Michelle
wyciągnęła z przewieszonej przez ramię zamszowej, ciemnosiwej torebki nieco
wymiętoloną kartkę, na której kilka godzin temu pospiesznie nabazgroliła adres
podyktowany przez Toma. Porównała go z numerem widniejącym na luksusowym
apartamentowcu. Przekonawszy się, że trafiła we właściwe miejsce, zmusiła nogi
do ruchu. Przeszła przez oszklone drzwi i rozejrzała się po niemalże
opustoszałym holu. Podeszła do ochroniarza, który siedział za recepcyjną ladą,
uśmiechając się na tyle szeroko, na ile pozwalał ból twarzy. Starszy mężczyzna
pod pięćdziesiątkę oderwał się od lektury gazety i profesjonalnie odwzajemnił
uśmiech.
—
W czym mogę pani pomóc?
Po
głosie rozpoznała, że to z tym mężczyzną przed chwilą rozmawiała przez domofon.
—
Jestem umówiona z panem Tomem Kaulitzem i chciałam…
—
Proszę chwileczkę poczekać — przerwał z wyrozumiałym uśmiechem. Na twarzy
ochroniarza przelotnie pojawiło się zaciekawienie, ale zaraz przygasło pod
maską znudzenia.
Mężczyzna
sięgnął po telefon, prawdopodobnie wykręcając jakiś wewnętrzny numer.
—
Dobry wieczór, panie Kaulitz. — Ani na sekundę nie spuszczał dziewiętnastolatki
z oczu. — W recepcji pojawiła się pewna młoda dama i twierdzi, że jest z panem
umówiona… Pani imię? — powiedział do słuchawki, unosząc pytająco brwi.
—
Michelle.
—
Michelle — powtórzył rozmówcy. — Tak jest, dziękuję. Do widzenia. — Skinął
głową, jakby Tom Kaulitz mógł go widzieć w tym momencie. — Może pani udać się
windą na trzecie piętro. Życzę miłego wieczoru.
—
Dziękuję i wzajemnie.
Odetchnęła
głęboko, kiedy drzwi wyłożonej lustrami windy zasunęły się za nią. Przycisnąwszy
odpowiedni guzik, przylgnęła plecami do ścianki i odchyliła głowę do tyłu.
Trwała w bezruchu aż do momentu, gdy winda zatrzymała się na trzecim piętrze.
Stanąwszy
przed odpowiednimi drzwiami, Michelle nie bez wahania zadzwoniła do drzwi. Metaliczny
dźwięk zniknął we wnętrzu apartamentu. Oblała ją fala gorąca. Niecierpliwie
przestąpiła z nogi na nogę. Postanowiła, że jeśli nikt nie otworzy, wróci
potulnie do ciasnego mieszkania i do Ariana, lecz zanim zdążyła zamienić myśli
w czyny, drzwi uchyliły się i w szparze pomiędzy nimi a futryną pojawił się
wysoki dwudziestolatek. Na linii jego podbródka rozciągał się metalowy łańcuch.
Zamknięcie drzwi, szczęknięcie zasuwy i rozwarcie ich na oścież trwało zaledwie
sekundę, może dwie. Michelle nie zdążyła się przywitać, a stojący przy drzwiach
Tom gestem dłoni zaprosił ją do wewnątrz. Weszła niepewnie do środka.
—
Duży miałaś problem z dotarciem tutaj? — zapytał na początek, żeby nawiązać
jakąkolwiek dyskusję.
—
Trochę. Jak można się tak ukryć w centrum Berlina?
W
odpowiedzi Tom uśmiechnął się pod nosem. Od początku chodziło o to, żeby się
ukryć przed wścibskimi ludźmi. A teraz zaprosił tutaj obcą osobę… Zastanawiał
się, czy tego pożałuje.
—
Napijesz się czegoś?
— Nie, dziękuję — odmówiła grzecznie, choć wyraźnie czuła suchość w gardle.
— W takim razie pozwól, że odwieszę twój płaszcz… Michelle, tak? — upewnił się, czy dobrze zapamiętał jej imię.
Przytaknęła, po czym z łatwością uwolniła się z wierzchniej odzieży. Trochę zdziwiona kurtuazyjnością Toma, podała mu niebieski płaszczyk.
Tom nareszcie mógł w pełni ocenić urodę Michelle, niespowitą w neonowe światła klubu. Nie była wróżką w nieskazitelnych różach, nie wyglądała nawet jak tancerka, która zbeształa go w „Tropicanie” – po prostu stała przed nim już mniej intrygująca w całym swoim zmęczeniu, lecz z wyprostowaną sylwetką i dumnie podniesioną głową. Dzisiaj nie była ubrana ani trochę wyzywająco: zwykłe, granatowe dżinsy z wąskimi nogawkami wpuszczone były w ciemne botki na szpilkach, a częściowo schowanej pod kamizelką, białej bluzki nie wieńczył głęboki dekolt, który poprzednim razem mógł podziwiać w „Tropicanie”. W zagłębieniu krągłych piersi znajdował się srebrny wisiorek pasujący do wiszących kolczyków. Tom oderwał wzrok od smukłej talii. Na owalnej twarzy Michelle nie było śladu po wyzywającym makijażu, chociaż była umalowana. Nie umknęło mu, że spod cienkiej warstwy pudru prześwitywał siniak, ale postanowił tego nie komentować. Tym razem nie miała również rozpuszczonych włosów – luźno ściągnięte gumką opadały na kark, a pojedyncze kosmyki, które się wymknęły, okalały blade policzki. Szczególną uwagę przyciągały idealnie wykrojone, malinowe usta i odrobinę nieobecne, intensywnie jasnozielone oczy. I dopiero gdy te oczy obdarowały go wyczekującym spojrzeniem, zdał sobie sprawę, jak głupio musi wyglądać podczas taksowania Michelle wzrokiem z na wpół rozchylonymi ustami. Chcąc zachować swój zwyczajny rezon, końcówką języka zwilżył spierzchniętą skórę warg, w charakterystyczny sposób zahaczając o kolczyk.
Zaprowadził Michelle do salonu. Zachowali odpowiedni dystans między sobą nawzajem – ona zajęła miejsce na kanapie, Tom natomiast usiadł w fotelu.
— Nie, dziękuję — odmówiła grzecznie, choć wyraźnie czuła suchość w gardle.
— W takim razie pozwól, że odwieszę twój płaszcz… Michelle, tak? — upewnił się, czy dobrze zapamiętał jej imię.
Przytaknęła, po czym z łatwością uwolniła się z wierzchniej odzieży. Trochę zdziwiona kurtuazyjnością Toma, podała mu niebieski płaszczyk.
Tom nareszcie mógł w pełni ocenić urodę Michelle, niespowitą w neonowe światła klubu. Nie była wróżką w nieskazitelnych różach, nie wyglądała nawet jak tancerka, która zbeształa go w „Tropicanie” – po prostu stała przed nim już mniej intrygująca w całym swoim zmęczeniu, lecz z wyprostowaną sylwetką i dumnie podniesioną głową. Dzisiaj nie była ubrana ani trochę wyzywająco: zwykłe, granatowe dżinsy z wąskimi nogawkami wpuszczone były w ciemne botki na szpilkach, a częściowo schowanej pod kamizelką, białej bluzki nie wieńczył głęboki dekolt, który poprzednim razem mógł podziwiać w „Tropicanie”. W zagłębieniu krągłych piersi znajdował się srebrny wisiorek pasujący do wiszących kolczyków. Tom oderwał wzrok od smukłej talii. Na owalnej twarzy Michelle nie było śladu po wyzywającym makijażu, chociaż była umalowana. Nie umknęło mu, że spod cienkiej warstwy pudru prześwitywał siniak, ale postanowił tego nie komentować. Tym razem nie miała również rozpuszczonych włosów – luźno ściągnięte gumką opadały na kark, a pojedyncze kosmyki, które się wymknęły, okalały blade policzki. Szczególną uwagę przyciągały idealnie wykrojone, malinowe usta i odrobinę nieobecne, intensywnie jasnozielone oczy. I dopiero gdy te oczy obdarowały go wyczekującym spojrzeniem, zdał sobie sprawę, jak głupio musi wyglądać podczas taksowania Michelle wzrokiem z na wpół rozchylonymi ustami. Chcąc zachować swój zwyczajny rezon, końcówką języka zwilżył spierzchniętą skórę warg, w charakterystyczny sposób zahaczając o kolczyk.
Zaprowadził Michelle do salonu. Zachowali odpowiedni dystans między sobą nawzajem – ona zajęła miejsce na kanapie, Tom natomiast usiadł w fotelu.
Michelle
z zaciekawieniem ogarnęła wzrokiem idealnie urządzony salon. Całość była
utrzymana w kolorach kakao oraz beżach, które kontrastowały z ciemnymi meblami.
Jasne ściany ozdobiono kilkoma obrazami. Na wiszących półkach stały nieliczne
książki, które wyglądały na w ogóle nieużywane. Michelle przyszło na myśl, że
są tylko częścią wystroju. Nad plazmowym telewizorem mieściła się wnęka
wypełniona muzycznymi nagrodami, w jednym z kątów pokoju znajdował się ciemny,
pękaty wazon, z którego wystawały długie, sztuczne gałęzie, a podłogę pokrywał
ciemnobeżowy, gruby – i dzięki temu tłumiący kroki – dywan. Wszystko w
pomieszczeniu sprawiało wrażenie spójnej całości i było nienagannie czyste.
—
Ładnie tutaj — zagadnęła.
—
Przekażę bratu. On urządzał to wszystko. — Uśmiechnął się, widząc minę kobiety,
która najwidoczniej była zafascynowana doborem wyposażenia wnętrza.
Tom
chwycił za daszek czapki – Michelle już wcześniej zdziwiło, że nosił ją również
w domu – i poprawił, jakby uwierała go w głowę. Wyglądał dokładnie tak, jak na
zdjęciach, które widziała. Jego skóra nosiła jeszcze ślady wakacyjnej
opalenizny, która na fotografiach wydawała się być ciemniejsza. Poza tym Tom
Kaulitz, który siedział na fotelu obok, wizualnie niczym nie różnił się od Toma
Kaulitza, którego pokazywano w telewizji i w gazetach: ten sam prosty, proporcjonalny
do reszty twarzy nos, te same ciemne oczy przywodzące na myśl płynną czekoladę
lub ciemny orzechowy karmel, ten sam pieprzyk na prawym policzku, to samo
wysokie czoło zasłonięte bandaną, na którą nasunięta była czapka, te same
dredy, ściągnięte szeroką frotą. Nie zrezygnował ze stałych elementów swojego
image’u: baginsów oraz za dużej o kilka numerów koszulki.
—
To może przejdziemy do konkretów, Tom? Wiem, jak wygląda cała sprawa, ale nie
znam warunków twojej propozycji — dodała.
—
Konkretnie chodzi o to, żebyś wybrała się ze mną do Loitsche jako moja
dziewczyna i nikomu nie pisnęła słówka. Wcale nie jest ciężko być zakochaną we
mnie — zaśmiał się. Próbował być czarujący jak podczas licznych wywiadów, ale
czuł, że w ogóle mu się nie udawało. Przed tą kobietą było znacznie trudniej
udawać. — Jestem skłonny zgodzić się na każdą cenę. Jedyny problem jest taki,
że chciałbym, żebyśmy wyjechali jutro, ewentualnie pojutrze.
—
Tak szybko?
—
Nie ukrywam, że zależy mi na czasie.
—
Rozumiem — stwierdziła, choć tak naprawdę wcale nie rozumiała. — Czysto
teoretycznie: co miałabym odpowiadać na ewentualne pytania odnośnie tego
wszystkiego? Przecież gdzieś musielibyśmy się poznać…
—
Żaden problem. Przeprowadzałaś ze mną indywidualny wywiad do jakiejś mało znanej
gazety. Później wszystko potoczyło się typowo: randki i takie tam. — Od rana
zastanawiał się, jak mogłaby wyglądać miłosna historia, w którą uwierzyłaby
Simone. Mimo że żaden pomysł nie satysfakcjonował go w wystarczającym stopniu,
nic lepszego nie wpadło mu do głowy. — Nie jestem najlepszy w te klocki, więc
otoczkę romantyzmu pozostawiam tobie, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku.
Zależy mi tylko, żeby kłamstwo się nie wydało.
Kiwnęła
głową, nie bardzo wiedząc, jak to wszystko podsumować.
Odczuwała
duszność na myśl o czekającym ją wyzwaniu. Chciała jak najszybciej zakończyć to
spotkanie, żeby wydostać się z apartamentu braci Kaulitz.
—
Opowiedz mi coś o sobie — poprosił, zachowując nonszalancki ton. Usadowiwszy
się wygodniej w fotelu, wprawnym ruchem ściągnął z głowy bandanę oraz czapkę i
odrzucił je na stolik.
Michelle
odniosła wrażenie, że Tom poczuł się swobodnie i ulotnił się z niego wszelki
stres.
—
Nazywam się Michelle Hoppe, mam dziewiętnaście lat, urodziny obchodzę
dwudziestego trzeciego czerwca, kocham taniec i… Sama nie wiem, co chciałbyś
jeszcze wiedzieć — dopowiedziała na wydechu. Nerwowym gestem wygładziła
materiał bluzki w próbie zlikwidowania nieistniejącego wygniecenia. Nie wiedząc
gdzie podziać ręce, powiodła dłonią do włosów. Wiszące, kryształowe kolczyki
zachybotały się, odbijając światło, gdy Michelle odgarnęła grzywkę z czoła i założyła
kilka kosmyków za ucho.
—
Może coś o twojej rodzinie?
Seledynowe
oczy posłały Tomowi nieodgadnione spojrzenie. Przemknęło mu przez myśl, że
chyba wszedł na dość grząski temat.
—
Mama zginęła w wypadku. Po jej śmierci przez ponad dwa lata mieszkałam z
babcią. Potem przeniosłam się do Berlina. Ojca nie znam — odpowiedziała
zwięźle, powstrzymując emocje. Nie chciała, żeby Tom poznał zbyt wiele
szczegółów z jej życia. — Ach, i jestem jedynaczką.
Tom
pomyślał, że ta kobieta musiała mieć dotąd bardzo samotne życie. Nawet zrobiło
mu się jej troszeczkę żal.
—
Bliscy przyjaciele? Nie chciałbym, żeby ktoś się o ciebie martwił.
—
To nie stanowi żadnego problemu. — Rozsądnie przemilczała fakt, że w jej życiu
najważniejszą rolę odgrywał Arian, z powodu którego nie mogła liczyć na
towarzystwo nikogo oprócz Leny i innych pracowników „Tropicany”.
—
Może w takim razie ty chciałabyś dowiedzieć się czegoś o mnie? Skoro mamy
sprawiać wiarygodne pozory, wypadałoby poznać siebie nawzajem przynajmniej w
małym stopniu.
—
Poczytałam o tobie trochę w Internecie, tak z ciekawości… — wydukała,
zaskoczona sugestią Toma. Uświadomiła sobie, iż ogólnikowe informacje ze stron
internetowych mogą być niewystarczające. Spłonęła rumieńcem.
—
Nie wierz we wszystko, co o mnie przeczytałaś. Internet kłamie. Co prawda ja
również, ale rzadziej — wyjaśnił całkiem uczciwie.
Michelle
coraz bardziej czuła, jak obawy i lęk przed nieznanym zataczają kręgi nad jej
głową i niczym niewidzialna obręcz zaciskają się coraz ciaśniej i ciaśniej.
Jasne ściany raptownie zaczęły wirować, a wraz z nimi twarz rozmówcy. W próbie
zatrzymania się w rzeczywistości Michelle zacisnęła mocno powieki, po czym
otworzyła je, usiłując się skupić na jakimkolwiek stałym punkcie.
—
Strasznie pobladłaś — usłyszała zaniepokojony głos. Nie była pewna, ale chyba
dobiegał z oddali, bo był bardzo stłumiony. Wtedy zdała sobie sprawę także z
tego, że w bębenkach szumi jej własny puls. — Wszystko w porządku?
—
Troszkę tu duszno, ale czuję się dobrze.
Tylko
że było wręcz przeciwnie – Michelle wcale nie wyglądała dobrze. Niemal białą
twarz przyozdobiły nienaturalne rumieńce. Tom pomyślał, że brakowałoby jeszcze,
żeby Michelle straciła przytomność.
—
Może chcesz się przewietrzyć? Mamy tu taras.
—
Tak, bardzo chętnie. Dziękuję — odparła matowym tonem i od razu wstała. Zaraz
jednak pożałowała gwałtownego ruchu – tym razem i ona zawirowała wraz z
pokojem. Opadła ciężko na kanapę. Poczuła, jak czyjaś dłoń chwyta ją za ramię.
Wyszarpnęła się z trudem.
—
Pomogę ci. Chodź.
Tom
ponownie złapał rękę kobiety, która przy jego asekuracji stanęła na równe nogi.
Wciąż
przytłoczona swoją decyzją, szła przed siebie prawie po omacku. W końcu mogła
oprzeć dłonie o balustradę; poczuła na twarzy chłodny podmuch i muśnięcie
włosów. Ciepła para rąk oderwała się od jej ciała. Obraz przed oczyma
ustabilizował się, nabrawszy ostrości konturów. Na chude ramiona niemal od razu
wystąpiła gęsia skórka, a po plecach przebiegł dreszcz, jednak Michelle wolała
to, niż niesamowicie gorące wnętrza apartamentu. Spojrzała z wdzięcznością na
Toma. Gdy tylko zorientował się, że ochłonęła i poczuła się nieco lepiej,
przeniósł wzrok ku górze.
Niebo
ponad nimi wyglądało jak atramentowy aksamit, na którym ktoś rozsypał garść
brylancików. W tle słychać było dochodzące z ulicy odgłosy. Projektanci musieli
nieźle się natrudzić, by stworzyć tak idealne połączenie natury z nowoczesnym
apartamentowcem postawionym niemal w centrum stolicy – sporą część terenu wokół
budynku zagospodarowano pod coś na kształt parku; zasadzone wokół drzewa
stanowiły swoistą osłonę przed światem zewnętrznym.
Tom
sięgnął do kieszeni szerokich spodni i wyjął z niej paczkę papierosów.
Poklepawszy się po kieszeniach, odnalazł również zapalniczkę. Już chciał
podpalić końcówkę białej rurki, której ustnik uprzednio wetknął między wargi,
lecz rozmyślił się. Wyciągnął otwartą paczuszkę w kierunku Michelle.
—
Palisz?
Zaprzeczyła,
po czym dodała:
—
Nie cierpię tego zapachu.
— Wyjątkowo ci go oszczędzę. — Z przepraszającym uśmiechem schował papierosa z powrotem do paczki. — Może chociaż pijesz coś z procentami?
— Wyjątkowo ci go oszczędzę. — Z przepraszającym uśmiechem schował papierosa z powrotem do paczki. — Może chociaż pijesz coś z procentami?
—
Nie piję alkoholu.
—
Nie robisz niczego na pe, co? Nie palisz, nie pijesz, nie pieee… No. — Sapnął
cicho. — Powinienem zaproponować ci jakieś ciasto albo kawę, ale nie byłem
przygotowany na przyjęcie gościa, więc mam trochę alkoholu w barku, a w lodówce
parę Red Bulli i jakąś wyliniałą pizzę.
—
Nie musisz się tłumaczyć. — Posłała Tomowi uśmiech, który on od razu
odwzajemnił. Poczuła się swobodniej. — Przyszłam porozmawiać i poznać szczegóły
twojej propozycji, a nie badać zawartość twojej lodówki.
—
Więc zgadzasz się? — upewnił się, idealnie maskując, że w głębi ducha niemal
skakał z radości; poszło jak po maśle.
—
Skąd ten wniosek? Przecież jeszcze nie powiedziałam, że na pewno pojadę.
—
Nie próbuj tak ze mną grać — zastrzegł nieprzyjemnym tonem, o wiele
chłodniejszym od wiatru. — Oboje wiemy, że pojedziesz… Tysiąc euro dziennie nie
przychodzi ot tak sobie, prawda? — Poczuł satysfakcję na widok Michelle w
niedowierzaniu unoszącej brwi.
Chyba
chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nagle zza niedomkniętych szklanych drzwi
dobiegła skoczna melodia. Michelle poderwała się, uprzytamniając sobie, że to
była dzwonek jej komórki. Wróciła tą samą drogą, którą wcześniej prowadził ją
Tom, teraz jednak nie sprawiło jej to żadnej trudności. Zapominając o botkach z
kilkucentymetrowymi szpilkami, kilka ostatnich metrów dosłownie przebiegła.
Wyszperała
z torby telefon i przytknęła go do ucha, rzucając wyraźne „Słucham?”.
Potem
już wyłącznie wsłuchiwała się w słowa rozmówcy, z trudem powstrzymując drżenie
rąk oraz chęć wybuchnięcia gniewem. Znała doskonale ten głos przeciągający
lekko sylaby. Zwęziła pobladłe, wyschnięte wargi w cienką kreseczkę i
zmarszczyła brwi. Pokręciła gwałtownie głową, nie mogąc uwierzyć w to, co
słyszała. Jak Arian mógł tak po prostu żądać od niej, że o każdej porze dnia i
nocy będzie tam, gdzie on chce i robiła to, czego on sobie zażyczy? Wiedziała,
że nawet jeśli rzucił wszystko i pogna do niego, nie byłby do końca zadowolony.
Wolała jednak się nie buntować, żeby nie rozwścieczyć Ariana. Absolutna
paranoja.
Tom
przyglądał się Michelle z ramionami skrzyżowanymi na klatce piersiowej.
—
Muszę już iść — oznajmiła, zatrzaskując klapkę telefonu. — Przepraszam, ale to
dosyć ważna sprawa. — Ważna jak żadna inna. Nic nie było tak istotne jak Arian.
Michelle, zarzuciwszy torbę na ramię, niepewnie zerknęła na Toma. — Pojadę z
tobą, Tom. O ile twoja propozycja nadal jest aktualna.
—
Jak najbardziej. — Wyszczerzył się w uśmiechu. — Zadzwonię do ciebie później.
Ustalimy resztę szczegółów i powiem ci, kiedy dokładnie wyjeżdżamy.
—
W porządku — odparła bez namysłu. Nie było sensu dalej udawać, że nadal rozważa
wszelkie za i przeciw. — To do usłyszenia, Tom — rzuciła przez ramię, po czym
zniknęła w przejściu na korytarz.
—
Do zobaczenia, Michelle.
*
W
zaciemnionej sypialni pachniało ciekawością niewypowiedzianych jeszcze
obietnic.
—
Wiem, że już to mówiłem kilka razy, ale przepraszam za nieudaną kolację —
sapnął, na chwilę odzyskując mowę, choć jego puls nadal był szaleńczo
przyspieszony.
—
Tamto spaghetti było okropne. — Marika pomogła Georgowi zdjąć koszulkę. Niemal
zapomniała już o makaronie, którego nie dało się nawinąć na widelec. — Żeby
nauczyć się dobrze gotować, trzeba mieć sporo cierpliwości. A przecież zarówno
ty, jak i ja, wiemy, że akurat tej cechy ci brakuje. — Uśmiechnęła się,
sugestywnie unosząc brwi.
—
Ja po prostu…
—
Nie pomyślałeś? — Parsknęła krystalicznym śmiechem, którego dźwięk Georg
uwielbiał. — Twoje wieczne wytłumaczenie: nie pomyślałem. Ale to był ostatni
raz. Już nigdy więcej… — nie dokończyła, gdyż zetknęli usta w kolejnym
niecierpliwym pocałunku.
Krew
zastygła Georgowi w żyłach, gdy dotarł do niego sens słów Mariki.
—
O czym ty mówisz? To tylko głupie spaghetti, nie możemy z tego powodu…
W
końcu zespolone pocałunkami i wtulone w siebie dwa nagie ciała opadły na
miękkie łóżko.
—
Już nigdy więcej nie pozwolę ci gotować — szepnęła ze specyficznym, odrobinę obco
brzmiącym akcentem.
Bez
wstydu uwolnili pożądliwe zmysły, pozwalając dłoniom oraz ustom kosztować się
wzajemnie. Oderwali się od reszty świata, a ich miłość właśnie w owym momencie
stała się faktem. Tylko on i ona – połączeni w jedność. Jedność trwającą długie
minuty. Głośne oddechy spływały po pościeli i opadały na porozrzucane poduszki.
Wraz z nadchodzącym spełnieniem z obu gardeł wyrwał się głośny jęk, który
poszybował ku górze z szybkim, wspólnym biciem serc.
Georg
złożył na ustach Mariki kolejny pocałunek, tym razem krótszy od poprzednich, po
czym oparł głowę o zaokrąglone wezgłowie łóżka, by móc swobodniej złapać
powietrze. Marika podparła głowę ręką, a rude włosy załaskotały skórę na męskim
ramieniu. Spojrzała Georgowi prosto w oczy, co tak uwielbiał. Za każdym razem
mocniej ujmowała go spojrzeniem czarnych źrenic i równie czarnych tęczówek.
Mrużąc powieki i mrucząc, przeciągnęła się w koci sposób.
—
Kocham cię — wyszeptał. Któreś z nich zadrżało i Georg nie był pewien, czy to
on, czy Marika poruszona wyznaniem, które po raz pierwszy wydostało się z jego
ust. — Kocham w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. — Marika z uśmiechem
przekrzywiła głowę na bok i spojrzała na mężczyznę z taką samą bezpośredniością
jak wtedy, gdy się poznali. Od tamtego momentu minęły zaledwie niecałe dwa
miesiące, a Georg miał wrażenie, jakby to upłynęła cała wieczność. — Nieważne,
że tak krótko się znamy. Liczy się, że teraz jesteśmy my i nikt więcej.
Przyszłość może należeć do nas, jeśli tak zdecydujemy. — Nie miał pojęcia, co
wygadywał. Dał się prowadzić uniesieniu, które wciąż władało jego umysłem.
Przygryzła
wargę i kiwnęła głową ze zrozumieniem. Widząc rozanielony wyraz twarzy
ukochanego, zaśmiała się, zabawnie marszcząc kształtny nosek. To Georg też w
niej uwielbiał. Jej śmiech i to, jak marszczyła nos, gdy z niego żartowała. To,
jak przewracała oczami, gdy znowu popełniał faux pas, jak w każdym miejscu i o
każdej porze potrafiła bez zażenowania sięgnąć po jego dłoń i nie puszczać,
póki sam nie wycofał ręki. Uwielbiał również jej akcent, który zniewalał go
przy najkrótszych słowach. I jeszcze jej oczy spoglądające z ciepłym spokojem.
To w dwóch, czarnych punkcikach rozpoczął się na nowo i wiedział, że tylko w
nich mógłby odnaleźć swój koniec. Dzięki Marice stał się kochający, czuły,
wrażliwy. I chciał być jeszcze lepszy, specjalnie dla niej.
—
Uwielbiam cię za to — stwierdził.
—
Za co?
—
Za to, że milczysz, zamiast mi przerwać i słuchasz bzdur, które plotę.
Unosząc
smukłe ciało, podparła się na łokciach, przez co cienka, satynowa kołdra
troszkę zsunęła się z jej pleców. Gęste pasma ognistych włosów zasłoniły nagie
piersi, a Georg nie omieszkał nie spojrzeć w ich kierunku.
—
Cholera… — mruknęła, zerkając w punkt poza wyrzeźbionym torsem. Przysunęła się
do Georga, który niemal poczuł muśnięcie jej warg, gdy z przerażeniem w głowie
szepnęła: — Ja chyba jej ciebie też. — Po raz pierwszy w życiu bała się uczuć,
bo były nazbyt szczere.
Bez
uprzedzenia, z sercem dziko tańczącym z radości, Georg zagarnął Marikę w
objęcia i skradł z ust długi, namiętny pocałunek.
Potem
jeszcze długo tonął w jej oczach i jaśminowym zapachu jej skóry, aż obydwoje
zasnęli, zwarci w nareszcie niepołowicznym uścisku.
*
On
– wyciszony i zauroczony jej urodą, ona – podziwiająca widoki, z którymi nie
mogła spotkać się na co dzień. Oboje ogarnięci czasem i po raz pierwszy
chłonący z ostrożnością wzajemną obecność.
Juliette
Lorrain, którą do tej pory Gustav znał jako Mad. Force, była dla niego
wyjątkowo ciężką do rozgryzienia zagadką. Powolutku, od momentu ich pierwszej
rozmowy, burzyła jego ułożone dotychczas życie, wtaczając w nie nieznaną dotąd
radość, którą zaczął dostrzegać w najmniejszych rzeczach. Teraz miał wrażenie,
że to było tylko pozornie pozytywne uczucie.
Mimo
że to było ich pierwsze prawdziwe spotkanie, rozmawiali raczej niewiele. Gustav
miał wrażenie, że to spotkanie niewiele wniosło w ich znajomość. Poznał jedynie
imię i nazwisko Mad. Force oraz jej wiek – reszty musiał domyślać się na
podstawie wyciągniętych, często błędnych, wniosków. Wydawało mu się, że może po
prostu nie wpuszczała do swojej życiowej sfery ludzi, którym w jakiejś części
nie ufała.
Październikowe
słońce zaszło, chowając się za linią horyzontu. Najpierw wyznaczało granicę
między niebem i ziemią, a potem wypuściło ostatnie lśniące promienie. Słoneczny
widnokrąg zamienił się w roztańczone milionem migoczących gwiazd granatowe
sklepienie. Z dachu, na którym Gustav i Juliette siedzieli, niebo wydawało się
tak bliskie, jak gdyby wystarczyło jedynie wyciągnąć rękę, żeby go dotknąć.
—
Patrz tam. Widzisz? — Palec zakończony pomalowanym na czarny kolor paznokciem
wystrzelił ku górze, wskazując na podłużny ślad na niebie, który zostawiała
spadająca w oddali gwiazda. Błysk w mgnieniu oka zniknąć z zasięgu ich wzroku.
— Pomyślałeś życzenie? — zapytała Juliette dociekliwym tonem.
—
Tak. — W owej chwili miał jedno życzenie: żeby Juliette znowu zachowywała się
jak osoba, którą była, gdy czatowali ze sobą wieczorami. We wcześniejszych
wieczornych rozmowach była błyskotliwa i miała specyficznie poczucie humoru.
Miała w sobie coś, co sprawiało, że zapragnął poznać ją bliżej, jednak trochę
się zawiódł, ponieważ na żywo – jak do tej pory – dała się poznać jako
niedostępna i nieco zarozumiała siedemnastolatka.
—
Jesteś kompletnie nieogarnięty, Gustavie. Tamto — machnęła dłonią w kierunku
miejsca, w które niedawno obydwoje się wpatrywali — to nie była spadająca
gwiazda. Wielu ludzi nadal błędnie twierdzi, że meteory, które spalają się w
ziemskiej atmosferze, to gwiazdy.
—
Aha — odrzekł niezwykle elokwentnie. Juliette zaczynała go zwyczajnie irytować.
—
Załóżmy, że takich spotkań będzie więcej… — Głos Juliette łagodnie przeciął
cichy szum wiatru, który targał ciasno związanymi w koński ogon włosami. — Mam
zatem pytanie: czy uważasz, że mój i twój egoizm dadzą nam interesującą
znajomość, czy może będzie to skazane na porażkę?
Odblask
widocznego z oddali neonu zamigotał w okrągłych oczach Juliette. Miały kolor
tego samego błękitu, co tęczówki dziewczyny. Jej wzrok przeszedł nad dachami
innych budynków aż do nadzwyczaj poważnej twarzy Gustava.
—
Porażka albo żywiołowa walka — odpowiedział pewnym tonem, w głębi ducha chyląc
się ku pierwszej opcji. Wyczuł, że Juliette uśmiechnęła się, choć tego nie
widział; uparcie wpatrywał się w światła oddalonych samochodów.
—
Myślisz, że musielibyśmy ze sobą walczyć, aby dostać coś na wyłączność? Nie
sądzę. Raczej każde z nas chciałoby po prostu dodać coś nowego do swojego
życia, równocześnie nie brnąc w żadne poświęcenia — podsumowała, w zamyśleniu
przeczesując palcami hebanową grzywkę. — Wiesz, w sumie możemy to sprawdzić, ale
później, bo na mnie już pora.
Wstali,
jakby prowadzeni tą samą myślą. Juliette pobiegła do wyjścia z dachu budynku, a
w ślad za nią ruszył Gustav.
Ciężkie,
metalowe drzwi zamknęły się za nimi z głuchym trzaskiem.
*
W
głowie Michelle wciąż kołatał sposób, w jaki peszyło ją zachowanie Toma.
Rozmowa z nim przyszła jej z zadziwiającą łatwością. Mimo kilku własnych zastrzeżeń
co do szczegółów wyjazdu i nieokreślonego czasu pobytu w Loitsche Michelle nie
zmieniła zdania. Do reszty przekonała ją wizja zarobków: dziennie równe tysiąc
euro.
Do
podręcznej torby wrzuciła rozsuwanego Samsunga z nową kartą sim, której numer znali nieliczni. W
boczną kieszonkę najmniejszej z zapakowanych granitowych walizek włożyła stary
telefon – wyłączoną Motorolę. Zapiąwszy zamek walizki, wsunęła ją pod łóżko
tak, aby Arian jej nie zauważył.
Pakowanie
zajęło Michelle mniej czasu, niż przypuszczała. Zupełnie jakby od dawna była
gotowa do wyjazdu i tylko czekała na sygnał z zewnątrz. Gdy wróciła do małego
mieszkanka, a Arian w końcu wyszedł, zaczęła zastanawiać się, czy robi dobrze.
Ostatni raz tak intensywnie rozmyślała nad przyszłością, kiedy po raz pierwszy
samotnie zawitała w Berlinie. Dopiero kilka miesięcy temu okazało się, że dawne
decyzje zaowocowały samymi niepowodzeniami, do których zaliczała związek z
Arianem. Jednej rzeczy była całkowicie pewna: nie mogła stracić niczego –
Arian, którego nadal kochała, odszedł jako pierwszy, a w tym mieście nie
trzymało jej nic oprócz tańca, który tymczasem i tak zmuszona była odłożyć na
boczny tor.
Nie
potrafiłaby powiedzieć Arianowi „do widzenia” czy „żegnaj”, tak jak on nigdy
nie ostrzegł przed własnym zatraceniem. A jeżeli nie miała powodu ani ochoty,
by się z nim żegnać, dlaczego nie mogłaby uciec? Tak, jak miała uciec wkrótce –
po cichu, niczym złodziej, bez możliwości kontaktu. Może najodpowiedniej było
postąpić w ten sposób? Tak, zdecydowanie. Przynajmniej pozbawiła się reszty
złudzeń… Wybrała najlepsze rozwiązanie – mogła to przyznać bez wątpienia.
Najważniejsze, że nie będzie już bezsilna. I że w dniu wyjazdu poczuje się w pełni wolna. Naiwna.
Najważniejsze, że nie będzie już bezsilna. I że w dniu wyjazdu poczuje się w pełni wolna. Naiwna.
Nie
była królewną z marcepanu, nie mogła roztopić się w strugach deszczu.
Po
prostu kiedyś tak nagle daleko ucieknie, rozpływając się w powietrzu.
*
Tom,
upewniwszy się, że pośród bagaży nie brakowało niczego, czego mógłby
potrzebować podczas pobytu w Loitsche, przysiadł na brzegu kanapy.
Pęczek
kluczy, obracany ze zręcznością pomiędzy smukłymi palcami, wycelował do góry,
leniwie podrzucony przez męską dłoń. Metalowe przedmiociki zabrzęczały,
wykonując obrót w powietrzu, po czym ponownie znalazły się w ręce właściciela.
Westchnąwszy,
Tom oparł się o kanapę, pustym wzrokiem omiatając podróżne torby, wśród których
znajdowały się dwa futerały z jego ulubionymi gitarami, które zaraz musiał
zanieść do czarnego Cadillaca Escalade, zaparkowanego w podziemnym garażu.
Chociaż wszystko było gotowe i zaledwie kilka godzin dzieliło go od powrotu do
rodzinnego domu, nie mógł pozbyć się dziwnego wrażenia, że po raz pierwszy nie
odczuwał ekscytacji na myśl o zbliżającym się wyjeździe. Nie dostrzegał celu
podróży a jedynie długą i krętą drogę.
*
Marika
przespała całą noc tak spokojnie, że gdy nastał poranek, Georg nie miał serca
jej obudzić. Przewróciła się na drugi bok, przytulając to, co akurat wpadło w
jej rękę – poduszkę. I gdy westchnęła cicho przez sen, rozchylając wargi, Georg
uzmysłowił sobie, że po raz pierwszy w życiu widział tak idealną kobietę.
Dopiero wtedy, w tamtej chwili, zdał sobie sprawę, że Marika była dla niego
definicją wszelkiego piękna. Upewnił się, że nadal śpi, po czym najciszej jak
potrafił, wyszedł z zalanej cieniem sypialni.
Jej
sen był milczący, chociaż pełen bodźców innych niż dźwięki. Oprócz odprężenia
czuła coś jeszcze. Lekki, ledwo wyczuwalny zapach. Płynny, ciepły i słodki.
Znajomy, ale niezidentyfikowany. Doskonale znany, lecz nieprzypisany. Z minuty
na minutę czuła go coraz dokładniej. Im lepiej docierała do niej każda jego
nuta, tym szybciej powracała do rzeczywistości. Zmusiła się do otwarcia oczu i
niemal z wrażenia spadła z łóżka.
Georg
z czułym uśmiechem stał przy łóżku, a w wyciągniętych rękach trzymał drewnianą
tackę – właśnie z niej unosiły się te wszystkie zapachy.
—
Zrobiłem ci śniadanie! — oznajmił. To zdanie przyprawiło dwudziestolatkę o
nagły jadłowstręt.
Podejrzliwie
zerknęła na uszykowane przez Georg jedzenie. Z całego wachlarza różnorodnych
produktów tylko kawa wzbudziła w niej ufność.
—
Pachnie zachęcająco, ale… huh… no, życie jest mi jeszcze miłe, więc zadowolę
się kawą i ciepłym prysznicem.
Wyciągnęła
rękę po swoją koszulową bluzkę, którą wczorajszego wieczoru Georg zrzucił na
podłogę. Starając się, aby spod kołdry niepożądanie nie wymsknął się żaden
skrawek jej ciała, z niemałą trudnością ubrała bluzkę i zapięła pospiesznie
większość guziczków. Z kotłowiska poduszek i kołdry wychyliła się najpierw jej
głowa z rozczochranymi włosami, a następnie ramiona, brzuch i pośladki, teraz
zasłonięte cienkim materiałem bluzki. Marika zgrabnie wyskoczyła z łóżka. Nie
wiedzieć czemu, Georga rozbawiło jej nagłe zawstydzenie. W dziennym świetle
chyba traktowała nagość inaczej niż on.
—
Kawusia — powiedziała, ostrożnie chwytając uszko ciepłej filiżanki. —
Buziaczek. — Wspięła się na palce i cmoknęła policzek szatyna. — A teraz
prysznic.
Georg
patrzył, jak Marika odchodzi. Jej nogi wolno stąpały po podłodze, a biodra
kołysały się w tak zachęcający sposób, że aż znowu mogłyby go doprowadzić do
białej gorączki. Niewiele myśląc, ruszył za nią.
—
Prysznic bez Geosia, skarbie — zastrzegła, słysząc za sobą kroki. Miała ochotę
roześmiać się z żałosnej miny Georga, którą mogła sobie wyobrazić bez patrzenia
na niego.
*
W
ostatni dzień października mróz dawał się we znaki mimo przebijającego się
przez chmury słońca.
Michelle
widziała wszystko jak na filmie… Była gdzieś poza tym. Czuła, jakby ktoś inny
przeżywał to wszystko, jakby ktoś wygłaszał nieme protesty, chociaż odebrało mu
siłę i chęć do otrząśnięcia się z tej sytuacji. Para oczu, przywodząca na myśl
dwa jasnozielone onyksy, skryła w swej głębi wyraźny smutek, kiedy Michelle po
raz ostatni rozejrzawszy się wokół, wsiadła do ciepłego wnętrza Cadillaca.
Zatrzasnęła za sobą drzwiczki, żegnając tym samym chłodne powietrze, po czym
zapięła pasy. Tom okrążył samochód i po krótkiej chwili siedział przed
kierownicą. Włączył pierwszą lepszą radiową stację i natychmiast popłynęła
wolna melodia, której wtórował głęboki, męski głos.
Poprawiając
wsteczne lusterko, dostrzegł, jak Michelle rozsiada się wygodnie, prostując
nogi. Okrągłe oczy przepełnione były bezkresnym smutkiem i równocześnie jakąś
nieopisaną ulgą, gdy patrzyła na blok, na którym widniała duża cyfra dziewięć.
Tom już wtedy podświadomie domyślił się, że bardzo łatwo ją zranić – miała w
sobie coś niebywale kruchego, bezbronnego i nieporadnego.
—
Gotowa na podróż swojego życia? — Posłał Michelle niemrawy uśmiech.
—
Ani trochę — odpowiedziała zgodnie z prawdą.
—
Więc jednak coś nas łączy.
Całą
uwagę poświęcił uruchamianiu silnika samochodu wyłącznie, aby nie musieć dłużej
patrzeć na Michelle. Auto ruszyło, wyjeżdżając wąską drogą spod osiedla.
Dopiero po chwili Cadillac włączył się do ruchu ulicznego, z zawrotną
prędkością mknąc ulicami Berlina. Zostawiał za sobą stolicę i z każda minutą
znajdował się bliżej Loitsche.
Przez
jakiś czas życie Michelle i Toma miało wyglądać inaczej. Jednak było za późno,
aby ponownie zastanowić się, czy było warto. I choć strach walczył z
wątpliwościami, a słodka tęsknota z gorzkim racjonalizmem, zaś uśpione kłamstwa
z krzykami bezlitosnej prawdy – było po prostu za późno.
Nie
mogli uniknąć przeznaczenia. Michelle było pisane życie z przeszłością, która
jeszcze niejednokrotnie miała przypomnieć o swoim istnieniu i wpływie na
teraźniejszość. Natomiast Tomowi – wieczność ulotna jak pył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz