tekst

19 maja

Moje życie jest kompletnie pokręcone.

10 sierpnia 2011

1. Dwa światy


Tom Kaulitz większego zrozumienia wpatrywał się w ekran telewizora. Nie wiedział, czy to dopiero początek filmu, czy może już koniec. Czy siedział tak w łóżku dziesięć, dwadzieścia minut, godzinę, czy kilka dni.
            Upił łyk lurowatej kawy, zbyt słabej, aby postawić go na nogi. Skrzywił się z niesmakiem. Nie przespał zbyt wielu nocy, żeby mógł pomóc mu jakikolwiek energy drink czy kawa. Nie spał, tylko tępo wpatrywał się w sufit. Nie chciał przeżywać kolejnych dni, takich jak wszystkie inne. Wszystkich tych dni nienawidził równie mocno. Nie cierpiał poranków spędzanych na bezmyślnym gapieniu się w sufit; samotnych nocy, snów bez treści, beznadziejności położenia. Nienawidził problemów z zaśnięciem oraz gwałtownych, zaskakujących napadów kompleksów, które przeważnie kończyły się próbą utopienia ich w ramionach obcych kobiet, głębokich kieliszkach albo w jednym i drugim naraz.
            Nagle drzwi od pokoju otworzyły się z impetem i z głuchym hukiem trzasnęły o ścianę. Gruby dywan stłumił odgłos kroków osoby, która chwilę później szybko przemierzywszy pomieszczenie, jednym pociągnięciem rozsunęła długie zasłony. Wewnątrz pojaśniało. Tom zmrużył powieki, porażony dziennym światłem. Bronił się przed nim tyle czasu, że raptem rozbolała go głowa.
            Spojrzenie oczu o czekoladowych tęczówkach omiotło przestronny pokój, zatrzymując się na ułamek sekundy na porozrzucanych ubraniach i niedojedzonych kawałkach pizzy.
            — Otwórz oczy!
            Znajomy, rozkazujący głos rozległ się tuż obok. Po chwili Tom poczuł szarpnięcie. Zanim zdążył zaprotestować, koc, którym był okryty, znalazł się na podłodze.
            — Wstań, do cholery. — Ton stał się bardziej napastliwy, więc Tom uchylił powieki. Zamrugał szybko, aby wzrok przyswoił sobie dzienne światło. Poważna twarz bliźniaka nie wróżyła niczego dobrego. — Tom, zrób coś ze sobą. Przesiadujesz tu sam całymi dniami i nocami. Wyglądasz okropnie. I zaczynasz śmierdzieć. — Bill pokręcił głową z dezaprobatą, a czarne, nastroszone włosy zakołysały się. Twarz młodego mężczyzny nabrała zatroskanego wyrazu. — Rozumiem, przez co przechodzisz. Przecież przeżywam to samo… Ale nie możesz po prostu gnić całymi dniami w pokoju, odgrodzony od wszystkich. Przypominam, że ktoś cię potrzebuje, idioto!
            — Odwal się — warknął.
            — Nie! Marsz do łazienki.
            Rozkaz nie wywołał żadnej reakcji Toma. Rozzłoszczony Bill sięgnął po pilota wciśniętego między poduszki łóżka i wyłączył telewizor.
            — Idziemy dziś do studia, zapomniałeś?
            — To dziś? Myślałem, że jutro.
            — Dzisiaj jest jutro. — Zamilkł na chwilę. Położył ręce na biodrach, przyjmując wojowniczą postawę. — Liczę do pięciu i albo się ogarniesz, albo dzwonię do mamy i wszystko jej powiem.
            Mały szantaż podziałał. Tom z wielkim trudem zwlókł się z łóżka i powłócząc nogami, skierował kroki do łazienki.
            Oprzytomniał na dobre, gdy jasne pomieszczenie wypełniło się parą. Ze spokojnym oddechem oparł czoło o pokrytą białymi płytkami ścianę. Zamknąwszy oczy, pozwolił, żeby gorący strumień swobodnie po nim spływał. Ciepła woda powoli zmyła ciężar ostatnich dni.
            Stanął przy szklanej umywalce, opierając o nią ręce. Rozchylone usta pozwalały powietrzu prześlizgiwać się pomiędzy spierzchniętymi wargami. Podniósłszy spojrzenie na wysokość lustra, Tom ujrzał zmęczoną twarz. Ciemniejsze niżeli zazwyczaj oczy krytycznie wpatrywały się w gładką taflę. Spoglądał na wprost siebie, na lustrzane odbicie, jakby mógł dostrzec po drugiej stronie kogoś, kto przed laty wypadł mu z dłoni i rozbił się na szklanych płytkach jego dzieciństwa.

Wiesz, jak to jest grać każdego dnia? Starać się być osobą, którą inni wymagają byś był? Jesteś nikim. Wiesz, jak to jest próbować wyciągnąć z życia to, co najlepsze, mimo że w głębi serca czujesz, iż to niemożliwe? Uśmiechasz się wtedy sztucznie do swojego lustrzanego odbicia, udając, że jest dobrze.
Nie ma w tym uśmiechu ani jednej łzy prawdy.

Ochlapał twarz zimną wodą i przytrzymał dłonie przy twarzy. Może chociaż to na moment odpędzi obrazy, które prześladowały go od wielu tygodni? Jak dziś pamiętał tamten dzień. Dzień, w którym cały świat legł w gruzach nie tylko dla niego.

Białe ściany. Topniejący śnieg za oknem. Lekarka w białym kitlu. I blada, niemal papierowo biała na twarzy Simone, leżąca na szpitalnym łóżku.
            Rak piersi nie jest wyrokiem śmierci — oznajmił stonowany, głęboki głos. — Niestety, guz jest zbyt duży, aby usunąć go operacyjnie. Razem z zespołem specjalistów ustaliliśmy, że tymczasem powinniśmy zastosować chemioterapię neoadjuwantową, czyli przedoperacyjną, która pomoże zmniejszyć nowotwór — tłumaczyła wysoka kobieta. Przerzuciła kilka wyników badań i dotarła do ostatniej kartki. — Przyjdę do pani ponownie niedługo, aby ustalić godzinę badań. Do widzenia — rzekła, uśmiechając się pokrzepiająco do Simone i jej synów. Po chwili uśmiech oraz poły fartucha zniknęły za drzwiami.
            Bliźniacy napotkali smutne spojrzenie matki. Jednak z orzechowych oczu nie znikł ten szczególny blask, który wypełniał je zawsze, gdy Simone patrzyła na swoich synów.
            Bill ostrożnie pogładził dłoń matki.


(Trzy miesiące później)
            Te same białe ściany, to samo łóżko. Zielone liście drzew za oknem. Inne rokowania.
            Nowotwór wkroczył w przedostatni stopień zaawansowania i rozwija się w bardzo szybkim tempie. Zaczyna atakować inne komórki organizmu. Obawiam się, pani Kaulitz, że będziemy musieli wstrzymać się z kolejną operacją i rozpocząć chemioterapię odpowiednią do leczenia raka piersi z przerzutami.
            Simone zacisnęła mocno usta, aż pobielały.
            Pani doktor, jakie są szanse przeżycia po natychmiastowym przerwaniu leczenia?
            Pani Kaulitz, nie sądzę, aby…
            Jakie? — powtórzyła z naciskiem Simone.
            Rok, może więcej. W niektórych przypadkach nie trwa to nawet kilku miesięcy. — W głosie kobiety można było wyczuć troskę o pacjentkę.
            Chciałabym przerwać leczenie. — Spojrzała na lekarkę, jakby szukając w niej zrozumienia.
            Westchnęła, spoglądając na Simone z głębokim smutkiem.
            Nie mogę pani do niczego zmusić. Ale bardzo proszę o zastanowienie się i omówić to z rodziną. W pani przypadku bardzo liczy się czas.
            Ciche kliknięcie zamykanych drzwi obwieściło wyjście lekarki.
            Simone otarła wilgotne oczy wierzchem dłoni. Nie chciała działać wbrew losowi. Bóg tak chciał. Już zdecydowała.

(Dwa miesiące później)
            Simone spoglądała z żalem na swoich synów. Nigdy jeszcze nie widzieli tyle bólu w jej oczach, dotąd zawsze pełnych radości i ciepła.
            Jestem tu tylko po to, aby wam powiedzieć, że niedługo mnie nie będzie — oznajmiła cicho.
            Przemierzyła dziesiątki kilometrów w drodze do Berlina wyłącznie, aby powiedzieć im o tym osobiście. Obawiała się wyznać, że przerwała leczenie na własne życzenie. Domyślała się, z jaką reakcją się spotka, jednak zależało jej tylko, aby dowiedzieli się tego od niej.
            No tak... Bo wyjeżdżasz dzisiaj z powrotem do Loitsche, prawda? — zapytał niepewnie Bill, próbując wyczytać odpowiedź z twarzy matki.
            Nie, skarbie. Miałam na myśli, że nawet jeżeli jestem teraz, nie znaczy, że będę zawsze... Rak jest w bardzo zaawansowanym stadium. — Nie kryła łez cisnących się do oczu. — Ja umieram.
            Gdy tylko padło ostatnie zdanie, usta Billa otworzyły się w wyrazie zdziwienia, a powieki nienaturalnie rozszerzyły. Siedział w osłupieniu, nie wiedząc, co powiedzieć bądź zrobić. Przez jego głowę przebiegało tysiące myśli.
            Tom zacisnął wargi i przymknął oczy, po czym wtulił się w rodzicielkę. Schował twarz w jej ramionach, jakby chcąc uciec przed każdym słowem, które przed momentem padło z jej ust. Kurczowo trzymał się matki i nie chciał puścić. Nie słyszał tego, co właśnie zaczął mówić Bill ani tego, co odpowiadała Simone. Odgrodził się. Czuł się bezradny jak nigdy dotąd.

Gdzie jest teraz Twój Bóg, mamo?


Miał wrażenie, że został całkiem sam z tym wszystkim. Bez perspektyw, ze zdeptaną nadzieją. To były najgorsze miesiące w życiu Toma. Nie mógł znieść myśli, że jego matka umrze, po prostu nie chciał jej stracić. Była dla niego najważniejszą osobą. To Simone pokazała mu, jak powinien żyć. Wskazała mu drogę, którą powinien kroczyć, a z której tak często zbaczał. Uczyła go, by nie dzielił ludzi na „równych” i „równiejszych”, by patrzył na świat także sercem, nie tylko oczyma. Robiła wszystko, aby nie wpadał w pogmatwane sytuacje, gdyż bała się, że pewnego razu nie wydostanie się z nich nawet z jej pomocą. Pomagała niejednokrotnie nadać jego życiu właściwy kurs, wpajała, co tak naprawdę ważne jest w życiu, a Tom tak często buntował się, robił wszystko na przekór.

(Rok wcześniej)
            Dziewiętnastoletni Tom przybliżył mikrofon do ust wygiętych w słynnym już półuśmiechu. „Zgadza się – zarabiamy sporo, ale ciężko na to pracujemy. Stać mnie na wszystko, czego zapragnę. Wystarczy spojrzeć na moje nowe auto” — odpowiedział na pytanie dziennikarza, uśmiechając się jeszcze szerzej.
            Wtedy po raz pierwszy usłyszał od matki słowa nie pełne krytyki, a jakiegoś dziwnego żalu:
            — Masz wszystko, czego chciałeś, ale życie nadal jedno. Marnujesz je, Tom.

Podobnych słów było więcej, jednak bagatelizował je, odtrącał.
            Teraz pragnął za wszystko przeprosić i podziękować. Pokazać, że się zmienił, że nauki matki nie poszły na marne. I że potrafi kochać, nie tylko ranić.

*

— Co za kretyn ustawił hasło w moim laptopie?! — wrzasnął Gustav, ledwo powstrzymując się, by nie zacząć ze złości walić głową w klawiaturę. Głośny krzyk skupił na jego skromnej personie uwagę Billa oraz Georga, do tej pory całkowicie pochłoniętych rozmową z Davidem Jostem, menadżerem zespołu. Jedynie Tom nadal pobrząkiwał na gitarze, nawet nie podnosząc wzroku. To było ostatnie spotkanie Tokio Hotel w studiu i właściwie powinno wyglądać nieco przyjaźniej, zważając, że bliźniacy niebawem mieli wyjechać do Loitsche.
            Bill i Georg zerknęli na siebie znacząco, gromieni groźnym spojrzeniem. Krzesło, na którym siedział młodszy z braci Kaulitz, obróciło się przodem do Gustava. Bill, krzyżując ręce na piersiach, obojętnie lustrował sylwetkę Schäfera. Cała trójka miała niesamowity ubaw z miny perkusisty. On natomiast patrzył to na Billa, to na Georga, jakby czekał, aż w którymś z nich obudzi się dotąd skrywany geniusz.
            — Ja i Georg popełniliśmy tę karygodną zbrodnię przeciwko ludzkości — przyznał Bill bez cienia zażenowania. Zabawnie marszcząc czoło, zatrzepotał niewinnie rzęsami, co wywołało rechot Listinga. — Korzystasz z tych dziwnych stron internetowych, gdzie co drugi użytkownik to pedofil — oskarżył perkusistę łamiącym się głosem — i wtedy o nas nie myślisz!
            — Zupełnie jakbym nie miał ciekawszych obiektów, o których mógłbym myśleć, homoseksualny kartoflu — burknął pod nosem, wlepiając wzrok w ekran laptopa.
            — Spłyń, rybeńko.
            Bill w ostatniej chwili uniknął zderzenia z opakowaniem po Red Bullu, rzuconym ku niemu przez Gustava. Aluminiowa puszka odbiwszy się od konsoli, potoczyła się po podłodze i zatrzymała dopiero przy nodze Georga.
            — Mnie do homoseksualizmu nawet nie mieszaj. Ja jestem orientacji heteroseksualnej, ale jeśli tak bardzo ci zależy, to mogę się poświęcić. — Wokalista rozłożył ręce w geście bezradności.
            — Ee... Nie, dzięki, obejdzie się. To jakie to hasło?
            — PMS — wydusił z siebie Bill.
            Widząc reakcję kolegi z zespołu, Gustav utwierdził się w przekonaniu, że czasami poziom inteligencji jego przyjaciół można by porównać do IQ pasikonika.
            Opierając się wygodnie plecami o miękką kanapę, z niemą czcią wpisał hasło. Wcisnął się mocniej – o ile to w ogóle możliwe – w siedzenie, otwierając poszczególne strony internetowe oraz foldery.
            Szczególny uśmiech zaigrał na jego ustach, gdy ujrzał nieziemsko magnetyczne, niebieskie oczy, których obraz od pewnego czasu nawiedzał go w snach, choć na razie nie dane było mu spotkać ich właścicielki. Mimo że miał dopiero połowę układanki, dzięki której mógłby poznać dziewczynę „z komputera”, uśmiechał się do siebie, wysuwając stwierdzenie, że póki co wystarczą mu do szczęścia dziesiątki wysyłanych oraz odbieranych wiadomości. Od pewnego czasu łapał się na tym, że odkąd pierwszy raz napisał do dziewczyny o nicku Mad. Force, jego wyobraźnia rodziła coraz lepsze pomysły na własną osobowość. Pozostał jednak zwykłym, szarym człowiekiem. Najzwyklejszym dwudziestojednoletnim mężczyzną, nieotoczonym przez tabun reporterów, nieśledzonym przez paparazzich. Kryjąc się pod nickiem Niewidzialny88, czuł się naprawdę sobą, choć bardzo często mijał się z pewnymi faktami. Nie był rozpoznawalnym na każdym kroku członkiem popularnego zespołu pop-rockowego, tylko niewidzialną osobą, zagubioną pośród tłumu. Tylko takiego dał się poznać i utrzymywał ją w przekonaniu, że taki właśnie jest.
            Kolejny raz bacznie przyjrzał się owalnej twarzy, której skóra z pewnością była aksamitna w dotyku, lekko rozchylonym ustom z metalowym kolczykiem w dolnej wardze i jakże nienaturalnie niebieskim oczom, tajemniczo zerkającym zza kotary mocno wytuszowanych rzęs. Ciemna, równo obcięta grzywka zasłaniała wysokie czoło, kończąc się wraz z łykowatymi liniami brwi, natomiast sięgające do pasa czarno-blond kucyki, swobodnie opadały na szczupłe ramiona.
            Nagle na ekranie wyskoczyło okienko komunikatora.

Mad. Force:
Co robisz tutaj tak wcześnie? Nie powinieneś być w pracy?

Niewidzialny88:
Korzystam z okazji, że szef nie kręci się w pobliżu ;)

Mad. Force:
Jak miło. Ty się obijasz, a ja cały dzień muszę znosić samych idiotów.

            Po chwili powstrzymywał się przed żywszymi reakcjami, żeby nie zdradzić się przed menadżerem i resztą zespołu.
            Jednego był absolutnie pewien: z tą szaleńczą ślepotą na punkcie Mad. Force było mu wyjątkowo dobrze.

*

Próbowała grać profesjonalnie w jakże absorbującym spektaklu – życiu. Nieprzerwanie jednak tupała nogą ze złością, nie chcąc grać roli, którą jej wyznaczono. Była jednocześnie zbyt słaba i chwiejna, by stać się zarówno scenarzystą, jak i reżyserem.

Prawie niedostrzegalne na niebie obłoki o miękkich kształtach wędrowały prędko, poganiane przez chłodne podmuchy. Niewyraźny blask księżyca, ledwo widoczny w świetle przyulicznych latarni i sklepowych neonów, niknął co jakiś czas za płaszczem chmur.
            Michelle Hoppe stąpała po niepewnym gruncie jakby umykającym spod jej stóp. Szła coraz szybciej, a odgłos kroków ginął w szumie nocy. Mijani pojedynczy przechodnie wydawali się być niczym ruchome manekiny na wyjątkowo szarej wystawie. W tym momencie pożałowała, że jakiś czas temu musiała sprzedać swoje auto. Mogłaby teraz siedzieć w ciepłym wnętrzu samochodu zamiast przemierzać miasto na piechotę. Wprawdzie w taki chłodny wieczór mogłaby zamówić kurs taksówką albo przejechać się autobusem, ale to nie było to samo… Nocny spacer przynajmniej pomógł w ochłonięciu, a jesienny wicherek rozwiał buzującą złość.
            W zaledwie jeden wieczór poczuła przenikliwy smutek pomieszany z rozpaczą, powoli zamieniającą się w żal. Zatrzymała się na chwilę w przypływie bliżej nieokreślonego uczucia, po czym powróciła do żalu, by zakończyć na rezygnacji ze wszystkiego. Nawet z marzeń. Niejednokrotnie obiecywała sobie, że to ostatnia taka sytuacja. Ostatni raz, kiedy Arian prosił o pomoc, a ona jej mu udzielała – bez względu na wszystko, co zrobił, powiedział lub jak bardzo zranił. Przez jej myśli przetaczały się kolejne sceny, rozpoczynające się od telefonicznej rozmowy, kiedy to usłyszała krótkie „Potrzebuję pieniędzy”. Jakiś czas później wręczała mężczyźnie pieniądze – właściwie własne cele; fundusze, które skrupulatnie odkładała na bankowe konto, wierząc, że już niedługo dostanie się do szkoły, o której marzyła. Ze strony Ariana nie padły żadne podziękowania. Zachowywał się, jakby jej pieniądze należały mu się tylko ze względu na to, że byli parą. Zamiast wytłumaczeń Michelle usłyszała stanowczo przez niego nadużywane „Nie twoja sprawa”. Wręcz wycedził zimnym tonem każdą sylabę. Aż wzdrygnęła się na wspomnienie o tym, jak ostatnio powiedział, że jego problemy nie są jej sprawą. Zawsze po podobnych zdarzeniach pragnęła opuścić Ariana i spojrzeć egoistycznie na ich toksyczny związek, lecz obawy przed miotaniem się pomiędzy wolnością a samotnością skutecznie studziły podobne chęci. Chyba dlatego była w stanie dać się znów upokorzyć, byleby mieć Ariana blisko. Zbyt wiele było pomiędzy nimi niewypowiedzianych słów, które bała się usłyszeć. Czyny i słowa Ariana potrafiły sprawić ból, lecz kiedyś również wywołać nieśmiały, acz szczery uśmiech. Jeszcze tak niedawno Michelle żyła marzeniami o ich wspólnej, szczęśliwej przyszłości – teraz trzymała się tylko wspomnień. Nie potrafiła zdecydować, co było bardziej bolesne.
            W końcu weszła na pogrążoną w mroku klatkę schodową, a po chwili znalazła się w mieszkaniu.
            Głucha cisza, która ją otoczyła, kiedy zapadła się w miękkiej pościeli, po raz kolejny stała się balsamem na rozbite nerwy.


Siedziała po turecku na plaży i bawiła się żółtym piaskiem, przesypując go z jednej ręki do drugiej. Uważnie obserwowała przemykające między palcami ziarenka. Przymknęła oczy, gdy pchnięte wiatrem włosy zasłoniły zaróżowioną twarz. W tej pozycji czekała na dłoń, która zebrałaby ciemnobrązowe kosmyki i założyła je za ucho. Jednak to nie czyjaś dłoń, a kolejny podmuch przeniósł włosy z powrotem na ramiona i plecy. Zasłuchała się w szum morskich fal i krzyk mew.

Przyjemny w dotyku piasek zniknął, a morskie fale i mewy ucichły, kiedy donośny odgłos zamykania drzwi wejściowych wyrwał Michelle ze snu. Zaraz potem w mieszkaniu rozległo się kolejne trzaśnięcie, po którym rozbudzona po omacku wyszukała włącznik do lampki. W świetle kulistej lampki zaspane oczy odnalazły przygarbioną sylwetkę Ariana. Pomimo odległości, jaka ich dzieliła, Michelle wyraźnie wyczuła odrażający odór alkoholu. Z rezygnacją odchyliła na bok kołdrę i usiadłszy na łóżku, spuściła bose stopy na drewniane panele. Z niemałym wysiłkiem opanowała drżenie ciała. Wstała jednak i podeszła do blondyna, który akurat rozpinał skórzany pasek od spodni.
            — Jesteś kompletnie pijany!
            Przystanęła, przyglądając się poczynaniom swojego chłopaka. Arian właśnie opadł ciężko na fotel i szarpnięciami próbował ściągnąć t-shirt przez głowę. Dopiero kiedy jego głowa i ramiona zostały uwolnione, z trudem dostrzegła wielkiego siniaka otaczającego oko młodego mężczyzny.
            — W co ty się znowu wpakowałeś?
            — Odwal się. To nie twój interes — warknął. Nie uraczył kobiety nawet przelotnym spojrzeniem.
            Nieświadomie zwinęła dłonie w pięści, przygryzając dolną wargę. Ostatnimi czasy coraz częściej bała się takich jego zachowań. Arian, prowokowany słowami innych ludzi, okazywał dziwne, gwałtowne reakcje. Był zdecydowanie człowiekiem impulsywnym i niesamowicie porywczym. Od niedawna nie wiedziała, czego się po nim spodziewać.
            — Arian! — ostry ton zabrzmiał ostrzegawczo, jak gdyby Michelle miała zamiar powiedzieć coś więcej.
            — Powiedziałem już, że to nie jest twój interes, jasne?! — wrzasnął gniewnie, tracąc nad sobą panowanie.
            Michelle cofnęła się o krok wzdłuż ściany.
            — Ależ oczywiście, że to również mój interes — zaoponowała, siląc się na spokojny, rzeczowy ton. — Tym bardziej, że zawsze oczekujesz, że to ja wyciągnę cię z kłopotów, kiedy zajdzie taka potrzeba, prawda? — Pytanie było czysto retoryczne.
            — Zamknij się — wycedził, stając na lekko chwiejnych nogach.
            — Nie mam zamiaru, dopóki nie dowiem się, co stało się tym razem. Więc…?
            Otoczone seledynowymi tęczówkami źrenice rozszerzyły się, spoglądając z przestrachem na Ariana, który wydawał się być coraz bardziej wściekły.
            — Kazałem ci się zamknąć, szmato!
            Michelle wzdrygnęła się. Jej serce zakołatało, dłonie zaczęły się pocić, myśli pędziły jak szalone. Zlękniona, powiodła spojrzeniem po twarzy Ariana. Nie po raz pierwszy widziała go tak wściekłego i już nie pierwszy raz jej strach osiągnął ponadprzeciętny poziom. Błękitne oczy błysnęły groźnie w półmroku, w rezultacie czego Michelle zrobiło się gorąco. Czuła, że nawet kark jej wilgotnieje. Instynktownie cofnęła się, lecz wyczuła za sobą gładką powierzchnię drzwi. Przylgnąwszy do nich plecami, schowała oczy pod cienką warstwą powiek. Nie wiedziała, że za moment będzie marzyła o tym, aby zniknąć. Ból, który po chwili odczuła, oraz łzy, które nagle zaczęły gęsto kapać z jej policzków, nie pozwoliły uciec od tego miejsca. Zamachnąwszy się, Arian wymierzył dziewczynie siarczysty policzek. Jej głowa odchyliła się gwałtownie w bok, niemal opadając na ramię, a włosy zakryły twarz. Pod wpływem kolejnego, mocniejszego uderzenia drobne ciało osunęło się na podłogę. Michelle słyszała jedynie szumiący w bębenkach odgłos przyspieszonego pulsu. Wszystko inne powoli odpływało, traciło kolory i ostrość konturów.
            — Przepraszam. Ja nie... Ja nie powinnam. — Czy to był jej głos? Tak, z całą pewnością. Przesycony strachem i wahaniem. Z wyraźną, błagalną nutą. — Zostań. — Znowu to ona go przepraszała i znowu prosiła, by został.
            — Pierdol się! — Jakby zza mgły, a może grubego muru, dotarł do niej krzyk Ariana. Mężczyzna złapał w rękę t-shirt wiszący na oparciu fotela, po czym odsunął Michelle od drzwi, za którymi zniknął.

            Miłość boli, a ból jest naturalnym załącznikiem ludzkiej egzystencji.
            Czasami to cierpienie jest zbyt straszne i człowiek popada w otępienie, jednak ono mija po jakimś czasie.


*

Odstawiwszy na parapet kubek z parującą herbatą, Michelle oparła się o niego łokciami, spoglądając na Berlin spowity ledwo dostrzegalną mgłą. Widziała niemrawo majaczące dookoła budynki oraz nieco oddalone poranne korki. Wiszące nad miastem ciężkie, szare chmury zdawały się wręcz muskać dachy wyższych budynków; sprawiały wrażenie, że niedługo runą na ziemię. Tak intensywnie nie padało już od kilku tygodni. Deszcz z wyrazistym, lecz nieco stłumionym bębnieniem odbijał się od szyb, by po chwili strumykami spłynąć po gładkiej tafli na blaszany parapet.
            Ponura pogoda zawsze niosła ze sobą ślady przeszłości. Niegdyś Michelle nienawidziła momentów, w których wracały przebłyski dawnych lat i dni; jakby zatrzymano w kadrze najszczęśliwsze, jak również najgorsze przeżycia. Później jednak zaakceptowała to i nauczyła się z tym żyć, wysunąwszy stwierdzenie, że wspomnienia są dobre, bo dzięki nim rany mniej bolą.

Czasami tęsknisz za wszystkim, co minęło, choć może przeszłość nie należała do najcudowniejszych etapów Twojego życia. Może nie zdawałaś bądź nie chciałaś zdawać sobie ze wszystkiego sprawy, ukrywałaś złe życie pod dziecinnymi marzeniami – tak było łatwiej. Teraz świat stał się bardziej realny, okrutny. Widzisz, co się dzieje, poddajesz się swojej wyobraźni, by od tego uciec, ale to na nic.
Chcesz uciec, stać się znów dzieckiem? Żyć w bajkowym, beztroskim świecie?
Zamykasz oczy, błagając, by było lepiej. Jedyne życzenie, że gdy się obudzisz, będzie znów dobrze, bezpiecznie i radośnie. Że ponownie odczujesz szczęście - nie to banalne, lecz to prawdziwe, prawie namacalne.

To był jej świat – pisany przez złośliwego scenarzystę, któremu nie potrafiła sprostać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz