tekst

19 maja

Moje życie jest kompletnie pokręcone.

20 sierpnia 2011

3. Czas mija się z tobą


Dla Malej.
Za wsparcie i motywację w chwilach zwątpienia.

Z umieszczonych w przeciwległych kątach pomieszczenia głośników wydobywała się głośna muzyka. Po ciemnofioletowych ścianach szybko przesuwał się smukły cień. Czas jakby zatrzymał się wśród przyciemnionego światła sączącego się z zawieszonych u sufitu lamp. Kolejne minuty nie upływały już w zawrotnym tempie. W przeciwieństwie do jej tańca. Głębokie oddechy i zwinne ruchy wypełniały salę, a Michelle tonęła w muzyce. Rozpuszczone wcześniej włosy wirowały razem z nią. Wprawione w ruch biodra, ręce i nogi powodowały przyjemny, pulsujący ból. Z każdą kolejną poprawnie wykonaną figurą szatynka czuła się bardziej zmęczona, ale i szczęśliwsza.
            Damskie plecy przybrały kształt idealnego łuku, kiedy wygiąwszy się do przodu, Michelle wyrzuciła nogę za siebie, okręcając się. Wyprostowawszy się, w takt melodii przestąpiła z nogi na nogę, po czym wykonała perfekcyjną arabeskę. Powtórzyła wyskok w drugą stronę. I jeszcze raz. Falbanki cieniutkiej spódniczki zawirowały. I jeszcze jeden.
            Obróciła się wokół własnej osi niczym zawodowa primabalerina, aby zaraz potem mocno uderzyć twardymi noskami point o podłogę i jeszcze szybciej podskoczyć. W tej samej chwili rozbłysło dodatkowe światło i ucichła muzyka, a w jej miejsce pojawiły się pojedyncze oklaski.
            — Ładnie. Naprawdę ładnie, ale nie za to ci płacę. — Uśmiechnął się niewysoki brunet przyodziany w szary garnitur.
            — Dziękuję, panie Adamie. — Odwzajemniła uśmiech. Pochylona, masowała obolałą łydkę. Dmuchnęła w przysłaniającą widoczność grzywkę. Skrzywiła się, czując, że jeden z mięśni jest nadal napięty. Zdecydowanie powinna zadbać o intensywniejszą rozgrzewkę.
            — Poczekaj na Lenę. Będziecie mogły razem przećwiczyć nowy układ. — Rozejrzał się po pomieszczeniu. — Widziałaś może, gdzie Matthias położył faktury?
            — Zostawił je dla pana przy barze.
            Śledziła kroki menadżera klubu aż do momentu, kiedy zatrzymał się przy wejściu na zaplecze.
            — Ach, i przypominam o jutrzejszym wieczorze kawalerskim — rzucił na odchodne.
           
            W klubie o nieco egzotycznej nazwie „Tropicana” Michelle pracowała od niedawna. Na samym początku obiecała sobie, że będzie to tymczasowe źródło dochodów, zanim znajdzie lepszą i równie dobrze płatną pracę, aby móc uzbierać na opłacenie czesnego w Broadway Tanzfabrik w Berlinie.
            Tanzfabrik było marzeniem Michelle, odkąd matka pokazała jej, czym jest taniec prosto z duszy. To ona po raz pierwszy zabrała ją na występ baletowy do miejsca nazywanego „niemieckim Broadwayem”.

Kryształowe żyrandole lśniły oślepiającym blaskiem, gdy przypominający postacie z bajki wytworni goście zajmowali miejsca na widowni. Wszystko, także wysoko sklepiony sufit, wydawało się kilkuletniej Michelle większe, niż było w rzeczywistości.
            Dziewczynka usiadła na fotel o bogatym obiciu i wymyślnych wykończeniach. Katherine Hoppe pogładziła małą Michelle po głowie, pochylając się tuż nad uchem córki. Powiedziała coś, czego nie był w stanie usłyszeć nikt znajdujący się w pobliżu, a co wywołało szeroki uśmiech na drobnej twarzyczce. Nie minęło kilka sekund, jak kobieta zniknęła, natomiast dwie brązowe kitki zaczęły podskakiwać ponad tłumem siedzących ludzi, by dziewczynka mogła dojrzeć scenę, znajdującą się paręnaście metrów przed nią. Po niedługim czasie na sali ucichł nawet najmniejszy szmer i rozległa się głośna muzyka. Najpiękniejsza jaką Michelle kiedykolwiek słyszała. Na olbrzymią, emanującą magią scenę wbiegło kilkunastu tancerzy. A wśród nich Katherine Hoppe. Dynamiczny taniec ożywiał dekoracje; Michelle żyła tym tańcem do tego stopnia, że zapomniała o wszystkim wokół. Przez większość przedstawienia uważnie obserwowała wyłącznie mamę. Z jej tańca mogła wyczytać inny świat, nieznany dla małego dziecka.

Katherine Hoppe zawsze ubierała się na czarno, jednak nosiła w sobie coś, co ożywiało nawet najsmutniejsze kolory czy sytuacje. Była wytworną kobietą i piękną tancerką. Energia jej tańca oddziaływała na każdego, kto choć raz zobaczył jak zgrabnie wykonywała nawet najbardziej złożone figury, co zazwyczaj kończyło się nagle rozkwitającym uśmiechem Katherine, podobnym do rozwijającej się tęczy. Michelle odziedziczyła po matce gęste, ciemne włosy, jasnozielone oczy oraz zamiłowanie do tańca. Jeszcze będąc dzieckiem, poznała podstawy baletu i nauczyła się tańczyć. Całe jej dzieciństwo było przepełnione zajęciami tanecznymi, muzyką oraz nieodgadnioną magią. Wtedy była wolna i szczęśliwa. Jednak szybko dotarło do niej echo nieprzyjaznych zmian. Przyparło ją do muru, odcinając drogę ucieczki. Wystarczyła śliska jezdnia, pijany kierowca i zbyt duża prędkość… Tylko tyle i aż tyle, by odebrać najukochańszą, najbliższą osobę. Bez niej nawet czerń wyblakła. Kiedy Katherine zginęła w wypadku samochodowym, Michelle miała zaledwie szesnaście lat. Pamiętała jak dziś październikowy wieczór, kiedy dowiedziała się o wypadku matki, oraz popołudnie, kiedy chowano Katherine, o wiele zimniejsze niż inne jesienne dni. Wtedy jeszcze nie umiała płakać. Katherine zawsze zależało na pokazaniu całemu światu, jakie były szczęśliwe tylko we dwie – matka z córką; poza tym nie cierpiała mazgajstwa. Dlatego Michelle nie płakała. Łzy zaczęły się później – gdy codziennie przychodziła na grób matki i przez długi czas była pewna, że oszaleje z tęsknoty. Pamiętała każdy szczegół sprzed i z dnia wypadku, ale nigdy nie potrafiła odnaleźć w pamięci modlitwy wypowiadanej przez księdza podczas pogrzebu. Może dlatego, że nigdy nie wysłuchała jej do końca? W pewnym momencie po prostu powoli podeszła do trumny i ostrożnie położyła na sosnowym wieku białą różę. Następnie wycofała się, chowając się za plecami obcych ludzi. Pragnęła zniknąć, uciec jak najdalej od tego miejsca, w którym…

I nagle puściła się w pogoń za niedokończoną myślą. Spod stóp Michelle uciekały szare chodniki, krawężniki, ulice… Biegła tak długo, aż zabrakło jej tchu i sił w nogach. Wystarczyła jednak sekunda nieuwagi i Michelle upadła na ziemię, boleśnie zdzierając kolana. Nawet nie poczuła, że bolało ją coś oprócz serca. Była w stanie znieść fizyczny ból. Po dłuższej chwili usłyszała krzyk za plecami. Okropny krzyk mącący tę jedną jedyną klarowną myśl. Długie, jakby wysuszone palce zacisnęły się na ramieniu dziewczyny, a wcześniejszy krzyk zamienił się w ton pełen surowej nagany:
            — Co ty, dziecko, wyprawiasz?!...
            Babcia nie rozumiała. Nikt nie rozumiał. A ona przecież tylko chciała…
            — Musiałam… — sapnęła. — Próbowałam… dogonić.
            — O czym ty bredzisz? Wstań natychmiast z ziemi i wracaj.
            — Próbowałam dogonić duszę mamy… Jej już nie ma, prawda?

            W Ahrensfelde, gdzie Michelle zamieszkała z babcią po śmierci matki, nie było zajęć tanecznych. Zniknęła wiecznie płynąca muzyka; zewsząd osaczyła ją pustka oraz bezgraniczna samotność. Agatha Hoppe, nie życzyła sobie, by wnuczka tańczyła i za wszelką cenę próbowała ją od tego odwieść. Michelle często tańczyła w swoim pokoju, wtykając słuchawki w uszy, ale babcia uważała, że ważniejsza jest pomoc w domu i dobre wyniki w szkole. Nastolatka mogła więc ćwiczyć tylko poza domem albo gdy zostawała sama. Cisza zastąpiła muzykę, a taniec zamienił się w książki.
            Gdy tylko w Ahrensfelde nie było już nikogo ani niczego, co by ją zatrzymywało, spakowała się w przepastną walizkę i porzuciła dotychczasowe życie. Wyruszyła w doskonale znanym kierunku. Do miasta, w którym spędziła dzieciństwo i najszczęśliwsze chwile w życiu – do Berlina. To miejsce wydawało się idealnym schronieniem dla człowieka chcącego wbiec z optymizmem w przyszłość. Na początku było jej ciężko, lecz to nie niedostatek pieniędzy przerażał najbardziej. Cierpiała na brak kogoś zaufanego, do kogo mogłaby zwrócić się o pomoc, kogoś, kto zrozumiałby ją i strzępy jej marzeń. Wszystko zaczęło się układać, gdy spotkała Ariana Bergera i zamieszkali razem. Towarzystwo niebieskookiego blondyna osłabiło lęk przed nieznanym. Przygaszone iskierki w seledynowych oczach rozbłysły na nowo, kiedy Michelle poznała większą przestrzeń życiową i postawiła sobie za cel zrealizowanie marzenia o szkole tanecznej oraz występach na scenie dla wielkiej publiczności. Właśnie wtedy podjęła pracę w „Tropicanie”. Pomimo tego nieprzerwanie upajała się świadomością, że znalazła miłość i że przyszłość będzie lepsza niż to, co zostawiła za sobą. Czerpała garściami jak najwięcej z nowego życia. Chciała zatrzymać w sobie każdą chwilę z Arianem. I gdy Michelle już nabierała pewności siebie – Arian zaczął sukcesywnie burzyć wszystko, co zdążyli razem wybudować.

Ze łzami w oczach wybiegła z mieszkania, po drodze narzucając na siebie cienką bluzę.
            Michelle wypadła z bloku, zachłystując się chłodnym powietrzem. Prawie nie zauważyła, że zaczęło padać. Robiła wszystko, aby odwrócić myśli od tego, co się właśnie wydarzyło – liczyła latarnie i spotkanych po drodze ludzi, obserwowała mijające ją samochody.
            Miała wrażenie, że już jej nie kochał. Ale serce nadal uparcie wierzyło w każde jego kłamstwo. Nie chciała pozbawiać się złudzeń.
            Posklejane włosy poprzylepiały się do twarzy po dwugodzinnym spacerze w deszczu. Przemoknięte ubranie przylegało do smukłego ciała, choć niewystarczająco, żeby zmusić Michelle do powrotu. Usiadła na parkowej ławce, przygryzając zamek od bluzy stanowczo zbyt cienkiej na zimny, deszczowy wieczór. Wyjąwszy z kieszeni dżinsów nieco obdrapaną empetrójkę, starła z małego wyświetlacza wodę. Wsadziła małe słuchawki do uszu i wybrała z listy odtwarzania jedną ze swoich ulubionych piosenek. Włożyła zlodowaciałe ręce w kieszenie nasiąkniętej deszczem bluzy. Zanim zdążyła zamknąć oczy i zatonąć w melodii, ktoś wyrwał jej słuchawki z uszu, a głos James’a Hetfielda stał się odległy. Starając się utrzymać stoicki spokój, nawet nie obejrzała się przez ramię – nie musiała. Rozpoznała Ariana po subtelnym zapachu papierosów. Każdy wieczór w jego towarzystwie pachniał tak samo. Trzymając w ręku słuchawki, opierał się o ławkę, na której siedziała szatynka.
            Wystarczył jeden sus i znalazł się obok niej.
            — Przepraszam — usłyszała tuż przy uchu.
            Odwróciła głowę, a łzy na nowo pomieszały się z kroplami deszczu. Wychwyciła wzrokiem nieopodal obściskującą się pod parasolem parę. Rzuciła Arianowi wymowne spojrzenie, ale jak zwykle nie była w stanie wyczytać żadnej odpowiedzi z niebieskich oczu. W głowie powoli uzupełniała całą wiązankę pretensji: dlaczego oni nie mogą być tacy? Dlaczego teraz tak rzadko między nimi pojawia się czułość? A w zamian wieczory bez uczuć, bez deklaracji i obietnic, bez słów.
            — Mam dość — rzuciła jakby od niechcenia.
            — Czego?
            — Wszystkiego — mruknęła. — Nie! To znaczy… Tak, mam dosyć wszystkiego. Począwszy od faktu, że nie wiem, co się z nami dzieje, poprzez to całe milczenie, kończąc na tych wszystkich tajemnicach. Jesteś takim idiotą! — stwierdziła na zakończenie, trzęsąc się z zimna. Wbrew całej wściekłości, pragnęła, aby Arian w tym momencie tylko przytulił ją mocno i już nigdy nie wypuścił poza zasięg ramion ani serca.
            — Jestem żałosny… — Blondyn przekrzywił głowę, jak zawsze przy przeprosinach. — Przecież wiesz, że kocham cię jak wariat. I może czasami cię ranię, przepraszam za to, ale wariaci chyba już tak mają. Doprowadzasz mnie do szaleństwa, piękna…
            Nie musiał mówić niczego więcej. Wystarczyło, że objął ją ramieniem. To był Arian, którego kochała. Nic poza tym już się nie liczyło.


Od tamtego czasu minęły ponad cztery miesiące, które zmieniły wszystko.
            Jak mydlana bańka prysły momenty, gdy wtuleni w siebie leżeli na trawie za miastem, a ich usta, dłonie i serca były jednością. Michelle była pewna, że jeśli ktoś spytałby ją teraz, dlaczego nadal to wszystko ciągnęła, odpowiedziałaby, że dla marzeń, bo były jej jedyną podporą.

*

Kolejne popołudnie, podczas którego Gustav zaszył się samotnie w swoim mieszkaniu. Mocno odchylony z krzesłem do tyłu siedział przy biurku. Dość głośna muzyka, wydobywająca się z czarnych głośników, nie była w stanie przebić nieustannego stukania klawiszy. Męskie palce uderzały w nie z wybitną prędkością, byle na ekranie laptopa jak najszybciej pokazała się wysłana odpowiedź.

Niewidzialny88:
Po prostu wolę, gdy wszystko dzieje się po mojej myśli. Albo jest po mojemu, albo w ogóle.

Mad. Force:
Koszmarnie głupie myślenie. Nic na tym świecie nie jest i nigdy nie będzie w stu procentach po Twojej myśli. W sumie to może od razu się zabij, hm? Oszczędzisz sobie niepotrzebnych nerwów.

Komputerowe krzesło zakołysało się niebezpiecznie. Blondyn, złapawszy mocno obiema dłońmi blat biurka, zapobiegł niechybnemu upadkowi. Ledwo udało mu się uniknąć przewrócenia i podziwiania podłogi z bliska. Oniemiały, zerknął ponownie na ekran.
            Mad. Force czasami wprawiała go w konsternację – tak jak w tej chwili, a czasami kazała się wszystkiego domyślać. Czuł się przy niej bardziej niemądry i niedojrzały. Natomiast jej nie brak było inteligencji ani urody, wyjątkowości ani pewności siebie. Niebywała osobowość w połączeniu z resztą zalet, jak i wad, których dotąd nie poznał, nakłaniały go do wyznania prawdy o sobie, porozmawiania z Mad. Force w pełni szczerze.
            Powiedzieć jej, że kłamał i wtedy? Tak po prostu… adieu? Żołądek ścisnął się Gustavowi na samą myśl o czymś podobnym. Gdyby jakimś cudem znalazł się z Mad. Force w jednym pomieszczeniu, prędzej wyskoczyłby przez okno w akcie desperacji, niż powiedział prawdę.
            Zwilżył koniuszkiem języka spierzchnięte usta i pochylił się nad klawiaturą, ze skupieniem marszcząc brwi.

Niewidzialny88:
Że co, proszę?

Mad. Force:
To proste. Umysłowy sens ludzkiej egzystencji jest kruchy, niestały i podobny do jednej wielkiej niewiadomej. Na domiar złego Twoje życie nie jest takie, jakie chciałbyś, żeby było. A jeżeli „ma być po Twojemu albo w ogóle” – wniosek nasuwa się sam.

Niewidzialny88:
Wyluzuj, nie mam zamiaru się zabijać z tego czy innego powodu. I w ogóle nie o to chodziło. Jak zwykle nadinterpretujesz…

Mad. Force:
Co nie zmienia faktu, że chciałbyś, aby Twoje życie potoczyło się nieco inaczej. Dam sobie zabrać wszystkie komiksy serii Death Note (warto dodać, że mam do nich niemały sentyment), jeśli nie jest tak, że jesteś często nieobecny, jakby we własnym świecie, w którym wszystko układa się tak, jak tego pragniesz. Bywają momenty, że odczuwasz po prostu zmęczenie oraz osobliwą apatię. Dzieje się tak przeważnie, kiedy wracasz z pracy, mam rację? Leżysz bezczynnie godzinami, gapiąc się na sufit i tylko myślisz „Niech się dzieje, co chce”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz