Frigid.
Bo
bez Ciebie zapewne nie byłoby co najmniej połowy tego odcinka.
Za
Żorża.
—
Chcesz powiedzieć, że zaprosiłeś Marikę na specjalną kolację ugotowaną w
mikrofalówce i podaną na plastikowych talerzach? — Gustav z trudem powstrzymał
się od wybuchnięcia śmiechem.
—
No — Georg przytaknął niepewnie, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że Gustav
prędzej padnie ze śmiechu, nim poratuje jakąś radą.
—
I ona w końcu obraziła się i wyszła? — upewnił się, trzęsąc się od tłumionego
rozbawienia.
—
Tak trochę… A wszystko pięknie przygotowałem! — rzekł tonem pełnym poważnego
oburzenia. — Były nawet świeczki i jakieś badyle w wazonie. Jedzonko ładnie
podgrzałem, tylko że nie do końca się rozmroziło. Skąd mogłem wiedzieć, że to
najpierw nagrzewa się z wierzchu?
—
Jeżeli chciałeś pokazać Marice, że ci na niej zależy, to wiesz…
—
Właśnie chciałem! — wpadł Gustavowi w słowo. — Ale dopiero po kolacji.
—
To mogliście przejść od razu do deseru — zażartował nieudolnie i na chwilę po
obu stronach zapadło milczenie, przerwane cichym sapnięciem Georga. Potem znowu
odezwał się Gustav: — Przeproś ją, kup kwiaty, no nie wiem… Wykaż się jakoś.
Przejdzie jej. A tak na przyszłość: następnym razem z takimi sprawami zwracaj
się do Billa. On jest ekspertem.
—
Ekspertem? — Georg zaśmiał się kpiąco. — Naczytał się bzdur nawypisywanych w
tych śmiesznych magazynach dla kobiet, ciągle chrzani o prawdziwej miłości, a
tak naprawdę z naszej czwórki on wie o niej najmniej.
—
Zaraz wsiadam do auta. Zdzwonimy się później na jakieś piwo, okej? Na razie.
—
No cześć.
Georg
odrzucił telefon na kuchenny metalowy stół. Komórka z cichym łoskotem opadła na
blat.
Czuł
się winny. Nie wiedział jeszcze, jak naprawić ten drobny błąd, ale przecież nie
ma niewybaczalnych win. Nie ma sytuacji, których nie mógłby odkręcić. I nie ma
problemów, przed którymi wolałby uciec, zamiast próbować je rozwiązać.
Wszystko, o czym myślał, miało możliwość powodzenia proporcjonalną do tego, jak
bardzo chciał tego dokonać.
Georg Listing różnił się od
samego siebie.
W
blasku fleszy, przed kamerami, na scenie.
Był
żywiołowym mężczyzną, który doskonale sprawdzał się w roli gwiazdy i basisty
znanego zespołu. To był ten sam żywiołowy mężczyzna, który potrafił rozbawić
publikę do łez albo sprawić, że popadną w zachwyt. Istniał dla milionów,
rozdzielając siebie na tak ogromną ilość cząsteczek, że tej najistotniejszej części
zabrakło dla niego samego.
W
gronie bliskich.
Był
optymistycznym mężczyzną, który potrafił czerpać z życia garściami. To był ten
sam optymistyczny mężczyzna, który niósł w sobie tyle pozytywnej energii, że
mógłby nią obdzielić wszystkich wokół.
W
domowym zaciszu, pośród samotnych czterech ścian.
Był
młodym mężczyzną z rozczochranymi włosami, w porozciąganym dresie oraz
poplamionym podkoszulku z nazwą ulubionej kapeli. To był ten sam młody
mężczyzna, któremu umykał wigor i który czuł się staro, jakby przeżył wszystko,
co mógł przeżyć. Nie wiedział już kim jest ani kiedy, jak i gdzie zgubił siebie
i młodzieńczą autentyczność.
Przy
niej, która zaczynała być dla niego wszystkim, a wszystko było nią.
Był
zakochanym mężczyzną, który zapominał jaki jest dzień tygodnia, gdy nie mógł
zobaczyć się z ukochaną. To był ten sam zakochany mężczyzna, który tracił
przekonanie, że był szary i bezbarwny jak tysiące innych ludzi z poczuciem, że
może jednak coś znaczą. Marika wystąpiła z szeregu spośród tych tysięcy i
bezpowrotnie stała się całym jego światem. Odnajdywał siebie i nowe życie w
czarnych jak dwa węgliki, przenikliwych oczach oraz zatraconą autentyczność,
gdy czasem chował jej dłoń we własnych rękach. Jego szczęście pachniało jej
jaśminowymi perfumami i brzmiało tembrem kobiecego głosu, który zdradzał obcy
akcent. Codzienność Georga smakowała wspólnie wypijanymi butelkami wytrawnego,
niebotycznie drogiego wina, mieniła się ognistym kolorem włosów Mariki i była
miękkością jej kuszących warg, często wygiętych w uśmiechu.
Przypomniał
sobie, jak Marika niezdarnie próbowała dostać się do środka niecałkowicie
rozmrożonego spaghetti, a zniecierpliwienie na jej twarzy kontrastowało z
determinacją, z jaką próbowała widelcem rozkruszyć bryłkę wytworzoną wewnątrz makaronu
sklejonego sosem. Nikt tak uroczo jak ona nie potrafił narzekać na jego
bezmyślność, kiedy niechcący niemal podpalił świeczką rękaw koszuli, i tak jak
w tamtym momencie – mruczeć i pomstować na jego nikłe zdolności kucharskie, a
raczej ich zatrważający brak, kiedy okazało się, że nie umiał przyrządzić
gotowego dania. W głowie utkwił mu sposób, w jaki w końcu wstała, z cichym
szuraniem odsuwając krzesło, a potem nawymyślawszy Georgowi od skończonych idiotów,
kompletnie poirytowana zniknęła z apartamentu. Nie wiedział, czy powinien za
nią wybiec. I chociaż było to uczucie większe od przyjaźni, acz wciąż mniejsze
niż miłość, raptowny brak Mariki przyniósł zadziwiającą pustkę nie tylko w przestronnym
apartamencie, lecz także w umyśle Georga.
(1 września 2009 roku)
Impreza z okazji dwudziestych
urodzin Billa i Toma nagle stała się mało interesująca. Georg próbował jeszcze
rozkręcić niemrawą atmosferę, lecz bezskutecznie. Solenizanci wraz z Gustavem,
Davidem Jostem i kilkoma innymi gośćmi ukryli się w VIP roomie, żeby posiedzieć
z dala od zgiełku, jaki wywoływały wszechobecne kamery, towarzyszące tańczącym
na parkiecie ludziom i rejestrujące przebieg zabawy.
Georg przebrnął przez masę ciał
poruszających się w rytm muzyki. Stracił ochotę do dalszej zabawy. Działał mu
na nerwy widok tych wszystkich ludzi, z których połowy nie znał. Dlatego
postanowił uciec od tłumu imprezowiczów, a jedynym spokojnym miejscem, które
przyszło mu do głowy, było zaplecze klubu. Gdy w końcu dopadł do ściany,
uchylił ciężkie drzwi i zatrzasnął je za sobą. Ruszył szerokim, oświetlonym
korytarzem. Dotarłszy do schodów, przysiadł na stopniach, opierając łokcie o
uda.
— Tobie też się znudziła zabawa?
— odezwał się kobiecy głos. Georg wyczuł obcy akcent nawet w tym prostym
słowie, które dobiegło z góry schodów.
Spojrzał przez ramię.
Przekrzywiając głowę jak ciekawskie dziecko, wpatrywała się w niego nieznajoma
kobieta. Długie, troszkę rozczochrane, ognistorude włosy opadały kaskadami na
jej ramiona i plecy, a bordowa szminka i jaskrawoczerwona sukienka podkreślały
żywy kolor kosmyków. Jeden pukiel pod dziwnym kątem opadał na ciemne, błyszczące
oczy, które uważnie, acz przyjaźnie przypatrywały się Georgowi. Uroda
nieznajomej zdradzała zróżnicowanych przodków. Georg rozpoznał w rysach jej
twarzy japońskie cechy. Lekko skośne oczy były mocno obrysowane czarną kredką.
To dodawało jej uroku, choć wyglądałaby lepiej, gdyby usta zostawiła
niepomalowane — pokryte ciemną czerwienią wyglądały nienaturalnie.
— Cześć — odparł bez entuzjazmu.
— Dlaczego nie bawisz się z
innymi? — Wydawała się być naprawdę zainteresowana, dlaczego basista Tokio
Hotel samotnie zaszył się na zapleczu. Zeszła kilka stopni, a po korytarzu
poniosło się echo stukania obcasów czarnych kozaków.
— A ty? — zapytał.
— Pracuję. Powiedzmy. Znaczy
teraz odpoczywam, ale generalnie tu pracuję — oznajmiła radośnie i
przytrzymując rąbek sukienki, przysiadła obok Georga. Na jej ustach rozkwitł
słodki i niewinny uśmiech. Wiesz, „Lunatic” należy do mojego ojca i on robi
wszystko, żeby przyuczyć mnie do prowadzenia tego klubu. Mówi, że kiedyś
przejmę po nim oba, choć ja uważam, że po prostu znalazł sobie tanią siłę
roboczą — oznajmiła rozbrajająco szczerze. — A ty nie powinieneś chyba tędy
chodzić. To miejsce przerobiono na klub ze starej fabryki. Wszystkie piętra
mają po kilka schodów i korytarzy, które są ze sobą połączone. Ale jak nie
znasz rozkładu pomieszczeń, nigdy nie wiesz, czy trafisz na zmywak, czy do
magazynu Koszmarna kondygnacja, jakiś architekt realizował tutaj swoje dzikie
fantazje. Łatwo się zgubić — dodała. Zmrużywszy powieki, przyjrzała się Georgowi
z onieśmielającą bezpośredniością. Poczuł się dziwnie zagrożony pod wpływem tak
intensywnego spojrzenia ciemnych oczu. Żałował, że skończyła się chwilowa
samotność. — Chyba niezbyt podobają ci się urodziny kolegów — powiedziała
uroczystym tonem.
— Doprawdy? — W męskim głosie
zabrzmiało uprzejme niedowierzanie.
Japonka przechyliła głowę, jakby
chcąc coś więcej wyczytać z twarzy Georga.
— Wiem, co ci dolega — wypaliła
nagle.
— Czyżby? — zapytał, lekko
unosząc brwi.
— Tak. Przyszedłeś tu, bo
poczułeś się obco wśród ludzi, których znasz bardzo dobrze. Takie imprezy na
pokaz wcale nie należą do udanych. To strasznie głupie uczucie, nie sądzisz?
Zostało jeszcze trochę tortu. Jeśli poczekasz, to nam przyniosę. — Jakby w
tymczasowym zamyśleniu pokiwała głową. Z niezwykłą powagą w czarnych oczach zerknęła
współczująco na Georga. — Tak, zdecydowanie nam obojgu przyda się trochę tortu.
Cały jego niezdrowy i
niedorzeczny żal nad samym sobą i nieudaną imprezą zamarł w raptownym wybuchu
śmiechu. Nieznajoma ściągnęła brwi, dziecinnie wydymając wargi w wyrazie
niezadowolenia. Georg pomyślał, że może poczuła się dotknięta niespodziewaną
reakcją. Opanował się z niemałym trudem. Wąskie usta wciąż rozciągały się w
półuśmiechu.
Uśmiechając
się do wspomnień, Georg ponownie chwycił telefon, jednak tym razem z poczuciem,
że pośród dziesiątek wykonanych połączeń znajdował się jakiś kawałek Mariki
Yoshizawy.
*
Żółty
balonik. Napompowany helem żółty balonik, który miał być znakiem rozpoznawczym,
w owym momencie tańczył beztrosko, szarpany przez wiatr. Od czasu do czasu
odbijał się od ramienia niewysokiego blondyna.
Dziesięć,
piętnaście, dwadzieścia minut… Spóźniała się. Gustav zasunął rękaw kurtki na
zegarek, nabierając dziwnego przeczucia, że to wszystko było snem, a Mad. Force
– jedynie wytworem jego wyobraźni.
Od
czasu do czasu rozglądał się wokół, próbując spośród tłumu wychwycić wzrokiem
twarz osoby, na którą czekał. Czuł, jak serce niemal obija się o żebra, a krew
szybko krąży w żyłach i uderza do głowy. Chciał wierzyć, że przypomina teraz
innych ludzi spacerujących po parku, którzy nie kojarzyli go z tym Gustavem
Schäferem, gdy pojawiał się w miejscach publicznych bez braci Kaulitz albo
Georga.
Z
zamyślenia wyrwało go dotknięcie czyjejś dłoni. Ktoś, a domyślał się, kto to
mógł być, klepnął go w ramię. Zabrakło mu tchu i odczuł przeszywające ukłucie w
okolicach serca, kiedy się obrócił. Po raz pierwszy ujrzał uśmiechniętą twarz o
brzoskwiniowej cerze, którą do tej pory mógł oglądać wyłącznie na zdjęciach.
Poczuł się prawie umierający i wyłącznie dudnienie własnego serca przypominało
mu, że wciąż żył, gdy nieziemsko niebieskie oczy stały się okrągłe i duże.
Wszystkie urywki ich rozmów zatrzymały się w głowie Gustava jak klatki w
filmie. Popełnił błąd. Wiedział teraz, że to, co nie było grą – było zabawą, a
to, co miało nią być – stało się bombą z opóźnionym zapłonem.
Mad. Force ze zdumieniem spoglądała na mężczyznę o orzechowych oczach. Była pewna, że to on – Niewidzialny88. Poznała go po żółtym baloniku, który ściskał w ręce za sznurek. Jednak uderzyła w nią skądś znajoma już twarz. Twarz, która niejednokrotnie zdawała się łypać na nią ze ścian jej pokoju. Ta sama twarz często znajdowała się blisko tej drugiej, którą kiedyś mocno sobie ukochała i z której spozierała para oczu nieco ciemniejszych od orzechowych oczu Gustava. Ta sama twarz, na którą Mad. Force spoglądała w owym momencie, podczas koncertu zerkała zza perkusji na scenę i dziewczyna o wiele rzadziej zwracała na nią uwagę niż na były obiekt westchnień. Dotychczas perkusista Tokio Hotel był dla niej całkowicie obojętny, jakby zespół składał się głównie z Billa Kaulitza. Teraz, kiedy ten krępy blondyn stał przed nią, zdjęcia z głowy połączyły się z obrazem sprzed oczu i Mad. Force już była pewna. To był Gustav Schäfer. Nie miała żadnych wątpliwości.
Mad. Force ze zdumieniem spoglądała na mężczyznę o orzechowych oczach. Była pewna, że to on – Niewidzialny88. Poznała go po żółtym baloniku, który ściskał w ręce za sznurek. Jednak uderzyła w nią skądś znajoma już twarz. Twarz, która niejednokrotnie zdawała się łypać na nią ze ścian jej pokoju. Ta sama twarz często znajdowała się blisko tej drugiej, którą kiedyś mocno sobie ukochała i z której spozierała para oczu nieco ciemniejszych od orzechowych oczu Gustava. Ta sama twarz, na którą Mad. Force spoglądała w owym momencie, podczas koncertu zerkała zza perkusji na scenę i dziewczyna o wiele rzadziej zwracała na nią uwagę niż na były obiekt westchnień. Dotychczas perkusista Tokio Hotel był dla niej całkowicie obojętny, jakby zespół składał się głównie z Billa Kaulitza. Teraz, kiedy ten krępy blondyn stał przed nią, zdjęcia z głowy połączyły się z obrazem sprzed oczu i Mad. Force już była pewna. To był Gustav Schäfer. Nie miała żadnych wątpliwości.
—
Witam szanowną koleżankę — zagadnął Gustav wesołym tonem, nareszcie ożywiwszy
po paru marnych próbach struny głosowe. Miał wrażenie, jakby osiadł na nich
uliczny pył.
„Koleżanka”
nie zachowała się jak typowa fanka. Nie rzuciła się Gustavowi na szyję ani nie
zapomniała o tym, że on był Niewidzialnym. Zachowała jasność umysłu, a w
miejsce szoku nie pojawiła się nieokiełznana radość.
—
Dlaczego nie powiedziałeś mi, kim jesteś?
Mad.
Force zwęziła wargi w cienką kreseczkę, marszcząc brwi. Okrąg błękitnych, nagle
mroźnych tęczówek powiększył się, gdy źrenice ze złości zwęziły się do
wielkości główki od szpilki. Dziewczyna pokręciła gwałtownie głową.
—
Bo chciałem…
—
Ty? Niewidzialny? — wpadła mu w słowo, nie bardzo mając pojęcie, co właśnie
działo się w jej głowie. Gustav jęknął żałośnie. — Co ty w ogóle sobą
reprezentujesz, człowieku? Jak głupi i ślepy musiałeś być, aby oczekiwać, że
może nie rozpoznam, kim jesteś, gdy cię zobaczę? — Wzięła głęboki oddech. —
Dlatego nie chciałeś powiedzieć, jak się nazywasz? Wiesz, nie robią na mnie
wrażenia żadne ukryte kamery, prowokacje czy nazywaj to sobie, jak chcesz.
—
Daj mi się wytłumaczyć… — zaczął nieporadnie. Natychmiast pożałował, że ukrywał
swoją prawdziwą tożsamość. Nie dał rady wykrztusić z siebie więcej ani słowa.
—
Ale ja nie potrzebuję twoich tłumaczeń — odpowiedziała nienaturalnie dobitnym
tonem. Zmierzyła Gustava lodowatym spojrzeniem, co sprawiło, że poczuł się o
kolejne kilka centymetrów niższy.
Wypuszczony
przez Gustava żółty balonik poszybował prosto w ciemniejące niebo. Po chwili
jasny punkt zniknął, zlewając się z cieniem nadchodzącego wieczoru.
Żółty
balonik w oddali pękał z rozpaczy.
*
Czasem, gdy niebo spada ci na
głowę, a cały świat zaczyna się walić, starasz się przed tym uciec. Pędzisz
przed siebie, nawet własny cień zostawiając w tyle. W pewnym momencie docierasz
do muru. Wysokiego, ceglastego muru nie do przebycia. Co robisz wtedy?
Zawracasz i stawiasz czoła problemom, a może próbujesz znaleźć przejście przez
tę grubą ścianę, nie dopuszczając do siebie własnej maleńkości?
Juliette
Lorrain biegła, nie obracając się nawet, gdy za swoimi plecami usłyszała
nawoływanie Gustava. Nie oglądała się na boki, ani do tyłu, ani do przodu.
Zatrzymała się dopiero na przystanku.
Wpadłszy
do mieszkania, ściągnęła pospiesznie z nóg trampki, po czym wparowała do
swojego pokoju. Przystanęła przed zalepioną plakatami ścianą i jakby w amoku
zerwała z niej te, na których znajdował się Gustav. Po kilkudziesięciu
sekundach zniknęły jednak wszystkie postery. Ogołocona ściana była dla Juliette
łatwiejsza do zniesienia od zatrważającej pustki w głowie. Rozkopała nogami
pogniecione twarze swoich idoli, po czym opadła na nie, mając wrażenie, że
kolorowe papiery nadal wirują jej przed oczyma, a świeże powietrze ucieka przez
uchylone okno, zamiast dostawać się do wewnątrz.
Uderzyła
w nią wściekłość, kiedy odkryła tajemnicę internetowego „kolegi”. Czuła się do
tego zawiedziona kłamstwem, które w zasadzie nim nie było, bo przecież
Niewidzialny nie skłamał, a jedynie ukrył bardzo istotny element swojego życia.
Wszystko było sztuczne – nawet każda ich niebanalna rozmowa, a Juliette sama w
sobie coraz mniej wartościowa, skoro nie zasłużyła na podstawową prawdę ze
strony Gustava Schäfera.
*
—
Jak zapewne wiecie, czarna dziura jest obiektem, która ma możliwość wessania
wszystkiego, co znajdzie się w jej obrębie. Jej siła grawitacyjna jest w stanie
przyciągnąć Ziemię. Nie wierzcie w rzekomo rychłe przebiegunowanie naszej
planety. Pewnego dnia czarna dziura nas wessie — nauczycielka opowiadała swą
wizję tonem oznajmiającym nadchodzącą apokalipsę. — Będziemy krążyć wokół niej
i… — Pani Sauermann przerwała wywód, widząc uniesioną rękę jednej z uczennic. —
Słucham, panno Lorrain?
—
A czy czarna dziura może wessać samą siebie albo inną czarną dziurę o mniejszej
masie i gęstości? — zapytała Juliette poważnym tonem, choć jej oczy błyszczały z
rozdrażnienia i rozbawienia równocześnie, jak niemal na każdej lekcji fizyki.
Uśmiech satysfakcji zagościł na ustach dziewczyny, kiedy rozejrzała się po
klasie. Część osób odwzajemniła uśmiech, który szybko zamarł na ich twarzach,
gdy pomarszczone powieki pulchnej kobiety zamrugały szybko za grubymi szkłami
okularów. Nozdrza zakrzywionego nosa nauczycielki zadrgały niebezpiecznie.
—
Nie bądź niemądra, Lorrain.
—
Nie powiem, kto tu jest niemądry — odpowiedziała, celowo omijając standardowy
zwrot „pani profesor”.
Juliette
zupełnie zignorowała zduszony rechot, który poniósł się po klasie, prychnięcie
nauczycielki oraz resztę jej absurdalnego wykładu na temat wpływu czarnej dziury
na pole grawitacyjne Ziemi.
Po
piętnastej uczniowie z radosnym trajkotaniem opuścili klasę. Juliette bez
pośpiechu zgarnęła z ławki podręcznik, a z oparcia krzesła szkolną torbę, którą
przeciągnęła przez ramię.
Dopiero
gdy głównym wyjściem wyszła wprost na szkolny plac, odczuła różnicę między
duchotą w sali i lodowatym powietrzem, którym zachłysnęła się z ulgą i które
szczypało w policzki i uszy. Dziewczyna szła poprzez mozaikę stworzoną z
uczniów oraz polekcyjny gwar. Wyciągnęła z torby słuchawki i wprawionym ruchem
palców zaczęła rozplątywać kabelki. Zanim jednak zdążyła wetknąć słuchawki do
uszu, zaatakował ją czyjś radosny okrzyk.
—
Juuulyyy! — usłyszała tuż za sobą. Ktoś zaintonował samogłoski, przeciągając je
do granic możliwości. Juliette wiedziała, kto tak zdrabniał jej imię i kto był
właścicielem owego głosu. Nie zdążyła nawet zareagować, a ten ktoś rzucił jej
się na szyję. I to dosłownie. Dwie ręce chwyciły ją w ramiona i przyciągnęły do
siebie na ułamek sekundy. — Nie poznajesz mnie czy może już nie pamiętasz?
—
Dzień dobry, Pat. Dobrze wiesz, że jak jestem niewyspana, to moje neurony
przestają odpowiadać za kojarzenie twarzy. Zjawisko emergencji, jakie zachodzi
w mózgu… A zresztą, to nieistotne. — Juliette ziewnęła przekonująco na
potwierdzenie wcześniejszych słów, wpychając słuchawki w kieszeń rozpiętej
kurtki.
Przeszedłszy
przez szeroką bramę, opuściły teren szkoły. Przez chwilę szły ramię w ramię,
milcząc, ale nie wadziło to żadnej z nich. Juliette z ukosa spoglądnęła na
profil Patricii Dittrich. Szesnastolatka szła obok niej, a ufarbowane na kolory
blond i rudy włosy spięte z prawej strony głowy gumką kołysały się w takt jej
żwawych kroków. Okulary w czarnej, grubej oprawce zsunęły się jej niemal na
czubek nosa, ale najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła. Patricia westchnęła
ciężko, nic nie mówiąc, ponieważ usta miała zajęte mamlaniem między zębami
końcówki sznurka od kaptura łaciatej bluzy. Possała przez chwilę supełek i przesunęła
go językiem na drugą stronę. Juliette uważała to za obrzydliwe przyzwyczajenie.
—
Proszę cię, Pat… Nie rób tego. To ohydne — mruknęła.
—
A co mam robić, skoro nie chcesz ze mną rozmawiać? — zapytała i niechętnie
wyjęła obśliniony sznurek z buzi. — O co tym razem ci chodzi, co? — dodała,
dobitnie kładąc akcent na słowo „tym razem”.
Juliette
obojętnie wzruszyła ramionami, nie dając niczego po sobie poznać. Nie umiała
jednak udawać na tyle dobrze, aby Patricia dała się nabrać. Obie wiedziały, że
Juliette rzadko kiedykolwiek co akceptowała w pełni i najchętniej napisałaby
całą historię świata od początku. Teraz na pewno wykreśliłaby z niej
Niewidzialnego.
Patricia
przystanęła, poszukując wokół miejsca, w którym mogłyby porozmawiać. Przed
wysokimi, świeżo odrestaurowanymi kamieniczkami znajdował się przystanek
autobusowy. Niewiele myśląc, szesnastolatka chwyciła Juliette za rękę i
pociągnęła w tamtym kierunku.
Nastolatki
opadły na plastikową ławeczkę.
—
Więc? Stało się coś, o czym mi nie opowiedziałaś. Co takiego?
—
Coś…
—
Ale co? Coś dużego, małego, wstydliwego…?
—
Chyba dużego — odparła, całkiem zrezygnowana. Znała Patricię i wiedziała, że
próba zbycia przyjaciółki byle czym nie powiedzie się.
—
Czy ja wiecznie muszę wszystko wyciągać z ciebie siłą? — Szesnastolatka
przewróciła oczyma, po czym utkwiła je w przygarbionej Juliette. — Nie musisz
być taka skryta.
—
Nie jestem. Po prostu wolę nie zamęczać cię swoim marudzeniem. Masz własne
problemy i zapewne większe.
—
Przecież wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć.
—
„Zawsze” to termin bez konkretnego wyznaczenia czasu.
—
Przestań się wymądrzać, mózgu — prychnęła, dźgając Juliette w miejsce jakże
adekwatnego nadruku czarnej koszulki – uskrzydlonego mózgu, której fragment
wyłaniał się spod skórzanej kurtki. — Chcę ci tylko pomóc, a ty mi to
utrudniasz.
Na
przystanek podjechał autobus wypełniony podróżnymi. Obie dziewczyny jak na
komendę poderwały się z ławeczki, aby zrobić miejsce dla czekających na
przesiadkę staruszek z ciężkimi siatkami. Przepchnęły się przez masowo
wylewających się z pojazdu ludzi.
—
Naprawdę nie sądzę, byś była w stanie mi pomóc. Chyba, że możesz cofnąć się w
czasie, żeby w odpowiednim momencie odłączyć mi Internet albo chociaż wczoraj w
szkole złamać mi nogę na przerwie. — Juliette powróciła wspomnieniami do
Gustava Schäfera.
—
Nie mam zielonego pojęcia, o co ci chodzi…
—
Po prostu… — Juliette łęboko zaciągnęła się rześkim powietrzem. Zdecydowała, że
nie powie Patricii o Gustavie. Nie warto rozckliwiać się nad czymś, co
nieodwołanie minęło. Temat perkusisty Tokio Hotel uznała za zamknięty. —
Niedawno poznałam przez Internet pewnego człowieka, z którym fajnie mi się
rozmawiało. I tyle, jasne? Podczas czatowania z nim czułam się tak… Nie wiem
jak to określić, więc chyba musi ci wystarczyć stwierdzenie, że on wydawał się
być inny niż te odmóżdżone niedorostki z naszej szkoły. Właśnie: tylko wydawał
się być inny. Wczoraj spotkaliśmy się, ale okazało się, że jest totalnie
inaczej, niż to sobie wyobrażałam. Żałuję, że w dniu, gdy pierwszy raz on
napisał do mnie, nie miałam odciętego kabla sieciowego. Ot, cała historia.
Teraz jesteś zadowolona?
— Poniekąd. — Na twarzy Patricii pojawił się tak szeroki uśmiech, że nie sposób było go nie odwzajemnić. — A teraz idziemy się odstresować!
— Poniekąd. — Na twarzy Patricii pojawił się tak szeroki uśmiech, że nie sposób było go nie odwzajemnić. — A teraz idziemy się odstresować!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz