tekst

19 maja

Moje życie jest kompletnie pokręcone.

16 września 2011

6. (Nie)wybaczalne winy


Frigid.
Bo bez Ciebie zapewne nie byłoby co najmniej połowy tego odcinka.
Za Żorża.

— Chcesz powiedzieć, że zaprosiłeś Marikę na specjalną kolację ugotowaną w mikrofalówce i podaną na plastikowych talerzach? — Gustav z trudem powstrzymał się od wybuchnięcia śmiechem.
— No — Georg przytaknął niepewnie, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że Gustav prędzej padnie ze śmiechu, nim poratuje jakąś radą.
— I ona w końcu obraziła się i wyszła? — upewnił się, trzęsąc się od tłumionego rozbawienia.
— Tak trochę… A wszystko pięknie przygotowałem! — rzekł tonem pełnym poważnego oburzenia. — Były nawet świeczki i jakieś badyle w wazonie. Jedzonko ładnie podgrzałem, tylko że nie do końca się rozmroziło. Skąd mogłem wiedzieć, że to najpierw nagrzewa się z wierzchu?
— Jeżeli chciałeś pokazać Marice, że ci na niej zależy, to wiesz…
— Właśnie chciałem! — wpadł Gustavowi w słowo. — Ale dopiero po kolacji.
— To mogliście przejść od razu do deseru — zażartował nieudolnie i na chwilę po obu stronach zapadło milczenie, przerwane cichym sapnięciem Georga. Potem znowu odezwał się Gustav: — Przeproś ją, kup kwiaty, no nie wiem… Wykaż się jakoś. Przejdzie jej. A tak na przyszłość: następnym razem z takimi sprawami zwracaj się do Billa. On jest ekspertem.
— Ekspertem? — Georg zaśmiał się kpiąco. — Naczytał się bzdur nawypisywanych w tych śmiesznych magazynach dla kobiet, ciągle chrzani o prawdziwej miłości, a tak naprawdę z naszej czwórki on wie o niej najmniej.
— Zaraz wsiadam do auta. Zdzwonimy się później na jakieś piwo, okej? Na razie.
— No cześć.
Georg odrzucił telefon na kuchenny metalowy stół. Komórka z cichym łoskotem opadła na blat.
Czuł się winny. Nie wiedział jeszcze, jak naprawić ten drobny błąd, ale przecież nie ma niewybaczalnych win. Nie ma sytuacji, których nie mógłby odkręcić. I nie ma problemów, przed którymi wolałby uciec, zamiast próbować je rozwiązać. Wszystko, o czym myślał, miało możliwość powodzenia proporcjonalną do tego, jak bardzo chciał tego dokonać.

Georg Listing różnił się od samego siebie.
W blasku fleszy, przed kamerami, na scenie.
Był żywiołowym mężczyzną, który doskonale sprawdzał się w roli gwiazdy i basisty znanego zespołu. To był ten sam żywiołowy mężczyzna, który potrafił rozbawić publikę do łez albo sprawić, że popadną w zachwyt. Istniał dla milionów, rozdzielając siebie na tak ogromną ilość cząsteczek, że tej najistotniejszej części zabrakło dla niego samego.
W gronie bliskich.
Był optymistycznym mężczyzną, który potrafił czerpać z życia garściami. To był ten sam optymistyczny mężczyzna, który niósł w sobie tyle pozytywnej energii, że mógłby nią obdzielić wszystkich wokół.
W domowym zaciszu, pośród samotnych czterech ścian.
Był młodym mężczyzną z rozczochranymi włosami, w porozciąganym dresie oraz poplamionym podkoszulku z nazwą ulubionej kapeli. To był ten sam młody mężczyzna, któremu umykał wigor i który czuł się staro, jakby przeżył wszystko, co mógł przeżyć. Nie wiedział już kim jest ani kiedy, jak i gdzie zgubił siebie i młodzieńczą autentyczność.
Przy niej, która zaczynała być dla niego wszystkim, a wszystko było nią.
Był zakochanym mężczyzną, który zapominał jaki jest dzień tygodnia, gdy nie mógł zobaczyć się z ukochaną. To był ten sam zakochany mężczyzna, który tracił przekonanie, że był szary i bezbarwny jak tysiące innych ludzi z poczuciem, że może jednak coś znaczą. Marika wystąpiła z szeregu spośród tych tysięcy i bezpowrotnie stała się całym jego światem. Odnajdywał siebie i nowe życie w czarnych jak dwa węgliki, przenikliwych oczach oraz zatraconą autentyczność, gdy czasem chował jej dłoń we własnych rękach. Jego szczęście pachniało jej jaśminowymi perfumami i brzmiało tembrem kobiecego głosu, który zdradzał obcy akcent. Codzienność Georga smakowała wspólnie wypijanymi butelkami wytrawnego, niebotycznie drogiego wina, mieniła się ognistym kolorem włosów Mariki i była miękkością jej kuszących warg, często wygiętych w uśmiechu.
Przypomniał sobie, jak Marika niezdarnie próbowała dostać się do środka niecałkowicie rozmrożonego spaghetti, a zniecierpliwienie na jej twarzy kontrastowało z determinacją, z jaką próbowała widelcem rozkruszyć bryłkę wytworzoną wewnątrz makaronu sklejonego sosem. Nikt tak uroczo jak ona nie potrafił narzekać na jego bezmyślność, kiedy niechcący niemal podpalił świeczką rękaw koszuli, i tak jak w tamtym momencie – mruczeć i pomstować na jego nikłe zdolności kucharskie, a raczej ich zatrważający brak, kiedy okazało się, że nie umiał przyrządzić gotowego dania. W głowie utkwił mu sposób, w jaki w końcu wstała, z cichym szuraniem odsuwając krzesło, a potem nawymyślawszy Georgowi od skończonych idiotów, kompletnie poirytowana zniknęła z apartamentu. Nie wiedział, czy powinien za nią wybiec. I chociaż było to uczucie większe od przyjaźni, acz wciąż mniejsze niż miłość, raptowny brak Mariki przyniósł zadziwiającą pustkę nie tylko w przestronnym apartamencie, lecz także w umyśle Georga.

(1 września 2009 roku)
Impreza z okazji dwudziestych urodzin Billa i Toma nagle stała się mało interesująca. Georg próbował jeszcze rozkręcić niemrawą atmosferę, lecz bezskutecznie. Solenizanci wraz z Gustavem, Davidem Jostem i kilkoma innymi gośćmi ukryli się w VIP roomie, żeby posiedzieć z dala od zgiełku, jaki wywoływały wszechobecne kamery, towarzyszące tańczącym na parkiecie ludziom i rejestrujące przebieg zabawy.
Georg przebrnął przez masę ciał poruszających się w rytm muzyki. Stracił ochotę do dalszej zabawy. Działał mu na nerwy widok tych wszystkich ludzi, z których połowy nie znał. Dlatego postanowił uciec od tłumu imprezowiczów, a jedynym spokojnym miejscem, które przyszło mu do głowy, było zaplecze klubu. Gdy w końcu dopadł do ściany, uchylił ciężkie drzwi i zatrzasnął je za sobą. Ruszył szerokim, oświetlonym korytarzem. Dotarłszy do schodów, przysiadł na stopniach, opierając łokcie o uda.
— Tobie też się znudziła zabawa? — odezwał się kobiecy głos. Georg wyczuł obcy akcent nawet w tym prostym słowie, które dobiegło z góry schodów.
Spojrzał przez ramię. Przekrzywiając głowę jak ciekawskie dziecko, wpatrywała się w niego nieznajoma kobieta. Długie, troszkę rozczochrane, ognistorude włosy opadały kaskadami na jej ramiona i plecy, a bordowa szminka i jaskrawoczerwona sukienka podkreślały żywy kolor kosmyków. Jeden pukiel pod dziwnym kątem opadał na ciemne, błyszczące oczy, które uważnie, acz przyjaźnie przypatrywały się Georgowi. Uroda nieznajomej zdradzała zróżnicowanych przodków. Georg rozpoznał w rysach jej twarzy japońskie cechy. Lekko skośne oczy były mocno obrysowane czarną kredką. To dodawało jej uroku, choć wyglądałaby lepiej, gdyby usta zostawiła niepomalowane — pokryte ciemną czerwienią wyglądały nienaturalnie.
— Cześć — odparł bez entuzjazmu.
— Dlaczego nie bawisz się z innymi? — Wydawała się być naprawdę zainteresowana, dlaczego basista Tokio Hotel samotnie zaszył się na zapleczu. Zeszła kilka stopni, a po korytarzu poniosło się echo stukania obcasów czarnych kozaków.
— A ty? — zapytał.
— Pracuję. Powiedzmy. Znaczy teraz odpoczywam, ale generalnie tu pracuję — oznajmiła radośnie i przytrzymując rąbek sukienki, przysiadła obok Georga. Na jej ustach rozkwitł słodki i niewinny uśmiech. Wiesz, „Lunatic” należy do mojego ojca i on robi wszystko, żeby przyuczyć mnie do prowadzenia tego klubu. Mówi, że kiedyś przejmę po nim oba, choć ja uważam, że po prostu znalazł sobie tanią siłę roboczą — oznajmiła rozbrajająco szczerze. — A ty nie powinieneś chyba tędy chodzić. To miejsce przerobiono na klub ze starej fabryki. Wszystkie piętra mają po kilka schodów i korytarzy, które są ze sobą połączone. Ale jak nie znasz rozkładu pomieszczeń, nigdy nie wiesz, czy trafisz na zmywak, czy do magazynu Koszmarna kondygnacja, jakiś architekt realizował tutaj swoje dzikie fantazje. Łatwo się zgubić — dodała. Zmrużywszy powieki, przyjrzała się Georgowi z onieśmielającą bezpośredniością. Poczuł się dziwnie zagrożony pod wpływem tak intensywnego spojrzenia ciemnych oczu. Żałował, że skończyła się chwilowa samotność. — Chyba niezbyt podobają ci się urodziny kolegów — powiedziała uroczystym tonem.
— Doprawdy? — W męskim głosie zabrzmiało uprzejme niedowierzanie.
Japonka przechyliła głowę, jakby chcąc coś więcej wyczytać z twarzy Georga.
— Wiem, co ci dolega — wypaliła nagle.
— Czyżby? — zapytał, lekko unosząc brwi.
— Tak. Przyszedłeś tu, bo poczułeś się obco wśród ludzi, których znasz bardzo dobrze. Takie imprezy na pokaz wcale nie należą do udanych. To strasznie głupie uczucie, nie sądzisz? Zostało jeszcze trochę tortu. Jeśli poczekasz, to nam przyniosę. — Jakby w tymczasowym zamyśleniu pokiwała głową. Z niezwykłą powagą w czarnych oczach zerknęła współczująco na Georga. — Tak, zdecydowanie nam obojgu przyda się trochę tortu.
Cały jego niezdrowy i niedorzeczny żal nad samym sobą i nieudaną imprezą zamarł w raptownym wybuchu śmiechu. Nieznajoma ściągnęła brwi, dziecinnie wydymając wargi w wyrazie niezadowolenia. Georg pomyślał, że może poczuła się dotknięta niespodziewaną reakcją. Opanował się z niemałym trudem. Wąskie usta wciąż rozciągały się w półuśmiechu.

Uśmiechając się do wspomnień, Georg ponownie chwycił telefon, jednak tym razem z poczuciem, że pośród dziesiątek wykonanych połączeń znajdował się jakiś kawałek Mariki Yoshizawy.

*

Żółty balonik. Napompowany helem żółty balonik, który miał być znakiem rozpoznawczym, w owym momencie tańczył beztrosko, szarpany przez wiatr. Od czasu do czasu odbijał się od ramienia niewysokiego blondyna.
Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia minut… Spóźniała się. Gustav zasunął rękaw kurtki na zegarek, nabierając dziwnego przeczucia, że to wszystko było snem, a Mad. Force – jedynie wytworem jego wyobraźni.
Od czasu do czasu rozglądał się wokół, próbując spośród tłumu wychwycić wzrokiem twarz osoby, na którą czekał. Czuł, jak serce niemal obija się o żebra, a krew szybko krąży w żyłach i uderza do głowy. Chciał wierzyć, że przypomina teraz innych ludzi spacerujących po parku, którzy nie kojarzyli go z tym Gustavem Schäferem, gdy pojawiał się w miejscach publicznych bez braci Kaulitz albo Georga.
Z zamyślenia wyrwało go dotknięcie czyjejś dłoni. Ktoś, a domyślał się, kto to mógł być, klepnął go w ramię. Zabrakło mu tchu i odczuł przeszywające ukłucie w okolicach serca, kiedy się obrócił. Po raz pierwszy ujrzał uśmiechniętą twarz o brzoskwiniowej cerze, którą do tej pory mógł oglądać wyłącznie na zdjęciach. Poczuł się prawie umierający i wyłącznie dudnienie własnego serca przypominało mu, że wciąż żył, gdy nieziemsko niebieskie oczy stały się okrągłe i duże. Wszystkie urywki ich rozmów zatrzymały się w głowie Gustava jak klatki w filmie. Popełnił błąd. Wiedział teraz, że to, co nie było grą – było zabawą, a to, co miało nią być – stało się bombą z opóźnionym zapłonem.
            Mad. Force ze zdumieniem spoglądała na mężczyznę o orzechowych oczach. Była pewna, że to on – Niewidzialny88. Poznała go po żółtym baloniku, który ściskał w ręce za sznurek. Jednak uderzyła w nią skądś znajoma już twarz. Twarz, która niejednokrotnie zdawała się łypać na nią ze ścian jej pokoju. Ta sama twarz często znajdowała się blisko tej drugiej, którą kiedyś mocno sobie ukochała i z której spozierała para oczu nieco ciemniejszych od orzechowych oczu Gustava. Ta sama twarz, na którą Mad. Force spoglądała w owym momencie, podczas koncertu zerkała zza perkusji na scenę i dziewczyna o wiele rzadziej zwracała na nią uwagę niż na były obiekt westchnień. Dotychczas perkusista Tokio Hotel był dla niej całkowicie obojętny, jakby zespół składał się głównie z Billa Kaulitza. Teraz, kiedy ten krępy blondyn stał przed nią, zdjęcia z głowy połączyły się z obrazem sprzed oczu i Mad. Force już była pewna. To był Gustav Schäfer. Nie miała żadnych wątpliwości.
— Witam szanowną koleżankę — zagadnął Gustav wesołym tonem, nareszcie ożywiwszy po paru marnych próbach struny głosowe. Miał wrażenie, jakby osiadł na nich uliczny pył.
„Koleżanka” nie zachowała się jak typowa fanka. Nie rzuciła się Gustavowi na szyję ani nie zapomniała o tym, że on był Niewidzialnym. Zachowała jasność umysłu, a w miejsce szoku nie pojawiła się nieokiełznana radość.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi, kim jesteś?
Mad. Force zwęziła wargi w cienką kreseczkę, marszcząc brwi. Okrąg błękitnych, nagle mroźnych tęczówek powiększył się, gdy źrenice ze złości zwęziły się do wielkości główki od szpilki. Dziewczyna pokręciła gwałtownie głową.
— Bo chciałem…
— Ty? Niewidzialny? — wpadła mu w słowo, nie bardzo mając pojęcie, co właśnie działo się w jej głowie. Gustav jęknął żałośnie. — Co ty w ogóle sobą reprezentujesz, człowieku? Jak głupi i ślepy musiałeś być, aby oczekiwać, że może nie rozpoznam, kim jesteś, gdy cię zobaczę? — Wzięła głęboki oddech. — Dlatego nie chciałeś powiedzieć, jak się nazywasz? Wiesz, nie robią na mnie wrażenia żadne ukryte kamery, prowokacje czy nazywaj to sobie, jak chcesz.
— Daj mi się wytłumaczyć… — zaczął nieporadnie. Natychmiast pożałował, że ukrywał swoją prawdziwą tożsamość. Nie dał rady wykrztusić z siebie więcej ani słowa.
— Ale ja nie potrzebuję twoich tłumaczeń — odpowiedziała nienaturalnie dobitnym tonem. Zmierzyła Gustava lodowatym spojrzeniem, co sprawiło, że poczuł się o kolejne kilka centymetrów niższy.
Wypuszczony przez Gustava żółty balonik poszybował prosto w ciemniejące niebo. Po chwili jasny punkt zniknął, zlewając się z cieniem nadchodzącego wieczoru.
Żółty balonik w oddali pękał z rozpaczy.

*

Czasem, gdy niebo spada ci na głowę, a cały świat zaczyna się walić, starasz się przed tym uciec. Pędzisz przed siebie, nawet własny cień zostawiając w tyle. W pewnym momencie docierasz do muru. Wysokiego, ceglastego muru nie do przebycia. Co robisz wtedy? Zawracasz i stawiasz czoła problemom, a może próbujesz znaleźć przejście przez tę grubą ścianę, nie dopuszczając do siebie własnej maleńkości?
Juliette Lorrain biegła, nie obracając się nawet, gdy za swoimi plecami usłyszała nawoływanie Gustava. Nie oglądała się na boki, ani do tyłu, ani do przodu. Zatrzymała się dopiero na przystanku.
Wpadłszy do mieszkania, ściągnęła pospiesznie z nóg trampki, po czym wparowała do swojego pokoju. Przystanęła przed zalepioną plakatami ścianą i jakby w amoku zerwała z niej te, na których znajdował się Gustav. Po kilkudziesięciu sekundach zniknęły jednak wszystkie postery. Ogołocona ściana była dla Juliette łatwiejsza do zniesienia od zatrważającej pustki w głowie. Rozkopała nogami pogniecione twarze swoich idoli, po czym opadła na nie, mając wrażenie, że kolorowe papiery nadal wirują jej przed oczyma, a świeże powietrze ucieka przez uchylone okno, zamiast dostawać się do wewnątrz.
Uderzyła w nią wściekłość, kiedy odkryła tajemnicę internetowego „kolegi”. Czuła się do tego zawiedziona kłamstwem, które w zasadzie nim nie było, bo przecież Niewidzialny nie skłamał, a jedynie ukrył bardzo istotny element swojego życia. Wszystko było sztuczne – nawet każda ich niebanalna rozmowa, a Juliette sama w sobie coraz mniej wartościowa, skoro nie zasłużyła na podstawową prawdę ze strony Gustava Schäfera.

*

— Jak zapewne wiecie, czarna dziura jest obiektem, która ma możliwość wessania wszystkiego, co znajdzie się w jej obrębie. Jej siła grawitacyjna jest w stanie przyciągnąć Ziemię. Nie wierzcie w rzekomo rychłe przebiegunowanie naszej planety. Pewnego dnia czarna dziura nas wessie — nauczycielka opowiadała swą wizję tonem oznajmiającym nadchodzącą apokalipsę. — Będziemy krążyć wokół niej i… — Pani Sauermann przerwała wywód, widząc uniesioną rękę jednej z uczennic. — Słucham, panno Lorrain?
— A czy czarna dziura może wessać samą siebie albo inną czarną dziurę o mniejszej masie i gęstości? — zapytała Juliette poważnym tonem, choć jej oczy błyszczały z rozdrażnienia i rozbawienia równocześnie, jak niemal na każdej lekcji fizyki. Uśmiech satysfakcji zagościł na ustach dziewczyny, kiedy rozejrzała się po klasie. Część osób odwzajemniła uśmiech, który szybko zamarł na ich twarzach, gdy pomarszczone powieki pulchnej kobiety zamrugały szybko za grubymi szkłami okularów. Nozdrza zakrzywionego nosa nauczycielki zadrgały niebezpiecznie.
— Nie bądź niemądra, Lorrain.
— Nie powiem, kto tu jest niemądry — odpowiedziała, celowo omijając standardowy zwrot „pani profesor”.
Juliette zupełnie zignorowała zduszony rechot, który poniósł się po klasie, prychnięcie nauczycielki oraz resztę jej absurdalnego wykładu na temat wpływu czarnej dziury na pole grawitacyjne Ziemi.
Po piętnastej uczniowie z radosnym trajkotaniem opuścili klasę. Juliette bez pośpiechu zgarnęła z ławki podręcznik, a z oparcia krzesła szkolną torbę, którą przeciągnęła przez ramię.
Dopiero gdy głównym wyjściem wyszła wprost na szkolny plac, odczuła różnicę między duchotą w sali i lodowatym powietrzem, którym zachłysnęła się z ulgą i które szczypało w policzki i uszy. Dziewczyna szła poprzez mozaikę stworzoną z uczniów oraz polekcyjny gwar. Wyciągnęła z torby słuchawki i wprawionym ruchem palców zaczęła rozplątywać kabelki. Zanim jednak zdążyła wetknąć słuchawki do uszu, zaatakował ją czyjś radosny okrzyk.
— Juuulyyy! — usłyszała tuż za sobą. Ktoś zaintonował samogłoski, przeciągając je do granic możliwości. Juliette wiedziała, kto tak zdrabniał jej imię i kto był właścicielem owego głosu. Nie zdążyła nawet zareagować, a ten ktoś rzucił jej się na szyję. I to dosłownie. Dwie ręce chwyciły ją w ramiona i przyciągnęły do siebie na ułamek sekundy. — Nie poznajesz mnie czy może już nie pamiętasz?
— Dzień dobry, Pat. Dobrze wiesz, że jak jestem niewyspana, to moje neurony przestają odpowiadać za kojarzenie twarzy. Zjawisko emergencji, jakie zachodzi w mózgu… A zresztą, to nieistotne. — Juliette ziewnęła przekonująco na potwierdzenie wcześniejszych słów, wpychając słuchawki w kieszeń rozpiętej kurtki.
Przeszedłszy przez szeroką bramę, opuściły teren szkoły. Przez chwilę szły ramię w ramię, milcząc, ale nie wadziło to żadnej z nich. Juliette z ukosa spoglądnęła na profil Patricii Dittrich. Szesnastolatka szła obok niej, a ufarbowane na kolory blond i rudy włosy spięte z prawej strony głowy gumką kołysały się w takt jej żwawych kroków. Okulary w czarnej, grubej oprawce zsunęły się jej niemal na czubek nosa, ale najwyraźniej nic sobie z tego nie robiła. Patricia westchnęła ciężko, nic nie mówiąc, ponieważ usta miała zajęte mamlaniem między zębami końcówki sznurka od kaptura łaciatej bluzy. Possała przez chwilę supełek i przesunęła go językiem na drugą stronę. Juliette uważała to za obrzydliwe przyzwyczajenie.
— Proszę cię, Pat… Nie rób tego. To ohydne — mruknęła.
— A co mam robić, skoro nie chcesz ze mną rozmawiać? — zapytała i niechętnie wyjęła obśliniony sznurek z buzi. — O co tym razem ci chodzi, co? — dodała, dobitnie kładąc akcent na słowo „tym razem”.
Juliette obojętnie wzruszyła ramionami, nie dając niczego po sobie poznać. Nie umiała jednak udawać na tyle dobrze, aby Patricia dała się nabrać. Obie wiedziały, że Juliette rzadko kiedykolwiek co akceptowała w pełni i najchętniej napisałaby całą historię świata od początku. Teraz na pewno wykreśliłaby z niej Niewidzialnego.
Patricia przystanęła, poszukując wokół miejsca, w którym mogłyby porozmawiać. Przed wysokimi, świeżo odrestaurowanymi kamieniczkami znajdował się przystanek autobusowy. Niewiele myśląc, szesnastolatka chwyciła Juliette za rękę i pociągnęła w tamtym kierunku.
Nastolatki opadły na plastikową ławeczkę.
— Więc? Stało się coś, o czym mi nie opowiedziałaś. Co takiego?
— Coś…
— Ale co? Coś dużego, małego, wstydliwego…?
— Chyba dużego — odparła, całkiem zrezygnowana. Znała Patricię i wiedziała, że próba zbycia przyjaciółki byle czym nie powiedzie się.
— Czy ja wiecznie muszę wszystko wyciągać z ciebie siłą? — Szesnastolatka przewróciła oczyma, po czym utkwiła je w przygarbionej Juliette. — Nie musisz być taka skryta.
— Nie jestem. Po prostu wolę nie zamęczać cię swoim marudzeniem. Masz własne problemy i zapewne większe.
— Przecież wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć.
— „Zawsze” to termin bez konkretnego wyznaczenia czasu.
— Przestań się wymądrzać, mózgu — prychnęła, dźgając Juliette w miejsce jakże adekwatnego nadruku czarnej koszulki – uskrzydlonego mózgu, której fragment wyłaniał się spod skórzanej kurtki. — Chcę ci tylko pomóc, a ty mi to utrudniasz.
Na przystanek podjechał autobus wypełniony podróżnymi. Obie dziewczyny jak na komendę poderwały się z ławeczki, aby zrobić miejsce dla czekających na przesiadkę staruszek z ciężkimi siatkami. Przepchnęły się przez masowo wylewających się z pojazdu ludzi.
— Naprawdę nie sądzę, byś była w stanie mi pomóc. Chyba, że możesz cofnąć się w czasie, żeby w odpowiednim momencie odłączyć mi Internet albo chociaż wczoraj w szkole złamać mi nogę na przerwie. — Juliette powróciła wspomnieniami do Gustava Schäfera.
— Nie mam zielonego pojęcia, o co ci chodzi…
— Po prostu… — Juliette łęboko zaciągnęła się rześkim powietrzem. Zdecydowała, że nie powie Patricii o Gustavie. Nie warto rozckliwiać się nad czymś, co nieodwołanie minęło. Temat perkusisty Tokio Hotel uznała za zamknięty. — Niedawno poznałam przez Internet pewnego człowieka, z którym fajnie mi się rozmawiało. I tyle, jasne? Podczas czatowania z nim czułam się tak… Nie wiem jak to określić, więc chyba musi ci wystarczyć stwierdzenie, że on wydawał się być inny niż te odmóżdżone niedorostki z naszej szkoły. Właśnie: tylko wydawał się być inny. Wczoraj spotkaliśmy się, ale okazało się, że jest totalnie inaczej, niż to sobie wyobrażałam. Żałuję, że w dniu, gdy pierwszy raz on napisał do mnie, nie miałam odciętego kabla sieciowego. Ot, cała historia. Teraz jesteś zadowolona?
             — Poniekąd. — Na twarzy Patricii pojawił się tak szeroki uśmiech, że nie sposób było go nie odwzajemnić. — A teraz idziemy się odstresować!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz