywał Arian, z powodu którego nie mogła liczyć na towarzystwo nikogo oprócz Leny i innych pracowników „Tropicany”.
— Może w takim razie ty chciałabyś dowiedzieć się czegoś o mnie? Skoro mamy sprawiać wiarygodne pozory, wypadałoby poznać siebie nawzajem przynajmniej w małym stopniu.
— Poczytałam o tobie trochę w Internecie, tak z ciekawości… — wydukała, zaskoczona sugestią Toma. Uświadomiła sobie, iż ogólnikowe informacje ze stron internetowych mogą być niewystarczające. Spłonęła rumieńcem.
— Nie wierz we wszystko, co o mnie przeczytałaś. Internet kłamie. Co prawda ja również, ale rzadziej — wyjaśnił całkiem uczciwie.
Michelle coraz bardziej czuła, jak obawy i lęk przed nieznanym zataczają kręgi nad jej głową i niczym niewidzialna obręcz zaciskają się coraz ciaśniej i ciaśniej. Jasne ściany raptownie zaczęły wirować, a wraz z nimi twarz rozmówcy. W próbie zatrzymania się w rzeczywistości Michelle zacisnęła mocno powieki, po czym otworzyła je, usiłując się skupić na jakimkolwiek stałym punkcie.
— Strasznie pobladłaś — usłyszała zaniepokojony głos. Nie była pewna, ale chyba dobiegał z oddali, bo był bardzo stłumiony. Wtedy zdała sobie sprawę także z tego, że w bębenkach szumi jej własny puls. — Wszystko w porządku?
— Troszkę tu duszno, ale czuję się dobrze.
Tylko że było wręcz przeciwnie – Michelle wcale nie wyglądała dobrze. Niemal białą twarz przyozdobiły nienaturalne rumieńce. Tom pomyślał, że brakowałoby jeszcze, żeby Michelle straciła przytomność.
— Może chcesz się przewietrzyć? Mamy tu taras.
— Tak, bardzo chętnie. Dziękuję — odparła matowym tonem i od razu wstała. Zaraz jednak pożałowała gwałtownego ruchu – tym razem i ona zawirowała wraz z pokojem. Opadła ciężko na kanapę. Poczuła, jak czyjaś dłoń chwyta ją za ramię. Wyszarpnęła się z trudem.
— Pomogę ci. Chodź.
Tom ponownie złapał rękę kobiety, która przy jego asekuracji stanęła na równe nogi.
Wciąż przytłoczona swoją decyzją, szła przed siebie prawie po omacku. W końcu mogła oprzeć dłonie o balustradę; poczuła na twarzy chłodny podmuch i muśnięcie włosów. Ciepła para rąk oderwała się od jej ciała. Obraz przed oczyma ustabilizował się, nabrawszy ostrości konturów. Na chude ramiona niemal od razu wystąpiła gęsia skórka, a po plecach przebiegł dreszcz, jednak Michelle wolała to, niż niesamowicie gorące wnętrza apartamentu. Spojrzała z wdzięcznością na Toma. Gdy tylko zorientował się, że ochłonęła i poczuła się nieco lepiej, przeniósł wzrok ku górze.
Niebo ponad nimi wyglądało jak atramentowy aksamit, na którym ktoś rozsypał garść brylancików. W tle słychać było dochodzące z ulicy odgłosy. Projektanci musieli nieźle się natrudzić, by stworzyć tak idealne połączenie natury z nowoczesnym apartamentowcem postawionym niemal w centrum stolicy – sporą część terenu wokół budynku zagospodarowano pod coś na kształt parku; zasadzone wokół drzewa stanowiły swoistą osłonę przed światem zewnętrznym.
Tom sięgnął do kieszeni szerokich spodni i wyjął z niej paczkę papierosów. Poklepawszy się po kieszeniach, odnalazł również zapalniczkę. Już chciał podpalić końcówkę białej rurki, której ustnik uprzednio wetknął między wargi, lecz rozmyślił się. Wyciągnął otwartą paczuszkę w kierunku Michelle.
— Palisz?
Zaprzeczyła, po czym dodała:
— Nie cierpię tego zapachu.
            — Wyjątkowo ci go oszczędzę. — Z przepraszającym uśmiechem schował papierosa z powrotem do paczki. — Może chociaż pijesz coś z procentami?
— Nie piję alkoholu.
— Nie robisz niczego na pe, co? Nie palisz, nie pijesz, nie pieee… No. — Sapnął cicho. — Powinienem zaproponować ci jakieś ciasto albo kawę, ale nie byłem przygotowany na przyjęcie gościa, więc mam trochę alkoholu w barku, a w lodówce parę Red Bulli i jakąś wyliniałą pizzę.
— Nie musisz się tłumaczyć. — Posłała Tomowi uśmiech, który on od razu odwzajemnił. Poczuła się swobodniej. — Przyszłam porozmawiać i poznać szczegóły twojej propozycji, a nie badać zawartość twojej lodówki.
— Więc zgadzasz się? — upewnił się, idealnie maskując, że w głębi ducha niemal skakał z radości; poszło jak po maśle.
— Skąd ten wniosek? Przecież jeszcze nie powiedziałam, że na pewno pojadę.
— Nie próbuj tak ze mną grać — zastrzegł nieprzyjemnym tonem, o wiele chłodniejszym od wiatru. — Oboje wiemy, że pojedziesz… Tysiąc euro dziennie nie przychodzi ot tak sobie, prawda? — Poczuł satysfakcję na widok Michelle w niedowierzaniu unoszącej brwi.
Chyba chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nagle zza niedomkniętych szklanych drzwi dobiegła skoczna melodia. Michelle poderwała się, uprzytamniając sobie, że to była dzwonek jej komórki. Wróciła tą samą drogą, którą wcześniej prowadził ją Tom, teraz jednak nie sprawiło jej to żadnej trudności. Zapominając o botkach z kilkucentymetrowymi szpilkami, kilka ostatnich metrów dosłownie przebiegła.
Wyszperała z torby telefon i przytknęła go do ucha, rzucając wyraźne „Słucham?”.
Potem już wyłącznie wsłuchiwała się w słowa rozmówcy, z trudem powstrzymując drżenie rąk oraz chęć wybuchnięcia gniewem. Znała doskonale ten głos przeciągający lekko sylaby. Zwęziła pobladłe, wyschnięte wargi w cienką kreseczkę i zmarszczyła brwi. Pokręciła gwałtownie głową, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszała. Jak Arian mógł tak po prostu żądać od niej, że o każdej porze dnia i nocy będzie tam, gdzie on chce i robiła to, czego on sobie zażyczy? Wiedziała, że nawet jeśli rzucił wszystko i pogna do niego, nie byłby do końca zadowolony. Wolała jednak się nie buntować, żeby nie rozwścieczyć Ariana. Absolutna paranoja.
Tom przyglądał się Michelle z ramionami skrzyżowanymi na klatce piersiowej.
— Muszę już iść — oznajmiła, zatrzaskując klapkę telefonu. — Przepraszam, ale to dosyć ważna sprawa. — Ważna jak żadna inna. Nic nie było tak istotne jak Arian. Michelle, zarzuciwszy torbę na ramię, niepewnie zerknęła na Toma. — Pojadę z tobą, Tom. O ile twoja propozycja nadal jest aktualna.
— Jak najbardziej. — Wyszczerzył się w uśmiechu. — Zadzwonię do ciebie później. Ustalimy resztę szczegółów i powiem ci, kiedy dokładnie wyjeżdżamy.
— W porządku — odparła bez namysłu. Nie było sensu dalej udawać, że nadal rozważa wszelkie za i przeciw. — To do usłyszenia, Tom — rzuciła przez ramię, po czym zniknęła w przejściu na korytarz.
— Do zobaczenia, Michelle.

*

W zaciemnionej sypialni pachniało ciekawością niewypowiedzianych jeszcze obietnic.
— Wiem, że już to mówiłem kilka razy, ale przepraszam za nieudaną kolację — sapnął, na chwilę odzyskując mowę, choć jego puls nadal był szaleńczo przyspieszony.
— Tamto spaghetti było okropne. — Marika pomogła Georgowi zdjąć koszulkę. Niemal zapomniała już o makaronie, którego nie dało się nawinąć na widelec. — Żeby nauczyć się dobrze gotować, trzeba mieć sporo cierpliwości. A przecież zarówno ty, jak i ja, wiemy, że akurat tej cechy ci brakuje. — Uśmiechnęła się, sugestywnie unosząc brwi.
— Ja po prostu…
— Nie pomyślałeś? — Parsknęła krystalicznym śmiechem, którego dźwięk Georg uwielbiał. — Twoje wieczne wytłumaczenie: nie pomyślałem. Ale to był ostatni raz. Już nigdy więcej… — nie dokończyła, gdyż zetknęli usta w kolejnym niecierpliwym pocałunku.
Krew zastygła Georgowi w żyłach, gdy dotarł do niego sens słów Mariki.
— O czym ty mówisz? To tylko głupie spaghetti, nie możemy z tego powodu…
W końcu zespolone pocałunkami i wtulone w siebie dwa nagie ciała opadły na miękkie łóżko.
— Już nigdy więcej nie pozwolę ci gotować — szepnęła ze specyficznym, odrobinę obco brzmiącym akcentem.
Bez wstydu uwolnili pożądliwe zmysły, pozwalając dłoniom oraz ustom kosztować się wzajemnie. Oderwali się od reszty świata, a ich miłość właśnie w owym momencie stała się faktem. Tylko on i ona – połączeni w jedność. Jedność trwającą długie minuty. Głośne oddechy spływały po pościeli i opadały na porozrzucane poduszki. Wraz z nadchodzącym spełnieniem z obu gardeł wyrwał się głośny jęk, który poszybował ku górze z szybkim, wspólnym biciem serc.
Georg złożył na ustach Mariki kolejny pocałunek, tym razem krótszy od poprzednich, po czym oparł głowę o zaokrąglone wezgłowie łóżka, by móc swobodniej złapać powietrze. Marika podparła głowę ręką, a rude włosy załaskotały skórę na męskim ramieniu. Spojrzała Georgowi prosto w oczy, co tak uwielbiał. Za każdym razem mocniej ujmowała go spojrzeniem czarnych źrenic i równie czarnych tęczówek. Mrużąc powieki i mrucząc, przeciągnęła się w koci sposób.
— Kocham cię — wyszeptał. Któreś z nich zadrżało i Georg nie był pewien, czy to on, czy Marika poruszona wyznaniem, które po raz pierwszy wydostało się z jego ust. — Kocham w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. — Marika z uśmiechem przekrzywiła głowę na bok i spojrzała na mężczyznę z taką samą bezpośredniością jak wtedy, gdy się poznali. Od tamtego momentu minęły zaledwie niecałe dwa miesiące, a Georg miał wrażenie, jakby to upłynęła cała wieczność. — Nieważne, że tak krótko się znamy. Liczy się, że teraz jesteśmy my i nikt więcej. Przyszłość może należeć do nas, jeśli tak zdecydujemy. — Nie miał pojęcia, co wygadywał. Dał się prowadzić uniesieniu, które wciąż władało jego umysłem.
Przygryzła wargę i kiwnęła głową ze zrozumieniem. Widząc rozanielony wyraz twarzy ukochanego, zaśmiała się, zabawnie marszcząc kształtny nosek. To Georg też w niej uwielbiał. Jej śmiech i to, jak marszczyła nos, gdy z niego żartowała. To, jak przewracała oczami, gdy znowu popełniał faux pas, jak w każdym miejscu i o każdej porze potrafiła bez zażenowania sięgnąć po jego dłoń i nie puszczać, póki sam nie wycofał ręki. Uwielbiał również jej akcent, który zniewalał go przy najkrótszych słowach. I jeszcze jej oczy spoglądające z ciepłym spokojem. To w dwóch, czarnych punkcikach rozpoczął się na nowo i wiedział, że tylko w nich mógłby odnaleźć swój koniec. Dzięki Marice stał się kochający, czuły, wrażliwy. I chciał być jeszcze lepszy, specjalnie dla niej.
— Uwielbiam cię za to — stwierdził.
— Za co?
— Za to, że milczysz, zamiast mi przerwać i słuchasz bzdur, które plotę.
Unosząc smukłe ciało, podparła się na łokciach, przez co cienka, satynowa kołdra troszkę zsunęła się z jej pleców. Gęste pasma ognistych włosów zasłoniły nagie piersi, a Georg nie omieszkał nie spojrzeć w ich kierunku.
— Cholera… — mruknęła, zerkając w punkt poza wyrzeźbionym torsem. Przysunęła się do Georga, który niemal poczuł muśnięcie jej warg, gdy z przerażeniem w głowie szepnęła: — Ja chyba jej ciebie też. — Po raz pierwszy w życiu bała się uczuć, bo były nazbyt szczere.
Bez uprzedzenia, z sercem dziko tańczącym z radości, Georg zagarnął Marikę w objęcia i skradł z ust długi, namiętny pocałunek.
Potem jeszcze długo tonął w jej oczach i jaśminowym zapachu jej skóry, aż obydwoje zasnęli, zwarci w nareszcie niepołowicznym uścisku.

*

On – wyciszony i zauroczony jej urodą, ona – podziwiająca widoki, z którymi nie mogła spotkać się na co dzień. Oboje ogarnięci czasem i po raz pierwszy chłonący z ostrożnością wzajemną obecność.
Juliette Lorrain, którą do tej pory Gustav znał jako Mad. Force, była dla niego wyjątkowo ciężką do rozgryzienia zagadką. Powolutku, od momentu ich pierwszej rozmowy, burzyła jego ułożone dotychczas życie, wtaczając w nie nieznaną dotąd radość, którą zaczął dostrzegać w najmniejszych rzeczach. Teraz miał wrażenie, że to było tylko pozornie pozytywne uczucie.
Mimo że to było ich pierwsze prawdziwe spotkanie, rozmawiali raczej niewiele. Gustav miał wrażenie, że to spotkanie niewiele wniosło w ich znajomość. Poznał jedynie imię i nazwisko Mad. Force oraz jej wiek – reszty musiał domyślać się na podstawie wyciągniętych, często błędnych, wniosków. Wydawało mu się, że może po prostu nie wpuszczała do swojej życiowej sfery ludzi, którym w jakiejś części nie ufała.
Październikowe słońce zaszło, chowając się za linią horyzontu. Najpierw wyznaczało granicę między niebem i ziemią, a potem wypuściło ostatnie lśniące promienie. Słoneczny widnokrąg zamienił się w roztańczone milionem migoczących gwiazd granatowe sklepienie. Z dachu, na którym Gustav i Juliette siedzieli, niebo wydawało się tak bliskie, jak gdyby wystarczyło jedynie wyciągnąć rękę, żeby go dotknąć.
— Patrz tam. Widzisz? — Palec zakończony pomalowanym na czarny kolor paznokciem wystrzelił ku górze, wskazując na podłużny ślad na niebie, który zostawiała spadająca w oddali gwiazda. Błysk w mgnieniu oka zniknąć z zasięgu ich wzroku. — Pomyślałeś życzenie? — zapytała Juliette dociekliwym tonem.
— Tak. — W owej chwili miał jedno życzenie: żeby Juliette znowu zachowywała się jak osoba, którą była, gdy czatowali ze sobą wieczorami. We wcześniejszych wieczornych rozmowach była błyskotliwa i miała specyficznie poczucie humoru. Miała w sobie coś, co sprawiało, że zapragnął poznać ją bliżej, jednak trochę się zawiódł, ponieważ na żywo – jak do tej pory – dała się poznać jako niedostępna i nieco zarozumiała siedemnastolatka.
— Jesteś kompletnie nieogarnięty, Gustavie. Tamto — machnęła dłonią w kierunku miejsca, w które niedawno obydwoje się wpatrywali — to nie była spadająca gwiazda. Wielu ludzi nadal błędnie twierdzi, że meteory, które spalają się w ziemskiej atmosferze, to gwiazdy.
— Aha — odrzekł niezwykle elokwentnie. Juliette zaczynała go zwyczajnie irytować.
— Załóżmy, że takich spotkań będzie więcej… — Głos Juliette łagodnie przeciął cichy szum wiatru, który targał ciasno związanymi w koński ogon włosami. — Mam zatem pytanie: czy uważasz, że mój i twój egoizm dadzą nam interesującą znajomość, czy może będzie to skazane na porażkę?
Odblask widocznego z oddali neonu zamigotał w okrągłych oczach Juliette. Miały kolor tego samego błękitu, co tęczówki dziewczyny. Jej wzrok przeszedł nad dachami innych budynków aż do nadzwyczaj poważnej twarzy Gustava.
— Porażka albo żywiołowa walka — odpowiedział pewnym tonem, w głębi ducha chyląc się ku pierwszej opcji. Wyczuł, że Juliette uśmiechnęła się, choć tego nie widział; uparcie wpatrywał się w światła oddalonych samochodów.
— Myślisz, że musielibyśmy ze sobą walczyć, aby dostać coś na wyłączność? Nie sądzę. Raczej każde z nas chciałoby po prostu dodać coś nowego do swojego życia, równocześnie nie brnąc w żadne poświęcenia — podsumowała, w zamyśleniu przeczesując palcami hebanową grzywkę. — Wiesz, w sumie możemy to sprawdzić, ale później, bo na mnie już pora.
Wstali, jakby prowadzeni tą samą myślą. Juliette pobiegła do wyjścia z dachu budynku, a w ślad za nią ruszył Gustav.
Ciężkie, metalowe drzwi zamknęły się za nimi z głuchym trzaskiem.

*

W głowie Michelle wciąż kołatał sposób, w jaki peszyło ją zachowanie Toma. Rozmowa z nim przyszła jej z zadziwiającą łatwością. Mimo kilku własnych zastrzeżeń co do szczegółów wyjazdu i nieokreślonego czasu pobytu w Loitsche Michelle nie zmieniła zdania. Do reszty przekonała ją wizja zarobków: dziennie równe tysiąc euro.
Do podręcznej torby wrzuciła rozsuwanego Samsunga z nową kartą sim, której numer znali nieliczni. W boczną kieszonkę najmniejszej z zapakowanych granitowych walizek włożyła stary telefon – wyłączoną Motorolę. Zapiąwszy zamek walizki, wsunęła ją pod łóżko tak, aby Arian jej nie zauważył.
Pakowanie zajęło Michelle mniej czasu, niż przypuszczała. Zupełnie jakby od dawna była gotowa do wyjazdu i tylko czekała na sygnał z zewnątrz. Gdy wróciła do małego mieszkanka, a Arian w końcu wyszedł, zaczęła zastanawiać się, czy robi dobrze. Ostatni raz tak intensywnie rozmyślała nad przyszłością, kiedy po raz pierwszy samotnie zawitała w Berlinie. Dopiero kilka miesięcy temu okazało się, że dawne decyzje zaowocowały samymi niepowodzeniami, do których zaliczała związek z Arianem. Jednej rzeczy była całkowicie pewna: nie mogła stracić niczego – Arian, którego nadal kochała, odszedł jako pierwszy, a w tym mieście nie trzymało jej nic oprócz tańca, który tymczasem i tak zmuszona była odłożyć na boczny tor.
Nie potrafiłaby powiedzieć Arianowi „do widzenia” czy „żegnaj”, tak jak on nigdy nie ostrzegł przed własnym zatraceniem. A jeżeli nie miała powodu ani ochoty, by się z nim żegnać, dlaczego nie mogłaby uciec? Tak, jak miała uciec wkrótce – po cichu, niczym złodziej, bez możliwości kontaktu. Może najodpowiedniej było postąpić w ten sposób? Tak, zdecydowanie. Przynajmniej pozbawiła się reszty złudzeń… Wybrała najlepsze rozwiązanie – mogła to przyznać bez wątpienia.
            Najważniejsze, że nie będzie już bezsilna. I że w dniu wyjazdu poczuje się w pełni wolna. Naiwna.

Nie była królewną z marcepanu, nie mogła roztopić się w strugach deszczu.
Po prostu kiedyś tak nagle daleko ucieknie, rozpływając się w powietrzu.

*

Tom, upewniwszy się, że pośród bagaży nie brakowało niczego, czego mógłby potrzebować podczas pobytu w Loitsche, przysiadł na brzegu kanapy.
Pęczek kluczy, obracany ze zręcznością pomiędzy smukłymi palcami, wycelował do góry, leniwie podrzucony przez męską dłoń. Metalowe przedmiociki zabrzęczały, wykonując obrót w powietrzu, po czym ponownie znalazły się w ręce właściciela.
Westchnąwszy, Tom oparł się o kanapę, pustym wzrokiem omiatając podróżne torby, wśród których znajdowały się dwa futerały z jego ulubionymi gitarami, które zaraz musiał zanieść do czarnego Cadillaca Escalade, zaparkowanego w podziemnym garażu. Chociaż wszystko było gotowe i zaledwie kilka godzin dzieliło go od powrotu do rodzinnego domu, nie mógł pozbyć się dziwnego wrażenia, że po raz pierwszy nie odczuwał ekscytacji na myśl o zbliżającym się wyjeździe. Nie dostrzegał celu podróży a jedynie długą i krętą drogę.

*

Marika przespała całą noc tak spokojnie, że gdy nastał poranek, Georg nie miał serca jej obudzić. Przewróciła się na drugi bok, przytulając to, co akurat wpadło w jej rękę – poduszkę. I gdy westchnęła cicho przez sen, rozchylając wargi, Georg uzmysłowił sobie, że po raz pierwszy w życiu widział tak idealną kobietę. Dopiero wtedy, w tamtej chwili, zdał sobie sprawę, że Marika była dla niego definicją wszelkiego piękna. Upewnił się, że nadal śpi, po czym najciszej jak potrafił, wyszedł z zalanej cieniem sypialni.
Jej sen był milczący, chociaż pełen bodźców innych niż dźwięki. Oprócz odprężenia czuła coś jeszcze. Lekki, ledwo wyczuwalny zapach. Płynny, ciepły i słodki. Znajomy, ale niezidentyfikowany. Doskonale znany, lecz nieprzypisany. Z minuty na minutę czuła go coraz dokładniej. Im lepiej docierała do niej każda jego nuta, tym szybciej powracała do rzeczywistości. Zmusiła się do otwarcia oczu i niemal z wrażenia spadła z łóżka.
Georg z czułym uśmiechem stał przy łóżku, a w wyciągniętych rękach trzymał drewnianą tackę – właśnie z niej unosiły się te wszystkie zapachy.
— Zrobiłem ci śniadanie! — oznajmił. To zdanie przyprawiło dwudziestolatkę o nagły jadłowstręt.
Podejrzliwie zerknęła na uszykowane przez Georg jedzenie. Z całego wachlarza różnorodnych produktów tylko kawa wzbudziła w niej ufność.
— Pachnie zachęcająco, ale… huh… no, życie jest mi jeszcze miłe, więc zadowolę się kawą i ciepłym prysznicem.
Wyciągnęła rękę po swoją koszulową bluzkę, którą wczorajszego wieczoru Georg zrzucił na podłogę. Starając się, aby spod kołdry niepożądanie nie wymsknął się żaden skrawek jej ciała, z niemałą trudnością ubrała bluzkę i zapięła pospiesznie większość guziczków. Z kotłowiska poduszek i kołdry wychyliła się najpierw jej głowa z rozczochranymi włosami, a następnie ramiona, brzuch i pośladki, teraz zasłonięte cienkim materiałem bluzki. Marika zgrabnie wyskoczyła z łóżka. Nie wiedzieć czemu, Georga rozbawiło jej nagłe zawstydzenie. W dziennym świetle chyba traktowała nagość inaczej niż on.
— Kawusia — powiedziała, ostrożnie chwytając uszko ciepłej filiżanki. — Buziaczek. — Wspięła się na palce i cmoknęła policzek szatyna. — A teraz prysznic.
Georg patrzył, jak Marika odchodzi. Jej nogi wolno stąpały po podłodze, a biodra kołysały się w tak zachęcający sposób, że aż znowu mogłyby go doprowadzić do białej gorączki. Niewiele myśląc, ruszył za nią.
— Prysznic bez Geosia, skarbie — zastrzegła, słysząc za sobą kroki. Miała ochotę roześmiać się z żałosnej miny Georga, którą mogła sobie wyobrazić bez patrzenia na niego.

*

W ostatni dzień października mróz dawał się we znaki mimo przebijającego się przez chmury słońca.
Michelle widziała wszystko jak na filmie… Była gdzieś poza tym. Czuła, jakby ktoś inny przeżywał to wszystko, jakby ktoś wygłaszał nieme protesty, chociaż odebrało mu siłę i chęć do otrząśnięcia się z tej sytuacji. Para oczu, przywodząca na myśl dwa jasnozielone onyksy, skryła w swej głębi wyraźny smutek, kiedy Michelle po raz ostatni rozejrzawszy się wokół, wsiadła do ciepłego wnętrza Cadillaca. Zatrzasnęła za sobą drzwiczki, żegnając tym samym chłodne powietrze, po czym zapięła pasy. Tom okrążył samochód i po krótkiej chwili siedział przed kierownicą. Włączył pierwszą lepszą radiową stację i natychmiast popłynęła wolna melodia, której wtórował głęboki, męski głos.
Poprawiając wsteczne lusterko, dostrzegł, jak Michelle rozsiada się wygodnie, prostując nogi. Okrągłe oczy przepełnione były bezkresnym smutkiem i równocześnie jakąś nieopisaną ulgą, gdy patrzyła na blok, na którym widniała duża cyfra dziewięć. Tom już wtedy podświadomie domyślił się, że bardzo łatwo ją zranić – miała w sobie coś niebywale kruchego, bezbronnego i nieporadnego.
— Gotowa na podróż swojego życia? — Posłał Michelle niemrawy uśmiech.
— Ani trochę — odpowiedziała zgodnie z prawdą.
— Więc jednak coś nas łączy.
Całą uwagę poświęcił uruchamianiu silnika samochodu wyłącznie, aby nie musieć dłużej patrzeć na Michelle. Auto ruszyło, wyjeżdżając wąską drogą spod osiedla. Dopiero po chwili Cadillac włączył się do ruchu ulicznego, z zawrotną prędkością mknąc ulicami Berlina. Zostawiał za sobą stolicę i z każda minutą znajdował się bliżej Loitsche.
Przez jakiś czas życie Michelle i Toma miało wyglądać inaczej. Jednak było za późno, aby ponownie zastanowić się, czy było warto. I choć strach walczył z wątpliwościami, a słodka tęsknota z gorzkim racjonalizmem, zaś uśpione kłamstwa z krzykami bezlitosnej prawdy – było po prostu za późno.
Nie mogli uniknąć przeznaczenia. Michelle było pisane życie z przeszłością, która jeszcze niejednokrotnie miała przypomnieć o swoim istnieniu i wpływie na teraźniejszość. Natomiast Tomowi – wieczność ulotna jak pył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz