tekst

19 maja

Moje życie jest kompletnie pokręcone.

28 sierpnia 2011

4. Najjaśniejsze gwiazdy spalają się najszybciej


— Mamo? — przerwał radosne trajkotanie swojej matki. Mimowolnie ścisnął mocniej telefon. — Będziesz zła, jeśli przyjadę do Loitsche z kimś?
            — Oczywiście, że nie. Możesz zabrać Georga i Gustava. Zawsze są tu mile widziani.
            To był moment, w którym mógł zmienić zdanie. Stał na skrzyżowaniu dróg i to matka wskazała drogowskaz w drugą stronę. Czując, że zaczyna sprzeczać się z własnym sumieniem, podjął najbardziej absurdalną decyzję, która jeszcze niedawno wydawała się być jedyną słuszną.
            — Nie miałem na myśli ich. — Wziął głębszy oddech, aby uspokoić kołaczące serce. — Chciałem przyjechać z dziewczyną. Wiesz, poznałem kogoś niedawno i chyba…
            — Och, Tom! — Podświadomie wyczuł, że Simone uśmiecha się szeroko do telefonu.

Loitsche, Loitsche, Loitsche…
            Tom próbował odgonić natrętne myśli. Jednak to jedno słowo z coraz donośniejszym hukiem obijało się o wnętrze czaszki. Jak przez mgłę do jego pamięci powracały kolejne retrospekcje sytuacji sprzed kilku miesięcy, tygodni oraz dni. Wszystkie te wydarzenia zaowocowały tym, że niebawem miał wyruszyć do Loitsche, żeby ten najtrudniejszy czas spędzić z rodziną.
            Tymczasem jego matka powoli nikła w oczach. Choroba atakowała kolejne komórki organizmu, jednak nieugięta Simone w żaden sposób nie dała się przekonać, aby powrócić do leczenia. Przestała pokładać nadzieję w medycynie. Wierzyła już tylko w Boga. Starała się przeżywać każdy kolejny dzień spokojnie, twierdząc, że Bóg zesłał na nią chorobę w jakimś określonym celu. Podpierała się myślą, że nic nie dzieje się przypadkowo i wszystko ma swoją przyczynę. Tom nie był w stanie pogodzić się z faktem, że wszystkie te mądrości przedkładała ponad lekarzy oraz współczesną medycynę.
            Dodatkowo przygnębiało go kłamstwo, które sam wykreował i budował na pustych słowach. To był najgorszy i najgłupszy pomysł, który kiedykolwiek wpadł mu do głowy. Mógłby jeszcze wszystko odwołać, ale zdawał sobie sprawę, że wtedy niektórzy zawiedliby się na nim, dlatego nie chciał tego robić. Nie po tym, jak usłyszał w słuchawce telefonu radosny i szczerze uszczęśliwiony głos matki, gdy powiedział, że do Loitsche nie przyjedzie sam, a z wybranką swego serca. Uważał, że dla Simone to znaczyło o wiele więcej – przekonała się, że jej syn potrafi kochać nie tylko samego siebie. Tom doszedł do jeszcze jednego wniosku: matka była z niego po prostu dumna. Oddałby cały świat, żeby tak pozostało. Brakowało mu jeszcze osoby, która pomogłaby to wszystko zrealizować.
            Mętnym wzrokiem rozejrzał się wokół. Był częstym gościem w „Tropicanie”, jednak nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek przyszedł do klubu w innym celu niż rozrywka. Tutaj chociaż nikt go nie szukał… Otoczony papierosowym dymem dochodzącym z innych stolików, poczuł przemożną chęć, aby również zapalić, jednak zamiast paczki papierosów chwycił w dłoń szklankę z bursztynowym trunkiem. Przytknął grube szkło do ust. Kostki lodu brzęczały o przezroczyste ścianki, aż do momentu, kiedy ze znudzeniem zaczął śledzić ruchy szczupłej, niewysokiej szatynki tańczącej na niewielkiej scenie. Rozpoznał ją. Co prawda nie znał jej imienia, ale widział ją już kilka razy, chociaż nie zwracał na nią większej uwagi – dotąd zawsze miał towarzystwo. Przyjrzał się uważniej kobiecie – szczupłym, umięśnionym nogom poruszającym się dynamicznie i z lekkością, wcięciu w talii, które eksponowało płaski brzuch oraz ładnie zaokrąglone biodra. Najdłużej zatrzymał wzrok na niedużym biuście schowanym pod różowym stanikiem. Ciemnobrązowe włosy o pofalowanych końcówkach łagodnie opadających na drobne ramiona podskakiwały równocześnie z krótką spódniczką wyjątkowo wyuzdanego stroju wróżki. Z odległości kilku metrów, które dzieliło Toma od owalnej sceny, stwarzała wrażenie niezwykle pewnej siebie i kuszącej. Jej taniec był o wiele bardziej naturalny od tego, który prezentowała blondynka na drugiej scenie. Po kilku sekundach, a może minutach, dostrzegł nawet, że spoglądając na salę, dziewczyna jakby wymijała wzrokiem wszystkich ludzi. Tomowi zdawało się jednak, że wychwyciła jego spojrzenie przez ledwie widoczne smugi dymu i wpatrywała się w niego przez chwilę z doskonale ukrywanym zdziwieniem. Ze skupionej twarzy spozierała para dużych oczu, których koloru nie mógł precyzyjnie określić z miejsca, w którym siedział. Uśmiechnął się, pewny, że ponownie znajduje się w zasięgu wzroku kobiety. Nie był to zwykły uśmiech, jakim obdarza się przypadkowo spotkaną osobę.
            Rozchylił usta i przejechał językiem po dolnej wardze, zahaczając o kolczyk. Upił kolejny łyk whisky, nadal bacznie przyglądając się poczynaniom swojego celu. Przekroczył granicę pomiędzy zwykłą obserwacją i czystym zaciekawieniem. Jej odbicie w czekoladowych oczach przeistoczyło się w prędką kalkulację. Nie wiedział, dlaczego padło akurat na tę kobietę. Może znalazła się w nieodpowiednim miejscu i czasie? Mimo wątpliwości był przekonany, że właśnie ona bez trudu odegrałaby rolę przedstawienia, do którego sam zaczął pisać scenariusz. Obraz damskiej sylwetki na nowo rozjaśnił się w głowie Toma, nabierając kształtów spełnienia.
            Kobieta w skąpym stroju wróżki skończywszy tańczyć, ruszyła w stronę drzwi, a na jej miejsce weszła inna tancerka. Tom poderwał się z miejsca. Kilka szybkich kroków później znalazł się obok niej. Chwycił ją za łokieć. Zaskoczona, wzdrygnęła się, po czym obróciwszy się, zamrugała; pytający wzrok prześlizgiwał się pomiędzy męską dłonią trzymającą ją za łokieć a twarzą osoby, do której należała dłoń. Teraz, kiedy stali blisko siebie, nareszcie udało mu się ujrzeć pełne usta umalowane czerwoną szminką oraz jasnozielone oczy otoczone dokładnie wytuszowanymi rzęsami. Pod mocnym makijażem kryła się młoda twarz o zaróżowionych policzkach. Tancerka nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia parę lat.
            Ze stresu prawie zapomniał, jak się nazywa, a przecież miliony ludzi znało jego imię i nazwisko. „Teraz albo nigdy!” – przebiegło mu przez myśl. Wziął głęboki oddech. Prawie zakręciło mu się w głowie od nadmiaru zadymionego powietrza.
            — Moglibyśmy chwilę porozmawiać? — wyrzucił na wydechu, zdobywszy się na wymuszony uśmiech.
            Nie zdziwiła jej obecność Toma Kaulitza w „Tropicanie”. Nie po raz pierwszy widziała gitarzystę zespołu Tokio Hotel, chociaż raczej nie afiszował się ze swoją bytnością w klubie. W zwyczaju miał dobrą zabawę, a alkohol był stałym załącznikiem zaistniałych sytuacji. Przy czym większą atrakcję niż drogie trunki bezwarunkowo stanowiły kobiety, którymi lubił się otaczać. Mimo to tancerka była zaskoczona pytaniem Toma. Nieco zdezorientowana, skinęła głową.
            — Ale tylko porozmawiać — położyła nacisk na dwa ostatnie słowa.
            Dostrzegłszy podejrzliwe spojrzenie, pojął, że będzie musiał się natrudzić, aby kobieta zgodziła się wziąć udział w tak wierutnym kłamstwie.
            Słynnym, lekko chwiejnym krokiem poprowadził tancerkę do stolika, który zajmował. Gdy znaleźli się już przy nim, wyciągnął przed siebie rękę na znak powitania.
            — Niech formalności stanie się zadość. — Szatynka niepewnie uścisnęła wysuniętą dłoń. — Tom. Miło mi.
            — Michelle. Niemiło mi. — Niski głos zabrzmiał nienaturalnie cicho pośród klubowego hałasu. — To o czym chciałeś porozmawiać?
            Zajęła miejsce, które Tom wskazał jej gestem dłoni. Skrzyżowała ręce na piersiach, a potem wyłącznie wsłuchiwała się w słowa rozmówcy.
            — Nie pomyśl sobie o mnie na wstępie źle —zastrzegł. — Po prostu wydałaś mi się idealna… Ale lepiej będzie, jeśli zarysuję ci w przybliżeniu, o co chodzi.
            Brwi o idealnych łukach uniosły się w wyrazie zdumienia.
            — Idealna do czego? — spytała, nie kryjąc dociekliwości w głosie. — No ale mów — ponagliła Toma. — Mów, proszę.
            Czuł się – lekko mówiąc – niezręcznie. I w tak samo niezręczny sposób rozpoczął swą opowieść. Pierwsze jego zdanie… Tak nieskładne, że musiał zacząć jeszcze raz od początku. Nie wiedział, gdzie podziać oczy i ręce, toteż przez cały czas zaciskał kurczowo dłoń na szklance, aż pobielały mu knykcie. Wzrok wbił w niewidoczną na blacie plamkę.
            Historia Toma na wskroś przesycało nawoływanie o prawdę, choć górowało nad nią ukartowane kłamstwo. O wszystkim mówił poważnym tonem, który zdawał się być znacznie niższy i bardziej zachrypnięty niżeli zazwyczaj. Wyznanie nieznajomej o tej znaczącej chwili zwątpienia nie przyszło mu z łatwością, a jednak przyniosło swoistą ulgę. Ukrywał niektóre istotne fakty, nie wyznał, jak ciężko jest mu udawać szczęście czy siedzieć cicho i nie ujawniać bólu – podejmowanie na co dzień tych wyzwań było potwornie trudne. Odnosił wrażenie, jakby przelewał w nią skromną część swojego problemu. Mimo to był świadom, że za bardzo komplikował sytuację.
            Tom nie miał odwagi spojrzeć w seledynowe oczy, które z każdym elementem opowieści rozszerzały się do granic możliwości. Klął na siebie w myślach, próbując wytłumaczyć, dlaczego potrzebuje dziewczyny, która udawałaby jego ukochaną.
            Kiedy z jego ust padło ostatnie słowo, nabrał przekonania, że dziewczyna siedząca naprzeciwko niego czuje się co najmniej zażenowana zaistniałą sytuacją. Podniósł wzrok, aby zobaczyć wyraz jej twarzy.
            — To jak, zgodzisz się? — Wypowiedziane przez niego słowa rozpłynęły się w gęstym, zadymionym powietrzu i uderzyły o szeleszczącą jakby w oddali melodię.
            — Bardzo mi przykro z powodu choroby twojej mamy, Tom. — W zamyśleniu przygryzła dolną wargę. Musiała o coś zapytać. — Naprawdę uważasz, że warto tak kłamać? Po co to przedstawienie? Dlaczego się na to zdecydowałeś? — zadała pytanie nurtujące ją niemal od początku całej opowieści.
            — Hm... Dla satysfakcji? — bardziej zapytał, niż stwierdził.
            Nagle z Michelle odpłynęło całe współczucie do Toma i zrozumienie jego chęci uczynienia dla matki czegoś wyjątkowego, czegoś, czego życzyła synowi od zawsze – szczęścia i miłości. Wcześniejsze zażenowanie zniknęło równie prędko, jak się pojawiło, aby ustąpić miejsca jawnemu poirytowaniu. Michelle stanęła na równe nogi, gniewnie lustrując przygarbioną sylwetkę Toma. Ścisnęła pięści ze złości. Chyba trochę zbyt mocno, bo aż paznokcie wbiły się w delikatną skórę dłoni.
            — W takim razie musisz być bardzo zakompleksiony.
            — Słucham?
            — Cóż, satysfakcja to poczucie bycia lepszym w czymś od innych. Właśnie tego pragniesz — wytknęła swojemu rozmówcy. Na moment zapomniała, że rozmawia ze sławnym Tomem Kaulitzem i nie potrafiła powstrzymać się od wygarnięcia mu, co myśli o tej całej sytuacji. — A to jest typowa postawa, gdy ma się kompleksy. Trzeba je czymś zapchać. Nie, żebym próbowała cie obrazić, bo taka jest najczęściej ludzka natura u beznadziejnej większości.
            Teraz wstał także Tom. Oparł obie ręce o blat okrągłego stolika, zaciskając usta. Jednym ruchem głowy zaprzeczył słowom tancerki.
            Spojrzenia obojga znalazł się na jednej linii.
            — Nie... Robię to dla niej. Zbyt wiele przeze mnie wycierpiała. Chciałbym jej to jakoś wynagrodzić.
            — Rozumiem. Współczuję. — Odpowiedź wcale nie zabrzmiała uprzejmie, raczej pogardliwie.
            Nie miał zamiaru przeciągać w nieskończoność tej rozmowy, która i tak trwała już stanowczo zbyt długo. Przywołał jeden z bardziej czarujących uśmiechów, ukazując rząd białych zębów.
            — A zgodzisz się, jeśli zapłacę tyle, ile zechcesz? Cena nie gra roli.
            — Nie sądzę. Do widzenia.
            Wyniosłość w głosie kobiety sprawiła, że Tom nagle poczuł, jak ulatnia się z niego cała pewność siebie.
            — Z całym szacunkiem, ale…
            — Bez całego szacunku, ale uważam, że nie jestem najlepszą osobą do tego typu, hm… misji — powiedziała, po czym omiotła Toma nieprzychylnym wzrokiem.
            Mrużąc powieki, posłała Tomowi ostatnie spojrzenie zza kotary długich rzęs. Jasnozielone oczy, przysłonięte widmem stanowczości, zakomunikowały, że sprawa nie podlega dalszej dyskusji, a jakiekolwiek próby perswazji okazałaby się bezskuteczne.
            — Weź chociaż mój numer — poprosił, zrezygnowany.
            Sięgnąwszy do kieszeni spodni, wyciągnął pisak, który nosił przy sobie na wpadek spotkania z fankami, i chwycił z serwetnika papierową serwetkę. Pospiesznie napisał na niej numer swojego telefonu. Wręczył serwetkę Michelle, która odebrała ją bez słowa. Zerknęła na rząd cyferek zapisanych zamaszystym pismem.
            — Zadzwoń, jeśli zmienisz zdanie. I… mam prośbę. Zachowaj naszą rozmowę w tajemnicy.
            Rzuciła zdawkowe „może”. Przed oczyma Toma mignęły jeszcze końcówki brązowych włosów, kiedy Michelle gwałtownie się odwróciła. Ciemne kosmyki zawirowały w powietrzu, niemal muskając dwudziestolatka w nos. Przez ułamek sekundy był pewien, że dziewczyna rzuci jeszcze jakąś uwagę, jednak zamiast tego z gracją, której nie powstydziłaby się nawet królowa, ruszyła w stronę drzwi wyjściowych. Zatrzymała się na chwilę już dłonią na klamce. Sekundę później drzwi uchyliły się pod wpływem pchnięcia, a zaraz potem odgłos stukających o podłogę obcasów całkowicie zagłuszyła muzyka.

*

Oparła się plecami o ścianę. Zimno delikatnie poraziło odkryte fragmenty ciała. Grube rzęsy zasnuły duże, okrągłe oczy. Echo odgłosów z sali toczyło się korytarzem.
            Michelle nienawidziła momentów, kiedy musiała wyjść na scenę w „Tropicanie” i przygotować się na oglądanie tych wszystkich obleśnych mężczyzn. Czuła się wtedy niczym porcelanowa laleczka otoczona grubą szybą wystawy. Każdy mógł oglądać ją ze wszystkich stron, ich oddechy powodowały powstawanie pary na szkle. Mieli możliwość podziwiania z daleka, ale nie mogli dotykać ani kolekcjonować. Ten fakt był ochroną Michelle i chyba jedyną jasną stroną medalu. Zawsze tuż po występie prędko stąpała ścieżką usłaną żądnymi spojrzeniami, by jak najprędzej schować się w garderobie. Nie takiej sceny pragnęła i nie takiej publiczności… Tym razem cały wieczór uległ zmianie. Zatrzymana przez Toma Kaulitza, nie wyszła od razu. Bezwiednie zmiętoliła w garści papierową serwetkę, rozgrywając w głowie na nowo ich rozmowę. Jego opowieść, propozycja… To było absurdalne, niedorzeczne. Zszokowana, oburzona Michelle była zła na tego człowieka, że miał czelność zwrócić się do niej z takim pomysłem.
            — Skończona świnia — mruknęła pod nosem i ruszyła wzdłuż korytarza, prosto przed siebie.
            Ilość wciąż uzupełniających się emocji, jaka skumulowała się w niej, była niepomiernie ogromna. I może właśnie dlatego, kiedy Michelle zatrzasnęła drzwi garderoby, zrobiła coś, czego nie spodziewała się po sobie – zamiast wyrzucić serwetkę, wepchnęła ją do torby.

*

Tom zamyślił się nad swoim życiem, spoglądając na biały sufit, na którym odbijało się światło padające z lampki stojącej na nocnej szafce. Przewróciwszy się na brzuch, poczuł chłód miękkiej pościeli. Bał się tego, co może przynieść kolejny dzień. Zachował się naiwnie. Co, jeśli zaufał nieodpowiedniej osobie?
            Przymknął oczy, próbując przywołać sen.

Spod zaciągniętej aż pod nos kołdry wystawały ciemnobrązowe oczy wpatrujące się uważnie w mrok pokoju. Mały Tom obrócił głowę, marszcząc brwi. Nieustannie odnosił wrażenie, że coś się czai w szafie, w kątach pokoju i pod jego łóżkiem.
            — Jesteś pewna, że nie ma tam żadnych potworów? — zapytał szeptem.
            — Oczywiście, skarbie. — Simone posłała synowi uśmiech, a delikatnie zmarszczki w kącikach ust pogłębiły się. Pochyliwszy się do przodu, wyciągnęła rękę, aby zmierzwić dziecku blond włoski. Tom zareagował na to rozbawionym piskiem. Z większą pewnością wynurzył się spod przykrycia i spojrzał na mamę z niemą prośbą w oczach.
            — Pora na bajkę, mamusiu — powiedział, wiercąc się przez moment, aby ułożyć się do snu.
            — Dawno temu, daleko, daleko stąd, w odległej galaktyce istniała gwiazda piękniejsza i jaśniejsza od wszystkich innych. Ta gwiazda pomimo swojego potężnego rozmiaru była najmłodsza w gwiazdozbiorze. — Simone obserwowała, jak cienkie powieki jej synka coraz częściej opadają na oczy, a jego oddech staje się spokojniejszy. Kontynuowała historię przyciszonym głosem: — Nigdy nie chciała słuchać starszych i mądrzejszych od siebie gwiazd, będąc pewna, że wie i umie wszystko, ponieważ jest najładniejsza. Jednak pewnego razu… — urwała, widząc, że chłopiec zasnął. Poprawiła otulającą go kołdrę, po czym wyszła z pokoju, starając się jak najciszej zamknąć za sobą drzwi.
            Tom zawsze zasypiał przed zakończeniem bajki. Dlatego również tym razem nie mógł nauczyć się czegokolwiek z historii opowiedzianej przez matkę. Nie mógł dowiedzieć się, że gwiazda na końcu została całkiem sama i mimo że świeciła szczęśliwym blaskiem – była samotna i smutna, a u schyłku życia wypaliła się i rozprysła się na miliardy cząsteczek, tworząc pyłowy obłok.
            Nie wiedział, że najjaśniejsze gwiazdy spalają się najszybciej.

1 komentarz:

  1. Uwiodła mnie bajka na dobranoc. Jest przepiękna. :* Pięknie piszesz, dobierasz słowa.

    OdpowiedzUsuń