tekst

19 maja

Moje życie jest kompletnie pokręcone.

2 lutego 2016

30. Nowa droga

Chyba nie istnieją lepsza słowa niż zamieszanie, gwar i tłum, które choćby w małym procencie oględnie przedstawiały sytuację, jaka zastała Tokio Hotel po wystąpieniu w programie MTV. Kiedy tylko zespół pojawił się w sali, gdzie mieli podpisywać płyty, zewsząd rozległy się dźwięki migawek i błyski fleszy w akompaniamencie przeraźliwych pisków rozhisteryzowanych fanek.
W asyście Davida Josta, Dunji Pechner oraz ochroniarzy z Sakim na czele Bill, Tom, Georg i Gustav przystanęli, by pozdrowić fanów i podziękować im za przybycie. Obdarowując aparaty uśmiechami i pozując do zdjęć, powoli doszli do nakrytego zielonym obrusem stołu, za którym na ścianie rozprzestrzeniał się widok na powiększone zdjęcie Tokio Hotel z ostatniej sesji. Zarówno na plakacie, jak i na żywo zespół wyglądał jak wyjęty wprost spod igły – zwłaszcza wymuskany, umalowany, z postawionym na lakier irokezem Bill ubrany w białą koszulę z niedorzecznie wielką muszką. Fankom nie sposób było oderwać wzrok od satynowej marynarki, które najchętniej rozerwałyby na strzępy, by posiadać choćby skrawek idola na wyłączność.
Jednak w tym obrazie wypełnionym popularnością i radością płynącą ze spotkania z fanami kryły się dwie skazy. Małe, niemalże niewidoczne, a żeby je dostrzec trzeba by nie tylko uważnie się przyjrzeć, ale także znać ich genezę. Wyłącznie Bil i Georg mogli dostrzec, że za – mimo wszystko szczerym – uśmiechem Gustava kryje się właściwe dla niego speszenie. I tylko Bill, Georg i Gustav oraz menadżerzy mogli wiedzieć, że pod daszkiem full capa i warstwą podkładu i pudru Tom skrywa siniaka.
Tomowi wystarczył jeden rzut oka, by zorientować się, że przyjdzie im podpisać dziesiątki, jeśli nie setki egzemplarzy „Humanoida”, co znowu zajmie wieczność. Zawsze lubili spotkania z fanami, ale przynajmniej on wolał zrobić sobie z nimi zdjęcia niż setki razy składać podpis na podsuwanych plakatach, kartkach i okładkach gazet czy płyt; jednak zdecydowanie bardziej wolał koncerty, których nie mógł – zresztą cała czwórka nie mogła – się już doczekać.
Tom poczuł lekkie szturchnięcie za swoimi plecami, a zaraz po tym Jost nachylił mu się nad uchem i zanim do stolika zdążyła podejść pierwsza fanka, upomniał stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem:
— Choć raz nie odstawiaj żadnej szopki i rób, co do ciebie należy.
W odpowiedzi gitarzysta nieznacznie skinął głową, sięgając po markera.
— No, to powodzenia. — Zadowolony David przyjacielsko klepnął gitarzystę w plecy.
Tom posłał bardzo ładnej nastolatce jeden ze swoich czarujących uśmiechów, które zawsze zdawały egzamin – fanka sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała zemdleć.
— Jak masz na imię? — zapytał uprzejmie, biorąc przekazaną przez Billa płytę do rąk.
— Al… Ale-Alexandra — wydusiła; głos drżał dziewczynie z ekscytacji, kiedy podawała swoje imię.
— Może być dla Alex?
— O Boże, tak!
Mimowolny śmiech wyrwał się mu z gardła.
Zapowiadało się miłe popołudnie. Tom niemal zapomniał o całym minionym tygodniu i niefortunnym wydarzeniu z mieszkania Michelle.


— Kawa dla was.
Gdy ponad godzinę później tłum fanek czekających na swoja kolej nieco się przerzedził i ogłoszono przerwę, zespół odczuł znużenie, mimo że nadal starali się tryskać energią, w czym zdecydowanie jak zwykle przodowali bliźniacy. Jednak zastrzyk dodatkowej energii zdecydowanie im się przydał.
Dziewczyna z cateringu rozstawiła na stole papierowe kubki.
— Latte dla Billa, americano dla Gustava i espresso dla Georga.
— Dzięki. — Gustav, Bill i Georg unisono odezwali się z wdzięcznością.
— Tom, nie udało mi się zdobyć RedBulla. Może być dla ciebie też espresso?
— Może być. Ale prosto w żyły. Ręka zaraz mi odpadnie — rzucił, rozmasowując prawy nadgarstek.
— Ale tłumy! — Bill obrócił się w stronę Gustava po swojej lewej stronie. — Gustav, pamiętasz, jak mówiłem, że umówię cię z jakąś koleżanką Carmen? Wydaje mi się, że znalazłem kogoś odpowiedniego dla ciebie! Pasuje ci na randkę w ciemno niedzielny wieczór?
— Bill, odwal się — odburknął perkusista, mając już serdecznie dosyć zainteresowania Billa. Wolał, żeby zostawiono go samemu sobie. — Nigdzie nie idę.
— Randka dobrze ci zrobi! Klin klinem, czy tak?
— Czy nie. — Gustav sięgnął po kubek z kawą, a kiedy Bill ponownie próbował zagadnąć go o spotkanie z jakąś znajomą, udawał, że jest bardzo zajęty piciem i nie słuchając dłużej kolegi, odmrukiwał coś wymijająco.
— …musisz coś z tym zrobić!
— Z czym znowu?
— Z tą nudą w swoim życiu.
Dało się usłyszeć westchnięcie rezygnacji, głuchy dźwięk odstawiania pustego kubka po kawie.
— Ej, stary! — Gustav wychylił się zza Billa, zwracając na siebie uwagę starszego Kaulitza zajętego rozmową z Georgiem. — Uspokój swojego szurniętego brata.
Gitarzysta obejrzał się przez ramię. Pochmurnie zmarszczone brwi nie wróżyły niczego dobrego. Bill przez chwilę rozważał, czy nie zmienić miejsca tak, żeby być oddzielonym od bliźniaka Georgiem.
— Bill, ostrzegam cię po raz ostatni — warknął. — Skończ w końcu. Gustav jest zbyt uprzejmy, żeby kazać ci się odpierdolić, ale…
— Koniec przerwy!
Lekko podniesiony głos menadżera wywołał u Georga jęk niezadowolenia.
Rozpromieniony Bill gestem dłoni zaprosił do stolika pierwszą w kolejce fankę przepuszczoną przez ochroniarza.
— Dla Juliette, jeśli można.
Gustav odebrał płytę od nastolatki. Jednak kiedy usłyszał jej głos, popatrzył najpierw na opakowanie „Humanoida”, potem na fankę i serce mało w nim nie zamarło. Poczuł, jak niewidzialna ręka ściska go za gardło. To chyba jakiś kosmiczny żart! Vis a vis niego stała Juliette. Ta sama, z którą tygodniami czatował, której się zwierzał, z którą się przyjaźnił, a która w końcu okazała się najbardziej dwulicową i najwredniejszą osobą na całej kuli ziemskiej. Przemalowane na jasny blond, opadające na ramiona długie włosy wcale nie nadawały Juliette wyglądu aniołka. Wręcz przeciwnie. Gustav odniósł wrażenie, że stał przed nim, we własnej osobie, potwór z jego koszmarów.
Mimo że z natury był spokojny i opanowany, akurat teraz miał ochotę nawrzeszczeć na Juliette i wykrzyczeć jej w twarz, że jej zaufał, wpuścił do swojego świata, a ona go zdradziła i próbowała oczernić w swoim głupim filmiku. I dlaczego to wszystko? Bo nazwał ją „tylko przyjaciółką”, nie podając jej imienia.[1] Wszystkie pozytywne uczucia, jakie żywił do Juliette Lorrain, przeminęły dawno, a jedynie emocje, jakie teraz w nim budziła, to niesmak, niechęć i irytacja.
Mocno, aż do bólu, zagryzając dolną wargę i bez mrugnięcia patrząc z premedytacją wprost w oczy Juliette prawie odrzucił płytę Billowi, który bez słowa ozdobił płytę autografem.
Wzruszywszy ramionami, Juliette przesunęła się, żeby Tom i Georg również podpisali okładkę albumu.
Gustav nie do końca potrafił zdecydować, co było gorsze: fakt, że Juliette zachowywała się, jakby nic się nie stało, czy to, że pojawiła się tutaj chyba tylko jemu na złość.
Nie patrz w jej stronę, nie patrz na nią – nakazywał sobie w duchu, kiedy następna miłośniczka Tokio Hotel wręczyła mu płytę. W rzeczywistości Gustava niezbyt nawet obchodziło, co Juliette tutaj robiła. Chciał jedynie, żeby jak najprędzej zniknęła mu z oczu. Nie potrafił powstrzymać się jednak od choćby zerknięcia w jej stronę – może tym razem naprawdę ostatniego. Uniósł wzrok w samą porę, by zobaczyć, jak Georg składając podpis na płycie Juliette, nie odrywając wzrok od markera, sięga po kawę i przysuwa ją sobie bliżej, a nieuważnie trącony wierzchem dłoni kubek chwieje się i wylewa wprost na płytę, zalewając krążek i książeczkę wewnątrz. Sposób, w jaki to się stało – powoli, jakby w zwolnionym tempie, i z precyzją, wskazywał, że nie był to przypadek.
— Hej no! — krzyknęła ze złością Juliette, tupiąc nogą niczym mała dziewczynka. — Coś ty narobił?!
Gustav podchwycił spojrzenie Juliette i wyszczerzył się bezczelnie, czując, jak wraca mu dobry humor. Od tego przecież ma się przyjaciół.

(…)
— Porażka albo żywiołowa walka.[2]

Tym razem przegrała Juliette.

            *

Z perspektywy czasu Michelle mogła uznać, że życie z Arianem było bajecznie proste w porównaniu z definitywnym zamknięciem rozdziału życia, w którym on grał głównego bohatera. Teraz jednak znalazła w sobie wystarczająco siły oraz odwagi, by jeszcze raz stawić Arianowi czoła i w końcu wygrać walkę o własną wolność. Nie bała się już – była zdeterminowana.
Wizyta u adwokata stanowiła zaledwie początek długiej drogi.
— Mhm… — Pióro młodej pani adwokat znieruchomiało, zaś kobieta uniosła głowę, spoglądając rozmówczyni prosto w oczy. — Nie da się ukryć, że jest go o co oskarżyć… — Zerknęła w notatki. — Choćby na podstawie artykułów dwieście czterdziestego drugiego i dwieście czterdziestego czwartego o kradzieży i kradzieży z włamaniem podlega karze pozbawienia wolności nawet do pięciu lat, choć zapewne tyle nie dostanie. Zakładam, że w tym przypadku kara będzie łączna. Zarówno za kradzież, włamanie, jak i napaść na panią oraz pani przyjaciół. Dobrze pamiętam, że jeden z nich jest policjantem?
— Zgadza się.
— Świetnie się składa. To będzie dobrze wyglądało w sądzie.
Na samą myśl, że będzie musiała spotkać się z Arianem znowu – tym razem na sali rozpraw, Michelle niemal rozbolał żołądek.
— W kwestii zakazu zbliżania się będzie pani musiała wyjść z powództwa cywilnego. Najlepiej dopiero po wydaniu wyroku w pozostałych sprawach.
— A czy na tę chwilę mogę liczyć na jakąkolwiek ochronę przed… tym człowiekiem?
Spojrzenie bez wyrazu wypełniło Michelle niezbyt dobrymi przeczuciami.
— Taki środek zapobiegawczy może zostać zastosowany, jeżeli prokurator uzna go za zasadny, ale to skrystalizuje się dopiero po zakończeniu śledztwa, kiedy prokurator wniesie akt oskarżenia. Nie chciałabym pani martwić, lecz z sytuacji, którą pani opisała, nie wynika, aby zachodziła taka potrzeba.
Złożone na kolanach dłonie Michelle zacisnęły się w pięści.
Na to zdecydowanie nie była przygotowana. Miała nadzieję, że Arian zostanie w areszcie przynajmniej do zakończenia śledztwa. Jakim prawem on może chodzić sobie jak gdyby nigdy nic po ulicach Berlina? I kto da jej pewność, że więcej nie spróbuje nikogo skrzywdzić?
— Proszę w takim razie powiedzieć, co należy zrobić, aby Arian dostał jak największą karę i żeby nie mógł więcej się do mnie zbliżyć.
Kobieta ponownie odezwała się uspokajającym, wyrozumiałym tonem:
— Przede wszystkim potrzebujemy dowodów. Najważniejszy będzie stanowił wyrok sądowy w sprawie włamania, kradzieży i napaści. Poza tym wszelkie obdukcje lekarskie, jeśli pani je posiada, protokoły z interwencji policji, zeznania osób trzecich – przyjaciół, znajomych, sąsiadów, groźby na przykład w formie smsów… Jednym słowem wszystko, co uzasadni wniosek.

Ta wizyta teoretycznie miała pomóc zbudować strategię przeciwko Arianowi, a w praktyce sprawiła, że Michelle poczuła się nieco zagubiona. Tak naprawdę oprócz słów Leny i kilku innych osób nie miała zbyt wielu dowodów. Siniaki i opuchlizna zawsze znikały, rany się goiły, a nigdy nie przyszło jej do głowy, by pójść z nimi do lekarza. Policja nigdy nie odwiedziła ich wspólnego mieszkania – sąsiedzi nie interesowali się nimi. Michelle również tego nie zrobiła, gdyż z początku nie chciała, a później zwyczajnie za bardzo się bała. Zdała sobie sprawę, jak wiele błędów popełniła.
Tego dnia z trudem zdołała opanować chęć poproszenia Toma o towarzyszenie jej w drodze do adwokata. Pomijając fakt, że był zajęty, nie chciała też, żeby postrzegał ją jako kompletnie bezradną kobietkę. I przede wszystkim sama nie chciała siebie dłużej tak postrzegać. Zanim jednak głębiej zastanowiła się głębiej nad swoim położeniem, z zamyślenia wyrwał ją podniesiony głos Kristin Eichel:
— Luisa, bardzo dobrze! Obudź się, Michelle!
— Ej, przesuń się.
Michelle poczuła szturchnięcie. Szybko usunęła się w bok, by zejść z drogi nastolatce. Potrząsnęła głową, chcąc odpędzić się od natrętnych myśli, po czym uważnie rozejrzała się wokół. Grupa, z którą miała ćwiczyć skoki i obroty w sekwencji, zdążyła już ustawić się pod ścianą i przepuścić koleżanki, a Michelle stała bez ruchu, torując kolejkę.
— Przepraszam, zamyśliłam się.
Zamiast odpowiedzi napotkała zimne, surowe spojrzenie Kristin.
Powtarzanie wciąż od nowa tych samych figur i układów pierwszy raz stanowiły dla Michelle drogę przez mękę. Jej skoki były byle jakie, a do tego zbyt często wypadała z tempa i gubiła krok. Za błędy płaciła cenę upadków. Z zaciśniętymi zębami znosiła krytykę ze strony instruktorki, Kristin Eichel, i choć starała się dostosować do wszystkich uwag, kompletnie nie mogła przełożyć chęci na technikę. Myśli Michelle nieustannie wykonywały piruety wokół Ariana i Toma. Minął zaledwie tydzień od feralnej nocy, kiedy Arian przypałętał się do jej mieszkania, a ona nadal nie potrafiła dojść do siebie. Wszystko znowu kręciło się wokół Ariana: przez niego musiała zmienić pracę, szukała nowego mieszkania, a do tego wszystkiego cała sprawa musiała znaleźć swój finisz na drodze sądowej. Zdawała sobie sprawę, że gdyby nie Tom, nie dokonałaby pewnie żadnej z tych rzeczy. To on ciągle prowokował ją do zmian, zagrzewał do nieustępliwej walki. I mimo swojego niezmiernie napiętego grafiku, robił wiele, by móc jej poświęcić choć trochę czasu. Była mu za to ogromnie wdzięczna. Wszystko to, czym Tom ją obdarował – czułość, ciepło, troska, czas – było bezcenne.
Muzyka pianina ucichła na moment, po czym rozbrzmiała znowu, a dziewczęta grupkami zaczęły wykonywać pas de chat[3] przed lustrem. Wyprostowana Kristin krążyła wokół, wydając krótkie polecenia: wyżej kolana, zegnij łokieć, szerzej nogi.
Dopiero kiedy przyszła kolej na grupę Michelle, zatrzymała się na moment i z dezaprobatą kręcąc głową, rzuciła ostro:
— Michelle, w ogóle nie widzę, żebyś się starała.
Później, kiedy wykonywały fouetté en tournant[4], Kristin znowu najwięcej czasu poświęciła skorygowaniu błędów Michelle:
— Nie, nie! Próbujesz wykonać obrót jeszcze na pięcie, nie widzisz? To są prawie odrębne ruchy. Drogie panie — klasnęła w dłonie, by zwrócić na siebie uwagę — jeśli chcecie obracać się szybko i płynnie, musicie to zrobić na palcach i porządnie wyrzucić drugą nogę.
Pod czujnym spojrzeniem instruktorki Michelle wykonała kolejny obrót, tak mocno wyprostowując nogę, że mało się nie wywróciła.
Spróbowała raz jeszcze, ale bez pozytywnego efektu. Nie dlatego, że nie potrafiła tego zrobić – po prostu zupełnie nie mogła się skoncentrować.
— Pracuj dalej — skwitowała Kristin, po czym odeszła ocenić pracę reszty dziewcząt.
Pod koniec zajęć Michelle miała ochotę zdjąć baletki i rzucić nimi w lustro, lecz kiedy pani Eichel znowu kazała jej jako jedynej zostać po zajęciach, zwyczajnie zebrało jej się na płacz.
Michelle stanęła przy drążku, skromnie spuszczając wzrok. Obawiała się spojrzeć na Kristin, która pożegnawszy akompaniatorkę, zbliżyła się ku niej ze srogim wyrazem twarzy.
— Zakładam, że wiesz, dlaczego cię dzisiaj zatrzymałam, Michelle? — Nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: — Powiedz mi, co się z tobą dzieje. Od tygodnia jesteś kompletnie rozkojarzona na zajęciach.
— Mam ostatnio ciężki okres w życiu. — Michelle westchnęła ciężko, podnosząc wzrok. Spojrzenie oczu Kristin wyraźnie sugerowało, że żadne usprawiedliwienia nie mają sensu. Liczy się obietnica poprawy i realne jej wypełnienie. — Od przyszłych zajęć będę bardziej się starać. Wiem, że muszę pracować więcej i ciężej…
— Ponieważ przesłuchania wstępne do Berlińskiej Akademii Tańca zaczynają się pierwszego czerwca, a ty nadal nie wybrałaś repertuaru z baletu klasycznego ani nie zaczęłaś myśleć nad własną choreografią, którą również będziesz musiała zaprezentować komisji — dokończyła za nią gładko nauczycielka i oparłszy się o krążek, nachyliła się ku Michelle. — Poza tym, o ile pamięć mnie nie myli, do końca kwietnia musisz wysłać nagranie swojego tańca. To już nie jest zabawa. Czy Anastazja Wołoczkowa byłaby primabaleriną, gdyby na czwartych z rzędu występie przedstawiła to, co ty w ciągu ostatniego tygodnia? Czy Janie Taylor stałaby się słynna na całym świecie, gdyby winą za nieudany występ obarczała „ciężki okres w życiu”? — Pytania zawisły w powietrzu między nią a Michelle. — Jesteś w stanie osiągnąć to samo, co one, występować jako solistka na deskach tych samych wielkich teatrów, ale żeby nie zaprzepaścić tej szansy, nie możesz rozpraszać swojej uwagi. Żaden mężczyzna nie jest wart twojej kariery, wierz mi.
— Ale… — Michelle aż zachłysnęła się powietrzem. Zadrżała na całym ciele, jak gdyby właśnie przyłapano ją na gorącym uczynku. Skąd pani Eichel mogła wiedzieć, co zaprząta jej myśli? — To nie jest tak — zaprzeczyła niepewnie.
— Ależ, moja droga, to zawsze jest tak. Kobiety takie jak my zawsze cierpią przez mężczyzn i dla nich się poświęcają. Nie warto. — Kobieta oparła ręce na biodra. Otaksowała Michelle, po czym okręciła się z gracją i ruszyła w stronę pianina, nie patrząc już na swoją uczennicę. — Albo od dzisiaj zostajesz po zajęciach godzinę dłużej i widujemy się dodatkowo raz w tygodniu, albo możemy się pożegnać, bo inaczej nie widzę przyszłości dla naszej współpracy. Nie chcę, żebyś okryła hańbą moje nazwisko, gdy jednak dostaniesz się do Akademii i wszyscy dowiedzą się, kto przygotowywał cię do przesłuchań. Czy to jest dla ciebie jasne?
Musiała minąć chwila, by Michelle mogła otrząsnąć się z wrażenia, po czym bez słowa, ze zdeterminowaną miną ustawiła się w pozycji pierwszej przy drążku.

*

Po raz pierwszy, odkąd przytłoczyła ją choroba, Simone wróciła do robienia czegoś, co kochała. Kiedy dowiedziała się o raku, straciła serce do malowania. Nie mogła patrzeć na płótno, robiło jej się mentalnie niedobrze, gdy czuła zapach farb i rozpuszczalnika, nie chciała dotykać pędzli, nie sprzedała ani jednego obrazu, ucinała rozmowy za każdym razem, gdy ktoś pytał ją, czy namalowała coś nowego. Po rezygnacji z leczenia po prostu zamknęła cały sprzęt na strychu. Wszystko schowane skrzętnie pod dachem domu czekały na dzisiejszy dzień.
Czyżby na taka próbę wystawił ją Bóg? Zabierając jej zdrowie, jednocześnie odebrał jej zamiłowanie do wylewania na płótno wyobrażeń.
Teraz jednak, z pędzlem w dłoni i w zachlapanym farbami fartuchu Simone zastanawiała się, czy plany Boga wobec niej uległy zmianie, że w swej łasce postanowił sprawić, że stanęła znowu przed sztalugą z już częściowo zamalowanym płótnem, na którym widniało przedstawione w nabistycznym stylu estetyczne postrzeganie własnych odczuć: kobieca postać przypominająca manekina stała jakby zatopiona w słonecznej tarczy przypominającej raczej skłębione faliste okręgi przechodzące ku krawędziom płótna z żółci w pomarańcz i czerwień zachodzącego słońca.
Czyż to nie prawdziwe boskie miłosierdzie? Gdy już pogodziła się z wybranym dla niej losem, doceniła znaczenie tej próby, bezcenność życia i – co najważniejsze – nieodwracalność ludzkich decyzji, On dał jej nadzieję. Wprawdzie nie było to światełko w tunelu czy nagły, oślepiający promień bożej łaski, a jedynie zwyczajny łut szczęścia.
Podczas wizyty u doktor Hartung Simone dowiedziała się, że istnieje szansa na poprawę jej stanu pod warunkiem przeprowadzenia operacji, na którą wcześniej nie wyrażała zgody, postanowiła zaryzykować. Zastanawiała się jedynie, jak to wyjaśnić mężowi i dzieciom. Jak przyznać się do błędu: że czekała zbyt długo, że może gdyby pokładała więcej ufności w lekarzy niż w Boga, to miałaby szansę żyć jeszcze wiele lat? Nie przerażała jej ta wizja. Bała się raczej utraty obu piersi i operacji. Postanowiła jednak nie okazywać tej słabości ani przed Gordonem, ani przed synami, ani przed kimkolwiek, choćby i lekarzami. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby pozwolić komuś dźwigać za siebie psychiczny ciężar związany z rakiem.
Nie mając siły stać przy sztaludze, opadła na fotel. Zaczęła układać sobie w głowie, co powinna powiedzieć Gordonowi i jak przekazać mu tę nowinę. Serce zadrżało w niej z radości i niepokoju, kiedy przez podwórko przemknął dźwięk silnik i opon na żwirowej drodze, później huknęły garażowe drzwi i w końcu – w domu rozległo się trzaśnięcie wejściowych drzwi. Drżała też dłoń, w której Simone nadal trzymała pędzel.
— Kochanie, wróciłem!
Odetchnęła.
— Simone? — rzucił w głąb domu, nie uzyskawszy odpowiedzi.
— Jestem na górze! Możesz tu przyjść?
Gdy chwilę później ujrzała w drzwiach Gordona, przepełniło ją poczucie miłości. Tak wszechobecne i silne, że ulotniła się z niej niepewność, rozmył się strach, a zmartwienia ulotniły, jakby zdmuchnięte wiatrem. Simone doskonale wiedziała, że jej obawy były bezpodstawne. Przed Gordonem nie musiała się tłumaczyć – on ją zrozumie. Jedynie utwierdziła się w tym przekonaniu, kiedy Gordon ucałował ją na powitanie w policzek, po czym pytająco spojrzał na rozstawioną sztalugę i niedokończony obraz.
— Nie powinnaś targać tego ze strychu — skarcił ją, ale bez wyrzutu, raczej ze zmartwieniem. — Tylko mi nie mów, że po tym, jak przywiozłem cię do domu od lekarza, poszłaś na strych sama zamiast poprosić mnie o pomoc.
— W takim razie nic nie powiem — uśmiechnęła się przekornie. — Może oprócz streszczenia wizyty u doktor Hartung…
— Coś nie tak?
Gordon zdawał sobie sprawę, że Simone cierpiała, choć próbowała to przed wszystkimi ukrywać. Tym bardziej zmartwił go fakt, że nie powiedziała mu niczym, co rankiem działo się za drzwiami gabinetu. Wyszła z gabinetu trochę blada, milcząca, jakby przygaszona. Nie naciskał na żonę. Jej poważny ton teraz nie wróżył niczego dobrego. Miał mimo to nadzieję, że się mylił.
Przyklęknąwszy przed Simone, ucałował jej dłoń, nie zważając na zaschnięte resztki farby.
— Co powiedziała? Trzeba zmienić leki, zwiększyć dawkę?
Simone miała ochotę opowiedzieć Gordonowi ze szczerym uśmiechem o operacji, jednak od takiego przejawu radości powstrzymał ją przerażony wzrok.
W miarę, jak Gordon wsłuchiwał się w głos żony, jego spojrzenie zmieniało się – od przestraszonego przez niedowierzające aż po ucieszone; odczuwał coraz gwałtowniejszy przypływ nieokiełznanej radości.
— Czyli to znaczy, że wszystko jest na dobrej drodze? — upewnił się. Nie wierzył! To po prostu niemożliwe! Miał nadzieję, że nikt go nie uszczypnie i nie wybudzi z tego pięknego snu.
— Tak mi się wydaje, że jestem na dobrej… drodze…
W sekundę później Gordon porwał ją w ramiona, obsypując pocałunkami jej czoło, policzki, włosy, nos, usta.
Ciekawe tylko, dokąd ta droga prowadzi.




[1] Odcinek 14.
[2] Zdanie z odcinka 8.
[3] Pas de chat – dosłownie: koci skok, skok naśladujący delikatny, pełen gracji skok kota. Nogi zgięte w kolanach po kolei wyrzucane są do tyłu (przodu, w bok), korpus jest zgięty, upozowanie rąk może być różne. (źródło: wikipedia.org). Dla lepszego wyobrażenia sobie pas de chat zapraszam też tutaj i tutaj.

4 komentarze:

  1. O jeżuniu! Dziękuję! :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za to, że jesteś. Za ten cudnie napisany odcinek! I za możliwość poznania dalszych losów moich ulubionych bohaterów.

      Mam nadzieję, że dokończysz tą historię, chociażby po to, by móc się z tym miejscem należycie pożegnać. I z nami, oczywiście. Bo chyba nie ma nic smutniejszego w świecie FFTH niż niedokończona historia. Oni zasługują na swój koniec, na swój happy end. Tak samo jak Ty, więc jeśli chcesz, żeby karma wróciła to czaruj nas dalej słowami.

      Pozdrawiam serdecznie. :*

      Usuń
  2. Cieszę się, że dodałaś post <3.
    Nie przeczytam go jednak teraz, bo kuję do egzaminu. Po sesji wrócę i nadrobię.
    Vii.

    OdpowiedzUsuń