Chyba
nie istnieją lepsza słowa niż zamieszanie, gwar i tłum, które choćby w małym
procencie oględnie przedstawiały sytuację, jaka zastała Tokio Hotel po
wystąpieniu w programie MTV. Kiedy tylko zespół pojawił się w sali, gdzie mieli
podpisywać płyty, zewsząd rozległy się dźwięki migawek i błyski fleszy w
akompaniamencie przeraźliwych pisków rozhisteryzowanych fanek.
W
asyście Davida Josta, Dunji Pechner oraz ochroniarzy z Sakim na czele Bill,
Tom, Georg i Gustav przystanęli, by pozdrowić fanów i podziękować im za przybycie.
Obdarowując aparaty uśmiechami i pozując do zdjęć, powoli doszli do nakrytego zielonym
obrusem stołu, za którym na ścianie rozprzestrzeniał się widok na powiększone
zdjęcie Tokio Hotel z ostatniej sesji. Zarówno na plakacie, jak i na żywo
zespół wyglądał jak wyjęty wprost spod igły – zwłaszcza wymuskany, umalowany, z
postawionym na lakier irokezem Bill ubrany w białą koszulę z niedorzecznie wielką
muszką. Fankom nie sposób było oderwać wzrok od satynowej marynarki, które
najchętniej rozerwałyby na strzępy, by posiadać choćby skrawek idola na
wyłączność.
Jednak
w tym obrazie wypełnionym popularnością i radością płynącą ze spotkania z
fanami kryły się dwie skazy. Małe, niemalże niewidoczne, a żeby je dostrzec
trzeba by nie tylko uważnie się przyjrzeć, ale także znać ich genezę. Wyłącznie
Bil i Georg mogli dostrzec, że za – mimo wszystko szczerym – uśmiechem Gustava
kryje się właściwe dla niego speszenie. I tylko Bill, Georg i Gustav oraz
menadżerzy mogli wiedzieć, że pod daszkiem full capa i warstwą podkładu i pudru
Tom skrywa siniaka.
Tomowi
wystarczył jeden rzut oka, by zorientować się, że przyjdzie im podpisać dziesiątki,
jeśli nie setki egzemplarzy „Humanoida”, co znowu zajmie wieczność. Zawsze
lubili spotkania z fanami, ale przynajmniej on wolał zrobić sobie z nimi
zdjęcia niż setki razy składać podpis na podsuwanych plakatach, kartkach i
okładkach gazet czy płyt; jednak zdecydowanie bardziej wolał koncerty, których
nie mógł – zresztą cała czwórka nie mogła – się już doczekać.
Tom
poczuł lekkie szturchnięcie za swoimi plecami, a zaraz po tym Jost nachylił mu
się nad uchem i zanim do stolika zdążyła podejść pierwsza fanka, upomniał stanowczym,
nieznoszącym sprzeciwu tonem:
—
Choć raz nie odstawiaj żadnej szopki i rób, co do ciebie należy.
W
odpowiedzi gitarzysta nieznacznie skinął głową, sięgając po markera.
—
No, to powodzenia. — Zadowolony David przyjacielsko klepnął gitarzystę w plecy.
Tom
posłał bardzo ładnej nastolatce jeden ze swoich czarujących uśmiechów, które
zawsze zdawały egzamin – fanka sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała zemdleć.
—
Jak masz na imię? — zapytał uprzejmie, biorąc przekazaną przez Billa płytę do
rąk.
—
Al… Ale-Alexandra — wydusiła; głos drżał dziewczynie z ekscytacji, kiedy
podawała swoje imię.
—
Może być dla Alex?
—
O Boże, tak!
Mimowolny
śmiech wyrwał się mu z gardła.
Zapowiadało
się miłe popołudnie. Tom niemal zapomniał o całym minionym tygodniu i
niefortunnym wydarzeniu z mieszkania Michelle.
—
Kawa dla was.
Gdy
ponad godzinę później tłum fanek czekających na swoja kolej nieco się
przerzedził i ogłoszono przerwę, zespół odczuł znużenie, mimo że nadal starali
się tryskać energią, w czym zdecydowanie jak zwykle przodowali bliźniacy.
Jednak zastrzyk dodatkowej energii zdecydowanie im się przydał.
Dziewczyna
z cateringu rozstawiła na stole papierowe kubki.
—
Latte dla Billa, americano dla Gustava i espresso dla Georga.
—
Dzięki. — Gustav, Bill i Georg unisono odezwali się z wdzięcznością.
—
Tom, nie udało mi się zdobyć RedBulla. Może być dla ciebie też espresso?
—
Może być. Ale prosto w żyły. Ręka zaraz mi odpadnie — rzucił, rozmasowując prawy
nadgarstek.
—
Ale tłumy! — Bill obrócił się w stronę Gustava po swojej lewej stronie. —
Gustav, pamiętasz, jak mówiłem, że umówię cię z jakąś koleżanką Carmen? Wydaje
mi się, że znalazłem kogoś odpowiedniego dla ciebie! Pasuje ci na randkę w
ciemno niedzielny wieczór?
—
Bill, odwal się — odburknął perkusista, mając już serdecznie dosyć
zainteresowania Billa. Wolał, żeby zostawiono go samemu sobie. — Nigdzie nie
idę.
—
Randka dobrze ci zrobi! Klin klinem, czy tak?
—
Czy nie. — Gustav sięgnął po kubek z kawą, a kiedy Bill ponownie próbował
zagadnąć go o spotkanie z jakąś znajomą, udawał, że jest bardzo zajęty piciem i
nie słuchając dłużej kolegi, odmrukiwał coś wymijająco.
—
…musisz coś z tym zrobić!
—
Z czym znowu?
—
Z tą nudą w swoim życiu.
Dało
się usłyszeć westchnięcie rezygnacji, głuchy dźwięk odstawiania pustego kubka
po kawie.
—
Ej, stary! — Gustav wychylił się zza Billa, zwracając na siebie uwagę starszego
Kaulitza zajętego rozmową z Georgiem. — Uspokój swojego szurniętego brata.
Gitarzysta
obejrzał się przez ramię. Pochmurnie zmarszczone brwi nie wróżyły niczego
dobrego. Bill przez chwilę rozważał, czy nie zmienić miejsca tak, żeby być
oddzielonym od bliźniaka Georgiem.
—
Bill, ostrzegam cię po raz ostatni — warknął. — Skończ w końcu. Gustav jest
zbyt uprzejmy, żeby kazać ci się odpierdolić, ale…
—
Koniec przerwy!
Lekko
podniesiony głos menadżera wywołał u Georga jęk niezadowolenia.
Rozpromieniony
Bill gestem dłoni zaprosił do stolika pierwszą w kolejce fankę przepuszczoną
przez ochroniarza.
— Dla Juliette, jeśli można.
Gustav
odebrał płytę od nastolatki. Jednak kiedy usłyszał jej głos, popatrzył najpierw
na opakowanie „Humanoida”, potem na fankę i serce mało w nim nie zamarło.
Poczuł, jak niewidzialna ręka ściska go za gardło. To chyba jakiś kosmiczny
żart! Vis a vis niego stała Juliette.
Ta sama, z którą tygodniami czatował, której się zwierzał, z którą się
przyjaźnił, a która w końcu okazała się najbardziej dwulicową i najwredniejszą
osobą na całej kuli ziemskiej. Przemalowane na jasny blond, opadające na
ramiona długie włosy wcale nie nadawały Juliette wyglądu aniołka. Wręcz
przeciwnie. Gustav odniósł wrażenie, że stał przed nim, we własnej osobie,
potwór z jego koszmarów.
Mimo
że z natury był spokojny i opanowany, akurat teraz miał ochotę nawrzeszczeć na
Juliette i wykrzyczeć jej w twarz, że jej zaufał, wpuścił do swojego świata, a
ona go zdradziła i próbowała oczernić w swoim głupim filmiku. I dlaczego to wszystko?
Bo nazwał ją „tylko przyjaciółką”, nie podając jej imienia.[1]
Wszystkie pozytywne uczucia, jakie żywił do Juliette Lorrain, przeminęły dawno,
a jedynie emocje, jakie teraz w nim budziła, to niesmak, niechęć i irytacja.
Mocno,
aż do bólu, zagryzając dolną wargę i bez mrugnięcia patrząc z premedytacją
wprost w oczy Juliette prawie odrzucił płytę Billowi, który bez słowa ozdobił
płytę autografem.
Wzruszywszy
ramionami, Juliette przesunęła się, żeby Tom i Georg również podpisali okładkę
albumu.
Gustav
nie do końca potrafił zdecydować, co było gorsze: fakt, że Juliette zachowywała
się, jakby nic się nie stało, czy to, że pojawiła się tutaj chyba tylko jemu na
złość.
Nie patrz w jej stronę, nie patrz
na nią –
nakazywał sobie w duchu, kiedy następna miłośniczka Tokio Hotel wręczyła mu płytę.
W rzeczywistości Gustava niezbyt nawet obchodziło, co Juliette tutaj robiła.
Chciał jedynie, żeby jak najprędzej zniknęła mu z oczu. Nie potrafił
powstrzymać się jednak od choćby zerknięcia w jej stronę – może tym razem
naprawdę ostatniego. Uniósł wzrok w samą porę, by zobaczyć, jak Georg składając
podpis na płycie Juliette, nie odrywając wzrok od markera, sięga po kawę i przysuwa
ją sobie bliżej, a nieuważnie trącony wierzchem dłoni kubek chwieje się i
wylewa wprost na płytę, zalewając krążek i książeczkę wewnątrz. Sposób, w jaki
to się stało – powoli, jakby w zwolnionym tempie, i z precyzją, wskazywał, że
nie był to przypadek.
—
Hej no! — krzyknęła ze złością Juliette, tupiąc nogą niczym mała dziewczynka. —
Coś ty narobił?!
Gustav
podchwycił spojrzenie Juliette i wyszczerzył się bezczelnie, czując, jak wraca
mu dobry humor. Od tego przecież ma się przyjaciół.
(…)
— Porażka albo żywiołowa walka.[2]
Tym
razem przegrała Juliette.
*
Z perspektywy czasu Michelle
mogła uznać, że życie z Arianem było bajecznie proste w porównaniu z
definitywnym zamknięciem rozdziału życia, w którym on grał głównego bohatera. Teraz
jednak znalazła w sobie wystarczająco siły oraz odwagi, by jeszcze raz stawić
Arianowi czoła i w końcu wygrać walkę o własną wolność. Nie bała się już – była
zdeterminowana.
Wizyta u adwokata stanowiła zaledwie
początek długiej drogi.
— Mhm… — Pióro młodej pani
adwokat znieruchomiało, zaś kobieta uniosła głowę, spoglądając rozmówczyni
prosto w oczy. — Nie da się ukryć, że jest go o co oskarżyć… — Zerknęła w
notatki. — Choćby na podstawie artykułów dwieście czterdziestego drugiego i
dwieście czterdziestego czwartego o kradzieży i kradzieży z włamaniem podlega karze
pozbawienia wolności nawet do pięciu lat, choć zapewne tyle nie dostanie.
Zakładam, że w tym przypadku kara będzie łączna. Zarówno za kradzież, włamanie,
jak i napaść na panią oraz pani przyjaciół. Dobrze pamiętam, że jeden z nich
jest policjantem?
— Zgadza się.
— Świetnie się składa. To będzie
dobrze wyglądało w sądzie.
Na samą myśl, że będzie musiała
spotkać się z Arianem znowu – tym razem na sali rozpraw, Michelle niemal
rozbolał żołądek.
— W kwestii zakazu zbliżania się
będzie pani musiała wyjść z powództwa cywilnego. Najlepiej dopiero po wydaniu
wyroku w pozostałych sprawach.
— A czy na tę chwilę mogę liczyć
na jakąkolwiek ochronę przed… tym człowiekiem?
Spojrzenie bez wyrazu wypełniło
Michelle niezbyt dobrymi przeczuciami.
— Taki środek zapobiegawczy może
zostać zastosowany, jeżeli prokurator uzna go za zasadny, ale to skrystalizuje
się dopiero po zakończeniu śledztwa, kiedy prokurator wniesie akt oskarżenia. Nie
chciałabym pani martwić, lecz z sytuacji, którą pani opisała, nie wynika, aby
zachodziła taka potrzeba.
Złożone na kolanach dłonie
Michelle zacisnęły się w pięści.
Na to zdecydowanie nie była
przygotowana. Miała nadzieję, że Arian zostanie w areszcie przynajmniej do
zakończenia śledztwa. Jakim prawem on może chodzić sobie jak gdyby nigdy nic po
ulicach Berlina? I kto da jej pewność, że więcej nie spróbuje nikogo
skrzywdzić?
— Proszę w takim razie
powiedzieć, co należy zrobić, aby Arian dostał jak największą karę i żeby nie
mógł więcej się do mnie zbliżyć.
Kobieta ponownie odezwała się uspokajającym,
wyrozumiałym tonem:
— Przede wszystkim potrzebujemy
dowodów. Najważniejszy będzie stanowił wyrok sądowy w sprawie włamania,
kradzieży i napaści. Poza tym wszelkie obdukcje lekarskie, jeśli pani je
posiada, protokoły z interwencji policji, zeznania osób trzecich – przyjaciół,
znajomych, sąsiadów, groźby na przykład w formie smsów… Jednym słowem wszystko, co uzasadni wniosek.
Ta
wizyta teoretycznie miała pomóc zbudować strategię przeciwko Arianowi, a w
praktyce sprawiła, że Michelle poczuła się nieco zagubiona. Tak naprawdę oprócz
słów Leny i kilku innych osób nie miała zbyt wielu dowodów. Siniaki i
opuchlizna zawsze znikały, rany się goiły, a nigdy nie przyszło jej do głowy,
by pójść z nimi do lekarza. Policja nigdy nie odwiedziła ich wspólnego mieszkania
– sąsiedzi nie interesowali się nimi. Michelle również tego nie zrobiła, gdyż z
początku nie chciała, a później zwyczajnie za bardzo się bała. Zdała sobie sprawę,
jak wiele błędów popełniła.
Tego
dnia z trudem zdołała opanować chęć poproszenia Toma o towarzyszenie jej w
drodze do adwokata. Pomijając fakt, że był zajęty, nie chciała też, żeby
postrzegał ją jako kompletnie bezradną kobietkę. I przede wszystkim sama nie
chciała siebie dłużej tak postrzegać. Zanim jednak głębiej zastanowiła się
głębiej nad swoim położeniem, z zamyślenia wyrwał ją podniesiony głos Kristin
Eichel:
—
Luisa, bardzo dobrze! Obudź się, Michelle!
—
Ej, przesuń się.
Michelle
poczuła szturchnięcie. Szybko usunęła się w bok, by zejść z drogi nastolatce. Potrząsnęła
głową, chcąc odpędzić się od natrętnych myśli, po czym uważnie rozejrzała się
wokół. Grupa, z którą miała ćwiczyć skoki i obroty w sekwencji, zdążyła już
ustawić się pod ścianą i przepuścić koleżanki, a Michelle stała bez ruchu,
torując kolejkę.
—
Przepraszam, zamyśliłam się.
Zamiast
odpowiedzi napotkała zimne, surowe spojrzenie Kristin.
Powtarzanie
wciąż od nowa tych samych figur i układów pierwszy raz stanowiły dla Michelle
drogę przez mękę. Jej skoki były byle jakie, a do tego zbyt często wypadała z
tempa i gubiła krok. Za błędy płaciła cenę upadków. Z zaciśniętymi zębami
znosiła krytykę ze strony instruktorki, Kristin Eichel, i choć starała się
dostosować do wszystkich uwag, kompletnie nie mogła przełożyć chęci na technikę.
Myśli Michelle nieustannie wykonywały piruety wokół Ariana i Toma. Minął
zaledwie tydzień od feralnej nocy, kiedy Arian przypałętał się do jej
mieszkania, a ona nadal nie potrafiła dojść do siebie. Wszystko znowu kręciło
się wokół Ariana: przez niego musiała zmienić pracę, szukała nowego mieszkania,
a do tego wszystkiego cała sprawa musiała znaleźć swój finisz na drodze
sądowej. Zdawała sobie sprawę, że gdyby nie Tom, nie dokonałaby pewnie żadnej z
tych rzeczy. To on ciągle prowokował ją do zmian, zagrzewał do nieustępliwej
walki. I mimo swojego niezmiernie napiętego grafiku, robił wiele, by móc jej
poświęcić choć trochę czasu. Była mu za to ogromnie wdzięczna. Wszystko to,
czym Tom ją obdarował – czułość, ciepło, troska, czas – było bezcenne.
Muzyka
pianina ucichła na moment, po czym rozbrzmiała znowu, a dziewczęta grupkami
zaczęły wykonywać pas de chat[3]
przed lustrem. Wyprostowana Kristin krążyła wokół, wydając krótkie polecenia: wyżej kolana, zegnij łokieć, szerzej nogi.
Dopiero
kiedy przyszła kolej na grupę Michelle, zatrzymała się na moment i z
dezaprobatą kręcąc głową, rzuciła ostro:
—
Michelle, w ogóle nie widzę, żebyś się starała.
Później,
kiedy wykonywały fouetté en tournant[4],
Kristin znowu najwięcej czasu poświęciła skorygowaniu błędów Michelle:
—
Nie, nie! Próbujesz wykonać obrót jeszcze na pięcie, nie widzisz? To są prawie
odrębne ruchy. Drogie panie — klasnęła w dłonie, by zwrócić na siebie uwagę —
jeśli chcecie obracać się szybko i płynnie, musicie to zrobić na palcach i
porządnie wyrzucić drugą nogę.
Pod
czujnym spojrzeniem instruktorki Michelle wykonała kolejny obrót, tak mocno
wyprostowując nogę, że mało się nie wywróciła.
Spróbowała
raz jeszcze, ale bez pozytywnego efektu. Nie dlatego, że nie potrafiła tego
zrobić – po prostu zupełnie nie mogła się skoncentrować.
—
Pracuj dalej — skwitowała Kristin, po czym odeszła ocenić pracę reszty
dziewcząt.
Pod
koniec zajęć Michelle miała ochotę zdjąć baletki i rzucić nimi w lustro, lecz
kiedy pani Eichel znowu kazała jej jako jedynej zostać po zajęciach, zwyczajnie
zebrało jej się na płacz.
Michelle
stanęła przy drążku, skromnie spuszczając wzrok. Obawiała się spojrzeć na
Kristin, która pożegnawszy akompaniatorkę, zbliżyła się ku niej ze srogim wyrazem
twarzy.
—
Zakładam, że wiesz, dlaczego cię dzisiaj zatrzymałam, Michelle? — Nie czekając
na odpowiedź, kontynuowała: — Powiedz mi, co się z tobą dzieje. Od tygodnia
jesteś kompletnie rozkojarzona na zajęciach.
—
Mam ostatnio ciężki okres w życiu. — Michelle westchnęła ciężko, podnosząc
wzrok. Spojrzenie oczu Kristin wyraźnie sugerowało, że żadne usprawiedliwienia
nie mają sensu. Liczy się obietnica poprawy i realne jej wypełnienie. — Od
przyszłych zajęć będę bardziej się starać. Wiem, że muszę pracować więcej i
ciężej…
—
Ponieważ przesłuchania wstępne do Berlińskiej Akademii Tańca zaczynają się
pierwszego czerwca, a ty nadal nie wybrałaś repertuaru z baletu klasycznego ani
nie zaczęłaś myśleć nad własną choreografią, którą również będziesz musiała
zaprezentować komisji — dokończyła za nią gładko nauczycielka i oparłszy się o
krążek, nachyliła się ku Michelle. — Poza tym, o ile pamięć mnie nie myli, do
końca kwietnia musisz wysłać nagranie swojego tańca. To już nie jest zabawa. Czy
Anastazja Wołoczkowa byłaby primabaleriną, gdyby na czwartych z rzędu występie
przedstawiła to, co ty w ciągu ostatniego tygodnia? Czy Janie Taylor stałaby
się słynna na całym świecie, gdyby winą za nieudany występ obarczała „ciężki
okres w życiu”? — Pytania zawisły w powietrzu między nią a Michelle. — Jesteś w
stanie osiągnąć to samo, co one, występować jako solistka na deskach tych
samych wielkich teatrów, ale żeby nie zaprzepaścić tej szansy, nie możesz
rozpraszać swojej uwagi. Żaden mężczyzna nie jest wart twojej kariery, wierz
mi.
—
Ale… — Michelle aż zachłysnęła się powietrzem. Zadrżała na całym ciele, jak
gdyby właśnie przyłapano ją na gorącym uczynku. Skąd pani Eichel mogła
wiedzieć, co zaprząta jej myśli? — To nie jest tak — zaprzeczyła niepewnie.
—
Ależ, moja droga, to zawsze jest tak.
Kobiety takie jak my zawsze cierpią przez mężczyzn i dla nich się poświęcają.
Nie warto. — Kobieta oparła ręce na biodra. Otaksowała Michelle, po czym
okręciła się z gracją i ruszyła w stronę pianina, nie patrząc już na swoją
uczennicę. — Albo od dzisiaj zostajesz po zajęciach godzinę dłużej i widujemy
się dodatkowo raz w tygodniu, albo możemy się pożegnać, bo inaczej nie widzę
przyszłości dla naszej współpracy. Nie chcę, żebyś okryła hańbą moje nazwisko,
gdy jednak dostaniesz się do Akademii i wszyscy dowiedzą się, kto przygotowywał
cię do przesłuchań. Czy to jest dla ciebie jasne?
Musiała
minąć chwila, by Michelle mogła otrząsnąć się z wrażenia, po czym bez słowa, ze
zdeterminowaną miną ustawiła się w pozycji pierwszej przy drążku.
*
Po
raz pierwszy, odkąd przytłoczyła ją choroba, Simone wróciła do robienia czegoś,
co kochała. Kiedy dowiedziała się o raku, straciła serce do malowania. Nie
mogła patrzeć na płótno, robiło jej się mentalnie niedobrze, gdy czuła zapach
farb i rozpuszczalnika, nie chciała dotykać pędzli, nie sprzedała ani jednego
obrazu, ucinała rozmowy za każdym razem, gdy ktoś pytał ją, czy namalowała coś
nowego. Po rezygnacji z leczenia po prostu zamknęła cały sprzęt na strychu.
Wszystko schowane skrzętnie pod dachem domu czekały na dzisiejszy dzień.
Czyżby
na taka próbę wystawił ją Bóg? Zabierając jej zdrowie, jednocześnie odebrał jej
zamiłowanie do wylewania na płótno wyobrażeń.
Teraz
jednak, z pędzlem w dłoni i w zachlapanym farbami fartuchu Simone zastanawiała
się, czy plany Boga wobec niej uległy zmianie, że w swej łasce postanowił sprawić,
że stanęła znowu przed sztalugą z już częściowo zamalowanym płótnem, na którym
widniało przedstawione w nabistycznym stylu estetyczne postrzeganie własnych
odczuć: kobieca postać przypominająca manekina stała jakby zatopiona w
słonecznej tarczy przypominającej raczej skłębione faliste okręgi przechodzące
ku krawędziom płótna z żółci w pomarańcz i czerwień zachodzącego słońca.
Czyż
to nie prawdziwe boskie miłosierdzie? Gdy już pogodziła się z wybranym dla niej
losem, doceniła znaczenie tej próby, bezcenność życia i – co najważniejsze –
nieodwracalność ludzkich decyzji, On dał jej nadzieję. Wprawdzie nie było to
światełko w tunelu czy nagły, oślepiający promień bożej łaski, a jedynie
zwyczajny łut szczęścia.
Podczas
wizyty u doktor Hartung Simone dowiedziała się, że istnieje szansa na poprawę
jej stanu pod warunkiem przeprowadzenia operacji, na którą wcześniej nie
wyrażała zgody, postanowiła zaryzykować. Zastanawiała się jedynie, jak to
wyjaśnić mężowi i dzieciom. Jak przyznać się do błędu: że czekała zbyt długo,
że może gdyby pokładała więcej ufności w lekarzy niż w Boga, to miałaby szansę
żyć jeszcze wiele lat? Nie przerażała jej ta wizja. Bała się raczej utraty obu
piersi i operacji. Postanowiła jednak nie okazywać tej słabości ani przed
Gordonem, ani przed synami, ani przed kimkolwiek, choćby i lekarzami. Nie
wyobrażała sobie, że mogłaby pozwolić komuś dźwigać za siebie psychiczny ciężar
związany z rakiem.
Nie
mając siły stać przy sztaludze, opadła na fotel. Zaczęła układać sobie w
głowie, co powinna powiedzieć Gordonowi i jak przekazać mu tę nowinę. Serce
zadrżało w niej z radości i niepokoju, kiedy przez podwórko przemknął dźwięk
silnik i opon na żwirowej drodze, później huknęły garażowe drzwi i w końcu – w
domu rozległo się trzaśnięcie wejściowych drzwi. Drżała też dłoń, w której
Simone nadal trzymała pędzel.
—
Kochanie, wróciłem!
Odetchnęła.
—
Simone? — rzucił w głąb domu, nie uzyskawszy odpowiedzi.
—
Jestem na górze! Możesz tu przyjść?
Gdy
chwilę później ujrzała w drzwiach Gordona, przepełniło ją poczucie miłości. Tak
wszechobecne i silne, że ulotniła się z niej niepewność, rozmył się strach, a
zmartwienia ulotniły, jakby zdmuchnięte wiatrem. Simone doskonale wiedziała, że
jej obawy były bezpodstawne. Przed Gordonem nie musiała się tłumaczyć – on ją
zrozumie. Jedynie utwierdziła się w tym przekonaniu, kiedy Gordon ucałował ją
na powitanie w policzek, po czym pytająco spojrzał na rozstawioną sztalugę i
niedokończony obraz.
—
Nie powinnaś targać tego ze strychu — skarcił ją, ale bez wyrzutu, raczej ze
zmartwieniem. — Tylko mi nie mów, że po tym, jak przywiozłem cię do domu od
lekarza, poszłaś na strych sama zamiast poprosić mnie o pomoc.
—
W takim razie nic nie powiem — uśmiechnęła się przekornie. — Może oprócz
streszczenia wizyty u doktor Hartung…
—
Coś nie tak?
Gordon
zdawał sobie sprawę, że Simone cierpiała, choć próbowała to przed wszystkimi
ukrywać. Tym bardziej zmartwił go fakt, że nie powiedziała mu niczym, co
rankiem działo się za drzwiami gabinetu. Wyszła z gabinetu trochę blada,
milcząca, jakby przygaszona. Nie naciskał na żonę. Jej poważny ton teraz nie
wróżył niczego dobrego. Miał mimo to nadzieję, że się mylił.
Przyklęknąwszy
przed Simone, ucałował jej dłoń, nie zważając na zaschnięte resztki farby.
—
Co powiedziała? Trzeba zmienić leki, zwiększyć dawkę?
Simone
miała ochotę opowiedzieć Gordonowi ze szczerym uśmiechem o operacji, jednak od
takiego przejawu radości powstrzymał ją przerażony wzrok.
W
miarę, jak Gordon wsłuchiwał się w głos żony, jego spojrzenie zmieniało się –
od przestraszonego przez niedowierzające aż po ucieszone; odczuwał coraz
gwałtowniejszy przypływ nieokiełznanej radości.
—
Czyli to znaczy, że wszystko jest na dobrej drodze? — upewnił się. Nie wierzył!
To po prostu niemożliwe! Miał nadzieję, że nikt go nie uszczypnie i nie wybudzi
z tego pięknego snu.
—
Tak mi się wydaje, że jestem na dobrej… drodze…
W
sekundę później Gordon porwał ją w ramiona, obsypując pocałunkami jej czoło,
policzki, włosy, nos, usta.
Ciekawe tylko, dokąd ta droga
prowadzi.
[1] Odcinek 14.
[2] Zdanie z odcinka 8.
[3] Pas de chat – dosłownie: koci skok, skok naśladujący
delikatny, pełen gracji skok kota. Nogi zgięte w kolanach po kolei wyrzucane są
do tyłu (przodu, w bok), korpus jest zgięty, upozowanie rąk może być różne.
(źródło: wikipedia.org).
Dla lepszego wyobrażenia sobie pas de chat zapraszam też tutaj i tutaj.